
I nagle wspomnienie zjawiło mi się. Ten smak to była magdalenka cioci Leonii.
Marcel Proust: W stronę Swanna, 1913.
Chrz, krz, chrz. Kchrzkchrzkchrz. Chrz. Tam i z powrotem, góra – dół.
Pojawiał się na krótko, lecz regularnie. Spory kopczyk ciemnoszarego, srebrzyście połyskującego pumeksu wielkości dłoni, fascynującej, porowatej struktury, sterta podłużnych jednostek, stwardniałych pianek brudu, eterycznie lekkich „kamieni” ze sztywnej „gąbki”. Udawany węgiel, produkt zastępczy, paliwo epoki octu na pustych półkach sklepowych, epoki wyrobów czekoladopodobnych. Emblemat jesieni i zim stanu wojennego, wkład koksowników w całym kraju. Obowiązkowy element podwórkowego krajobrazu na Górnym Śląsku. Raczej bez zapachu, raczej niebrudzący, o niepojętej proweniencji. No i ten chrzęst. Chrz, krzchrzchrzch. Tam i z powrotem, góra – dół. Bo po górce koksu się biegało. Chropowata powierzchnia dawała przyjemne oparcie lekkiej dziecięcej stopie, a osuwanie się spod niej niektórych bryłek rzucało pożądane wyzwanie poczuciu równowagi. Jest ryzyko, jest zabawa. Chrz, kchrz, chrz. Nieporównywalny z niczym odgłos, nie do pomylenia z niczym struktura.
Właściwie nigdy nie widziałem momentu pojawiania się koksu pod oknami. Znikał równie bezszelestnie. Palono nim w kotłowni, umiejscowionej w podpiwniczeniu naszego segmentu kamienicy. Kotłownia obsługiwała jakiś zakład, może pobliską przychodnię, może miejskie centralne ogrzewanie. To nie była kotłownia dla nas, mieszkańców. Za to górka koksu była nasza – dzieciaków – na te krótkie chwile swej obecności na podwórku, u wlotu do zsypu do kotłowni. Nieskończona inspiracja do zabaw w wyprawy górskie, w wyścigi, w Indian i kowbojów. Chrzęszcząca kupka szczęścia i euforii. Podobieństwo efektu z pewną białą substancją o tożsamej nazwie czysto przypadkowe – tu dochodziło wyłącznie do bezpiecznego użytku zewnętrznego.
Wartością dodaną były węglowe nitki szklane, skarmelizowana substancja, karbonowa lukrecja. Produkt uboczny wytwarzania koksu, w postaci cienkich, krótkich, połyskujących laseczek ukrytych zwykle u podnóża koksowego pagórka. Podwórkowe błyskotki, odrobina luksusu w szarym jak koks świecie. Nikt się nie zastanawiał, czy to było toksyczne, ten koks i te nitki. To był nieodłączny element dzieciństwa, podwórka, życia, doświadczany okiem, uchem, podeszwą i dłonią. Nigdy później koksu nie spotkałem na żywo w takiej postaci. Nigdy też nie wytłumaczę sobie, dlaczego to właśnie zjawisko przywodzi mi dziś najpiękniejsze chwile pierwszej dekady życia. Obok budyniu malinowego, śniadaniowych jajek na miękko w ceramicznych kieliszkach, książek Karola Maya i Alfreda Szklarskiego, wakacji w Kowalach Oleckich, gruchania podwórkowych synogarlic czy codziennie świeżych frezji na stole w domu. Spotykane czasem zimą na ulicy płonące koksowniki zyskują dziś w moich oczach znamiona czarnych magdalenek cioci Leonii. Gdybym kiedyś miał pisać wspomnienia z dzieciństwa, zatytułowałbym je Koks właśnie.
Koks jest paliwem czystym, bezdymnym, o wielokrotnie większej niż węgiel (którego jest przetworem) wartości opałowej. Jego wytworzenie jest jednak procesem bardzo uciążliwym dla środowiska. Jedyna w kraju produkująca koks opałowy Koksownia Dębieńsko zakończyła produkcję 30 sierpnia 2018 roku. Moje miasto rodzinne było siedzibą kombinatu koksochemicznego, którego częścią od 1980 roku była ta właśnie koksownia. Każdy ma takie dzieciństwo, jakie mu prawda czasu zafunduje.
Nie wciągajmy koksu, biegajmy po nim! 🙂
Ciekawa koincydencja. Akurat jestem w trakcie lektury książki I. Bostridge’a „Podróż zimowa Schuberta. Anatomia obsesji” (polecam – przedstawia we frapujący sposób kulturowy kontekst dzieła), gdzie również pojawia się wątek magdalenki oraz… (niezależnie od proustowskiego ciastka) koksu.
Przy omawianiu pieśni „Lindenbaum” (Lipa) autor przypomina, że lipa ma moc pobudzania pamięci. Przytacza kanoniczny argument „smaku zmoczonej w kwiecie lipowym magdalenki” (za przekładem Boya).
Z kolei przy pieśni „Rast” (Odpoczynek) Bostridge – zatrzymując się nad frazą „In eines Köhlers engem Haus” („Węglarza niepozorny dom”, tłum. J. Dehnel) – docieka obecności w tym wierszu „ducha węglarza”. Jednym z tropów jest historyczny fakt zwiększenia wykorzystania koksu ze względu na deficyt – w wyniku odlesienia kontynentu – węgla drzewnego. „Węglarz symbolizuje utracony styl życia i zmiany gospodarcze.”
A dla mnie rolę koksu, przywracającego obrazy i emocje czasów dzieciństwa na wybrzeżu, odgrywa bursztyn.
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Jeszcze jeden powód, by po książkę Bostridge’a sięgnąć. Ewidentnie nie jest to lipa 🙂 Ciekawe, jak brzmiałaby pod stopami górka bursztynu?
PolubieniePolubienie