
Szukał czegoś, w czym by mógł się wytarzać. Ale, jak na złość, nie było pod ręką nic takiego, co stanowi psie perfumy. Ani zdechłej myszy, ani ptaka, nic.
Jan Grabowski: Puc, Bursztyn i goście, 1946.
Całe lata osiemdziesiąte, oprócz depresyjnej szarości wokół, triumfu polskiego rocka, szkoły muzycznej i figurek z Gwiezdnych wojen, zapamiętam jako czas cyklicznej, przymusowej, corocznej zmiany otoczenia. W miesiącach edukacyjnych mój osobisty, śląski rytm wyznaczało przedszkole, potem szkoła, jedna i druga. Wolność i frajdę dawało podwórko. W wakacje nie było jednak zmiłuj – jechało się na Suwalszczyznę. Do korzeni. Do babci. Donikąd. Dwa bite miesiące w głuszy, w skrajnym przeciwieństwie dwustutysięcznego Zabrza. W Kowalach Oleckich tysięcy mieszkańców było dwa.
Rytuał wakacyjny zaczynał się od podróży. 600 kilometrów. Mały fiat, rodzice i ja (brat zwykle wybierał wyjazdy na kolonie lub sam sobie organizował wakacje). Bagaży co niemiara. Ubrań i zabawek na całe wakacje. Osobna torba z prowiantem na drogę, z nieśmiertelnymi jajkami na twardo, pomidorami, kanapkami z serem czy polędwicą sopocką. Termos na pompkę, z herbatą. Bo maluch potrzebował przerw. Co jakieś sto kilometrów. Na chłodzenie silnika. Wtedy się jadło, sikało w lesie, prostowało nogi. W drodze tam zbierało się maliny, z powrotem las ofiarował już jeżynowe trofea. Palenie odbywało się w samochodzie, przy uchylonym małym okienku, przy dziecku, czyli przy mnie.
Zbliżanie się Warszawy powodowało zawsze nerwówkę ojca za kierownicą. Wjechanie w stolicę oznaczało pewne zgubienie się, rzucanie gromów na złe oznakowanie ulic oraz solenną przysięgę, że następnym razem wybierze się trasę przez Zielonkę. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że osiądę w tym mieście na dobre, z obrazu stolicy tamtych czasów pozostało mi w głowie tylko powtarzanie jak mantrę: Grójecka, Wawelska, Grójecka, Wawelska… Oraz mijany pomnik Lotnika. Potem już było z górki. A od Łomży (poznawało się ją po brukowanych ulicach) rosła ekscytacja związana z dojazdem na miejsce.
Przybywało się wieczorem, po dziesięciu godzinach jazdy. Babcia, mama mamy, czekała na ganku poniemieckiej kamienicy, cała wzruszona. Miała nieco ponad półtora metra wzrostu, była okazem zdrowia i odkąd miałem sześć lat była wdową. Mieszkała najpierw na subparterze, równym z poziomem podwórka, później na pierwszym piętrze, równym z poziomem ulicy. Zjazd z ulicy na podwórko stromym skosem brukowanym kostką betonową, po przywitaniu, wieńczył naszą podróż i pieczętował przybycie. No, może pieczęcią była też powitalna, odgrzewana kolacja – coś z aktualnego obiadu. Plus pogaduchy do późna. Rodzice zostawali jeszcze kilka dni i wracali do Zabrza. Zabierali mnie od babci pod koniec sierpnia.
Tymczasem czekało mnie kilkadziesiąt dni żywcem z książeczki Puc, Bursztyn i goście – beztroskich chwil cieszenia się podwórkiem, kurniko-chlewo-stodołą, obejściem z gnojówką, ogródkami na pagórku, torami kolejowymi za tymże pagórkiem, kolejnym pagórkiem gęsto obsadzonym karłowatymi sosnami (tak zwany lasanek), posterunkiem milicji za płotem podwórka, sklepem spożywczym i mięsnym od frontu kamienicy, czasem domem kultury z pianinem czy lodami z okienka po drugiej stronie ulicy. Jadło się ogródkowe pomidory, ogórki, truskawki i ziemniaki, chleb z polędwicą sopocką, chałkę z serkiem waniliowym, babcine naleśniki-giganty, jeszcze większe kartacze, jaja od własnych kur i kaczek, rosół z ubitej kury (powieka babci nie drgnęła podczas egzekucji siekierą na pieńku), babę ziemniaczaną, kapustę z mięsem… W niedziele obowiązkowa była wyprawa do pobliskiego kościoła – w pierwszych latach małego, tymczasowego, w zaadaptowanym baraku, później już ogromnego, kamienno-drewnianego, w góralskim stylu ze stromym dachem. Babcia pachniała wtedy naftaliną z szafy i wiodła prym jako żeński baryton (sąsiadki preferowały raczej sopranowe tony). Tym samym barytonem babcia odśpiewywała sobie w wolnych chwilach w domu godzinki, zawsze się pod koniec wzruszając, co poznawałem z sąsiedniego pokoju po jej łamiącym się głosie.
Po podwórku chodziły wolno kury, kaczki, czasem pies Chmurka, koty, indyk czy gęś. Kurom, przed wypuszczeniem rano na podwórko, gospodynie wtykały w zadek palec – jeżeli jajko było w drodze, pierzasta obywatelka zostawała w kurniku spełnić swój gospodarski obowiązek. W chlewie chrząkały świnie, czasem się prosiące, był też na podwórku koń, ale on nocował gdzie indziej. Cały inwentarz był doskonale znany mieszkańcom kamienicy, nikt nikomu w paradę nie wchodził, każda kura i kaczka miała swych oczywistych właścicieli. Spędzając tam tyle czasu co roku, znało się także wszystkich lokatorów. Stare małżeństwo Rojków (ona – rosła flegmatyczka, on – łachmaniarski choleryk o urodzie i głosie Phila Collinsa), grubi państwo Szymańscy (on dosiadający solidnego motocykla), wielodzietni, pracujący w odlewni żeliwa Zielińscy (mówiący do mojej babci „ciociu”, z niewiadomych względów), których głowa domu pił i żonę bił, a następnie odebrał sobie życie przy pomocy sznura; stara Grzelakowa i jej syn Tolek-gołębiarz, z wiecznie potarganą czupryną, kozacką brodą i kacem (no wykapany hipster, dwie dekady przed tym, zanim to stało się modne) oraz smukłą i sympatyczną żoną (trochę podobną do Ostrowskiej z Lombardu) i dwiema córkami. Jedna z tych córek, Stella, wespół z jednym z Zielińskich, Pawłem, oraz dwiema córkami milicjantów z posterunku, Jolą i Moniką, stanowili mój wakacyjny rówieśniczy kapitał towarzyski.
Stella była długowłosa, długonoga, wysoka, smukła i trochę niedbająca o konwenanse. Podobna do Kayah. Ogromnie przywiązana i sympatyczna. W Pawła, rok starszego ode mnie, byłem mocno zapatrzony. Był piegowatym blondynem ostrzyżonym na jeża, małomównym i dającym się lubić. Jola, solidna brunetka, była o wiele sympatyczniejsza od Moniki, platynowej blondynki, chudej i nieco dwulicowej. Wszyscy zaś razem stanowiliśmy pokolenie smarkaczy dla naszych braci i kuzynów, więc bawiliśmy się głównie ze sobą, sporadycznie odnotowując przyjazd jakichś młodszych od nas dzieci.
Zabawą typowo z tamtych stron były „cegiełki”. Taka odmiana gry w chowanego, z elementem dodatkowym w postaci sterty pięciu-sześciu cegieł ułożonych jedna na drugiej, stojących na środku podwórka. Na tych cegłach „zaklepywało się” odszukanego, chyba że wyprzedził on szukającego w wyścigu do cegieł i je wywrócił. Wówczas w czasie, gdy szukający ustawiał cegły ponownie, odszukany mógł się ponownie schować. Krążyły legendy o widowiskowych wyścigach do tych cegieł, dużo radości dawało też wyczekiwanie, aż szukający oddali się nieco w poszukiwaniu schowanych i ruszanie ze swej kryjówki celem wywrócenia cegieł. Podobno byli tacy, co skakali na te cegły z okna na półpiętrze klatki schodowej. W pewnym momencie na podwórku stanęła własnej roboty huśtawka, z dwiema miejscówkami. Rozhuśtywało się na niej do oporu (chodziło o dotknięcie mocowaniami ławeczki górnej poprzeczki ramy), drąc przy tym na całe gardło „daj mi tę noc”.
Kilka razy w ciągu pobytu chadzało się do pobliskiego lasu, na maliny. Droga wiodła przez tory. Z lasu przynosiło się kijki, z których robiło się łuki do zabawy w Indian. Strzałami były mniejsze kijki, obdzierane z kory. Przy torach rósł chrzan i szczaw. Na tory kładło się kamienie, widząc zbliżający się pociąg. Rozcierane były na proszek, ku ogólnej radości dzieciarni. Pamiętam jeszcze stare, parowe lokomotywy, czarno-czerwone, ciągnące piętrowe wagony. Przy pociągach towarowych obowiązkowe było liczenie wagonów. Niestety, jeziora nie było. W celach kąpielowych jeździliśmy czasem do rodziny w Sedrankach i Olecku. W czarno-białym telewizorze babci oglądało się Pancernych, Janosika, Psa Cywila czy Wołodyjowskiego.
W Kowalach wakacje spędzałem do czternastego roku życia. To był mój drugi dom, ale w ostatecznym rozrachunku nudziłem się tam śmiertelnie. Książki i komiksy prędzej czy później się kończyły, seriale w TV powszedniały, z rówieśnikami się kłóciło, babci się podpadało, zaczynała się tęsknota za Zabrzem, za zabawkami, za kolegami ze szkoły, za pianinem. Babcia zmarła kilka lat po moim ostatnim pobycie w Kowalach, wcześniej zdążyła przybyć z solidną rewizytą, mieszkając u nas dobrze ponad rok.
Wydaje się, że rodzicielskie delegowanie mnie na takie wakacje (a brata na kolonie), było realizacją potrzeby odpoczynku od nas przez dwa miesiące w roku. Z perspektywy poczytuję te lata jako czas stracony, cofający mnie w rozwoju społecznym i intelektualnym. Jednak na kolonie jeździć się wzbraniałem, nie wiem też, ile wzbogacających przygód przeżyłbym na rodzinnym podwórku zamiast tego. Później, w kilku lekturach odnalazłem peany dotyczące dziecięcych pobytów na wsi, zawsze lekko nie dowierzając, że może to stanowić jakąś większą wartość. Jestem gatunkiem synantropijnym, bardzo. Raczej Tiuzdejem i Mikado (gośćmi) niż Pucem lub Bursztynem. Nie wchodzi w grę osiedlanie się na prowincji na starość. A może nie mam racji, może zaznałem czegoś, o czym wielu moich rówieśników mogło tylko pomarzyć? Może też w tamtym ubezwłasnowolnieniu tkwi zalążek mojej późniejszej fanatycznej potrzeby niezależności? Odwiedziłem kamienicę w Kowalach po latach, bez większego sentymentu. Już tam raczej nie wrócę.
Stella to jednak epickie imię epoki przeddżessikowej! 🙂
Jedna myśl na temat “Kowale”