
Let’s just do it, it’s only a movie.
George Lucas, podczas kręcenia Nowej nadziei (1977).
Tydzień. Tyle zostało do premiery 9 Epizodu Gwiezdnych wojen: Skywalker. Odrodzenie. Więcej filmów nie będzie, nie w głównej serii Sagi. Zamykamy temat nie tylko tej ostatniej trylogii, ale i wszystkich dziewięciu ogniw. Czego się może spodziewać fan, wierny królestwu Lucasa odkąd w 1983 roku zobaczył na wielkim ekranie Imperium kontratakuje? Czy można powtórnie stworzyć kulminację napięcia po tak wyrazistym finale, jaki miał miejsce w Powrocie Jedi? Czy dzieje dojrzałej Lei, Luke’a, Hana jako tła dla nowych młodych bohaterów mogą jeszcze kogoś fascynować? By na to rzeczowo odpowiedzieć, warto przyjrzeć się historii Gwiezdnych wojen od pierwszego okruszka, od ziarenka, z którego wszystko wykiełkowało. Od nakręconej ponad 40 lat temu Nowej nadziei.
Był rok 1977, po dwóch latach mozolnych i pełnych przeszkód prac produkcyjnych, na ekrany wybranych amerykańskich kin wszedł obraz, który na zawsze miał zmienić oblicze przemysłu filmowego. Od strony technicznej i aspiracji artystycznych wszystko w nim było nowe względem tytułów klasy B i C, dominujących kinie sci-fi. Od strony scenariusza – wszystko w nim było stare i skądś znajome, choć z początku niewiele osób zdawało sobie sprawę, jak bardzo eklektyczny – w najlepszym możliwym znaczeniu – był to film. Od strony aktorskiej była to eksplozja atomowa z udziałem głównie nowych twarzy, idealnie dobranych do ról kosmicznych bohaterów. Najlepsze w tym wszystkim było zaś to, że efekt końcowy przez cały czas kręcenia Gwiezdnych wojen tkwił wyłącznie w głowie George’a Lucasa, którego główne studia filmowe odprawiały z kwitkiem, gdy próbował namówić je do ekranizacji swego dziwacznego scenariusza. Efekt ten zaś powalił wszystkich – kolejni widzowie histerycznie rzucali się do kin, realizatorzy zdawali sobie w końcu sprawę, co stworzyli, recenzenci garnęli się do analizy fenomenu, który się właśnie narodził.
Co bowiem dał nam Lucas w 1977 roku? Dał „operę kosmiczną” z elementami westernu i kina wojennego, obficie czerpiącą ze światowej kinematografii, od kina niemego począwszy. Dał opowieść zainspirowaną lekturą Bohatera o tysiącu twarzy (1949/1968) Josepha Campbella, dał przekonujący wszechświat idei, postaci i scenografii. Dał idoli do podziwiania i wyrazistą walkę ciemnej i jasnej strony Mocy, dał radość i humor, strach i nadzieję; dał w końcu zjawiskową ścieżkę muzyczną Johna Williamsa – coś niespotykanego w innych obrazach fantastycznych. Dzięki zaś wbijającym w fotel efektom specjalnym (dziełu powstałej w tym celu firmy Industrial Light and Magic, pierwsze w filmie ujęcie lecącego gwiezdnego niszczyciela do dziś robi wrażenie) z łatwością ukrył fakt, iż wszystko to już kiedyś było, w innych książkach, w innych filmach, w innej galaktyce. Muzyka Williamsa to przecież żywcem przeniesiona z wagnerowskiego teatru operowego idea leitmotivów, podrasowana brzmieniem Planet Gustava Holsta. Losy bohaterów to fantazja na odwieczne tematy mitologiczne, elementy kostiumów (autorstwa Ralpha McQuarrie’a, współodpowiedzialnego za całą wizualną warstwę GW) inspirują się czasem estetyką samurajską (Vader), czasem Metropolis Fritza Langa z 1927 roku (C-3PO). Sceny walk w kosmosie były wiernym przeniesieniem podobnych scen z udziałem samolotów w filmach o drugiej wojnie światowej. Wszystkie te zapożyczenia niczego nie ujmują wyobraźni Lucasa, który posklejał je w tak niewyobrażalnie przekonujące uniwersum jak nikt przed nim ani po nim.
W ten wszechświat scenerii i postaci – wszechświat posępnego panowania złowieszczego imperium – rzuceni są główni bohaterowie, odtwarzani przez nieznanych wówczas Marka Hamilla (prostolinijny Luke) i Carrie Fisher (charyzmatyczna Księżniczka Leia) oraz nieco bardziej znanego Harrisona Forda (łobuzerski Han Solo,). Towarzyszą im kolejni, w tym takie tuzy, jak Alec Guiness (melancholijny Obi-Wan) czy Peter Cushing (demoniczny Gubernator Tarkin) oraz James Earl-Jones (porażający głos Dartha Vadera), Anthony Daniels (unikalny głos i ciało C-3PO) i Peter Mayhew (urodzony gigantyczny Chewbacca). Każda postać napisana jest bezbłędnie, nie czujemy cienia fałszu, aktorzy zachowują się w sposób perfekcyjnie naturalny. Autentyczność podkręcona jest jeszcze dominującą estetyką schyłkowości – poruszamy się po świecie mocno sfatygowanych pozostałości po lepszych, minionych czasach. Niby odległa galaktyka, a jednak swojsko. Widzowie mieli za co film pokochać.
Na tym etapie Lucas nie mówił jeszcze głośno o kontynuacji, a w szczególności o dziewięciu epizodach. Decyzja nakręcenia dwóch kolejnych części zapadła jednak szybko, jako konsekwencja oszałamiającego sukcesu kasowego. Do filmu z 1977 roku dodano więc podtytuł Nowa nadzieja oraz numer epizodu: 4. Od tej chwili oficjalnie zaczęło się mówić o dwóch, a z czasem i o trzech trylogiach. Lucas zaś plątał się w zeznaniach – raz mówił, że od zawsze planował trzy trylogie i zaczął kręcenie od środkowej, kiedy indziej zaś, że wystarczą dwie, i że nakręcenie tej sprzed czasów Luke’a i Lei (numery 1-3) odkłada na dużo później.
Tymczasem nadszedł rok 1980 i przyniósł coś spektakularnego: sequel, który okazał się wybitniejszy od oryginału. Jeżeli ktoś dostrzegał w Nowej nadziei pewne uchybienia, zwłaszcza w postaci infantylnie prowadzonej narracji, Epizod 5 – Imperium kontratakuje – to był potężny zastrzyk mroku i głębi. Niemała w tym zasługa odważnej decyzji Lucasa, który zdecydował się powierzyć reżyserię swemu byłemu nauczycielowi, Irvinowi Kershnerowi. Wszystko jest w tym filmie omal idealne – dialogi, gra aktorska, scenariusz, zdjęcia, reżyseria, scenografia, oczywiście muzyka. Wprowadzono nową postać – mistrza Yodę – który nie dość, że udowodnił, iż ręcznie sterowana kukiełka może zagrać wybitną rolę filmową, to jeszcze skutecznie wprowadził Luke’a – i nas – w tajniki pogłębionej duchowości (metafizyczna scena w jaskini ciemnej strony Mocy!). Innym nowym bohaterem jest Lando Calrissian, grany przekonująco przez Billy’ego Dee Williamsa, odtąd bożyszcze wielu fanek SW. Finał epizodu przyniósł zaś jeden z najbardziej znanych zwrotów akcji w historii kina: „I am your father” brzmiało tak złowieszczo i niespodziewanie, że było o czym dyskutować po seansie. Fisher, Ford i Hamill grają tym razem jakby bardziej serio, po sukcesie Nowej nadziei już świadomi, w czym biorą udział. Po latach Imperium kontratakuje uznane zostanie za najlepszy obok Ojca chrzestnego 2 sequel w historii kina.
Histeria związana z oczekiwaniem na Epizod 6 zmusiła twórców do kręcenia go w ukryciu, pod zwodniczym tytułem Blue harvest. Ostateczny tytuł zmieniał się jeszcze dosłownie w ostatniej chwili, film był zapowiadany w reklamach i seriach zabawek jako Revenge of the Jedi, by stać się ostatecznie Powrotem Jedi. Reżyserię tym razem powierzono Richardowi Marquandowi, twórcy bez większego dorobku choć nie bez talentu. Obraz olśniewał rozmachem – cały pierwszy akt, dziejący się w pałacu bezwzględnego gangstera Jabby, to popis możliwości twórców stworów i potworów oraz efektów specjalnych, jak również okazja do wprowadzenia kultowego kostiumu metalowego bikini Lei jako niewolnicy Jabby. Aktorzy znów nie zawiedli, scenariusz był ponownie spójny, choć wprowadzenie w kluczowym momencie akcji filmu irytujących dla fanów Sagi Ewoków spowodowało pewien niesmak. Jeżeli uznać to za skazę, to rekompensuje ją całkowicie scena konfrontacji Luke’a i Imperatora, majstersztyk kina mroku i festiwal gry aktorskiej Iana McDiarmida. Film zawiera też jedną z bardziej ikonicznych scen otwierających – przybycie Vadera na drugą Gwiazdę Śmierci (muzyka! zdjęcia! dialogi!). Element zaskoczenia jest tym razem niższej rangi niż ten w Imperium – Leia okazuje się być siostrą Luke’a. Natomiast samo zakończenie to prawdziwe non plus ultra – wszystkie wątki zostają zamknięte, zło ostatecznie pokonane, losy bohaterów wyjaśnione, rozliczenia dokonane. I tak jak świat zaczął od tej chwili czekać na trylogię prequeli, tak nie sposób było wyobrazić sobie, czym można przykuć uwagę widza w wydarzeniach rozpisanych PO takim finale.
Pierwsza trylogia miała wszystkie dane, by stać się powszechnie rozpoznawalnym fenomenem i źródłem fanatycznego uwielbienia milionów fanów na całym świecie. Można było nie oglądać Gwiezdnych wojen, ale nie można było nie otrzeć się o ich elementy obecne w debacie publicznej, przemyśle zabawkarskim czy odniesieniach w popkulturze. Główni aktorzy stali się niekwestionowanymi idolami, powstała międzynarodowa siatka fandomów, zwielokrotniona w momencie pojawienia się internetu. George Lucas stworzył zjawisko nieporównywalne do niczego innego w historii kultury masowej. Uczynił to łącząc ze sobą elementy pozornie niepasujące, lepiąc opowieść, która mistrzowsko wprowadza nas w uniwersum postaci, idei i miejsc. Wszystko trzyma się kupy, a nawet jeżeli się nie trzyma (fizycy mieli niezły ubaw wobec niektórych zjawisk pokazanych na ekranie), dajemy się z łatwością uwieść tej historii. Niestety, nie powtórzyło się to w kolejnych filmach.
Trylogia prequeli, epizody 1-3, miała nam ukazać kulisy przejścia Anakina Skywalkera na ciemną stronę Mocy. Miała być analizą rodzenia się zła, mrocznym konterfektem duszy targanej pokusami łatwiejszego osiągania celów. Przyzwyczajeni do sfatygowanego świata epizodów 4-6, oczekiwaliśmy genezy jego powstania, otrzymaliśmy zaś nieoczekiwanie cukierkowy obraz republiki w czasach jej największej świetności, z zastępami Jedi, biurokratycznym senatem, milionami układów słonecznych, lśniącymi strojami i pojazdami, wszystko zaś w robiącej wrażenie, ale na dłuższą metę męczącej widzów i aktorów technice greenscreen’u. To wszakże tylko powierzchnia, technikalia, narzędzia, za pomocą których można jeszcze było od biedy przeprowadzić składną intrygę, podpierając się dobrym scenariuszem, świetną reżyserią i błyskotliwą grę aktorską. Tak się jednak składa, iż owa powierzchnia stanowi bodaj najbardziej – obok muzyki – wartościowy element nowej trylogii. Ku rozpaczy fanów.
Katastrofę zwiastowała już deklaracja, iż Lucas wraca za kamerę, reżyserując wszystkie trzy filmy nowej trylogii. Napisał też nudny, trywialny, infantylny i dający się zmieścić w jednym filmie scenariusz, pełen sztywnych dialogów, nieśmiesznych żartów i karykaturalnych teorii (midichloriany, odpowiedzialne za Moc oraz za pojawienie się na świecie Anakina). Przede wszystkim zaś, z kosmicznego westernu, z brawurowej space opera, Gwiezdne wojny zredukowane zostały do kina familijnego klasy B, do Domku na prerii, przeznaczonego dla odbiorców wczesnego wieku szkolnego. Symbolem tego nieporozumienia pozostanie po wiek wieków niewybaczalnie prymitywna postać Jar Jar Binksa.
Nie wchodząc w szczegóły – w pierwszym filmie, Mrocznym widmie, widzimy dzieciństwo Anakina, w drugim, Ataku klonów – jego młodość, trening Jedi i relację z królową Amidalą. Wszystko to z rodzącym się wielkim politycznym konfliktem w tle, który ma doprowadzić do wojen klonów, upadku republiki i powstania imperium. To wszystko następuje w epizodzie trzecim, Zemście sithów, gdzie dodatkowo obserwujemy przejście Anakina na ciemną stronę Mocy i triumf Imperatora. Ta część – której treść w nadziei fanów miała stanowić scenariusz całej trylogii – mogłaby w rękach jakiegoś bardziej zdolnego reżysera uratować przynajmniej najbardziej interesujące wątki. Niestety, Ian McDiarmid jest o całe parseki odległy od swej kreacji z Powrotu Jedi, a jego operowanie mieczem świetlnym po prostu marne. O charyzmie aktorów odtwarzających role Amidali (Portman), Anakina (Christensen) czy Obi-Wana (Mcgregor) można powiedzieć tyle, że tak gra się na pierwszym roku szkoły aktorskiej lub w ekranizacji Wiedźmina z 2001 roku. Nawet Yoda razi swoją komputerowo wygenerowaną postacią. Wszystko zresztą jest tanie, plastikowe, efekciarskie i odpustowe. Wszystko poza muzyką – Williams dokonał cudu i niektóre fragmenty ścieżki dźwiękowej (Duel of the Fates) stały się prawdziwymi przebojami. Lucas wszelako do dziś zarzeka się, iż zrealizował 100% swoich oczekiwań względem prequeli. Po czym zabrał się za ulepszanie starej trylogii, w większości wzbudzając niesmak fanów. Jedyną tego korzyścią było ukazanie się w końcu oficjalnych wydań DVD starych filmów, w tym poprawionych jakościowo wersji bez zmienionych scen.
Mijały lata, media w końcu podjęły temat ostatniej trylogii. Lucas przyjął strategię zaprzeczania, by kiedykolwiek taką planował. Miał się czego bać – reakcja na prequele była co najmniej chłodna, zaś zakończenie Powrotu Jedi tak zdecydowane, że kontynuacja serii rodziła już tylko eskalację ryzyka. Wybrał w końcu rozwiązanie iście salomonowe – sprzedał firmę i wszystkie prawa do franczyzy Disneyowi, który natychmiast ogłosił plan nakręcenia ostatnich trzech epizodów (oraz wielu innych filmów z uniwersum, lecz nie o tym tutaj). Świat zamarł. Gorzej być nie mogło: wytwórnia specjalizująca się w płytkiej komercji położyła rękę na ostatnim bastionie wysokobudżetowego kina niezależnego. Na obiekcie kultu miliardów fanów na całym świecie.
W 2015 roku światło dzienne (lub raczej: mrok sali kinowej) ujrzało Przebudzenie Mocy. Za kamerą – J.J. Abrams. I czego by nie mówić – zapanowała ogromna ulga. Po pierwsze, to nie była estetyka Disneya. Po drugie, to nie była estetyka i jakość prequeli. Po trzecie, dostaliśmy aktorów starej trylogii: Fisher, Hamilla, Forda. Po czwarte, twórcom zależało na odniesieniach do wielu elementów filmów z lat 1977-1985. Może zbyt wielu. Zachowali bowiem przy tym tak daleko idącą ostrożność, że nie dodali praktycznie niczego od siebie – jeżeli nie liczyć wątłej nowej historii z nowymi bohaterami. Humor – jest, charyzma aktorów – przeważnie jest, zdjęcia i reżyseria – miód, efekty – wow, muzyka – jak zawsze. Historia jednak, co było do przewidzenia, mimo nowych postaci, odznacza się daleko idącą wtórnością. To samo dotyczyło Ostatniego Jedi, Epizodu 8, dzieła Riana Johnsona – nadgorliwego reżysera i scenarzysty, który postanowił pójść swoją drogą i wątłą intrygę tylko jeszcze pogmatwał. Mitu raz zwieńczonego wskrzesić się nie da, a wejście w stare kalosze typu: znów rządzi imperium, znów bijemy rebelię, znów Jedi są zagrożeni wywołuje raczej uczucie politowania niż ekscytacji. Fisher, Hamill i Ford nie są w stanie wiele pomóc, są cieniami samych siebie. W dodatku przed premierą Epizodu 8 nastąpił cios straszliwy: Carrie Fisher opuściła nas na zawsze. Leia, po Hanie w Przebudzeniu i Luke’u w Ostatnim Jedi, miała być główną „starą” postacią finałowego epizodu. To już nie nastąpi, zwłaszcza że realizatorzy uparli się nie wskrzeszać jej komputerowo ani werbować dublerki (choć były – słuszne moim zdaniem – petycje w sprawie udziału Stevie Nicks, liderki zespołu Fleetwood Mac). Pozostaje napawać się najpiękniejszym ujęciem Lei z wszystkich epizodów: stojącej w płaszczu z kołnierzem u wrót bazy rebeliantów na planecie Crait. Tymczasem w produkcji mamy impas, za kwadrans dwunasta, tuż przed najbardziej oczekiwanym finałem wszystkich sag świata.
Co wiemy? Będzie ponownie J.J. Abrams. Będzie Lando Calrissian – wraca Billy Dee Williams. Będzie większy i mroczniejszy udział C-3PO, ignorowanego konsekwentnie przez wszystkie epizody z lat 1999-2017, a kluczowego dla narracji filmów starej trylogii. Będzie powrót z martwych Imperatora z Ianem McDiarmidem. Mimo uwielbienia dla tej postaci, jej wskrzeszenie obniża znacznie wiarygodność scenariusza. Jeżeli ma być pokryciem niezręczności uśmiercenia Snoke’a – głównego źródła zła – już w poprzednim filmie, nie tędy droga, państwo Disneyowie. Będzie Leia posklejana z niewykorzystanych ujęć do Przebudzenia Mocy. No i będzie z pewnością zamknięcie wątków Rey i Kylo Rena – niestety dotąd widzowie zdążyli już przestać się interesować ich losami, tak bardzo nie wiadomo, o co im naprawdę chodzi. Także Rey – obok C-3PO – ma pokazać ciemną stronę: wybornie, tego jeszcze brakowało. Poe i Finn, świetnie grani, są postaciami napisanymi co najmniej chaotycznie, zmierzającymi donikąd. R2-D2 już od dawna nie gra żadnej roli, Chewbacca podobnie (w kwietniu żegnaliśmy Petera Mayhew, pierwszego, kultowego odtwórcę tej roli). Niepokoi wprowadzanie nowych postaci – dwóch żeńskich i jednego robota. Już Rose i DJ z Ostatniego Jedi razili epizodycznością, bez jakiejkolwiek korzyści dla akcji filmu. Zwiastuny zaś nie napawają optymizmem, racząc nas ujęciami żywcem z Opowieści z Narni. George Lucas w ogóle przestał się wypowiadać na temat filmu, odsunięty przez Disneya na boczny tor.
Czy stanie się cud i duch Gwiezdnych wojen ożyje? Czy realizatorom uda się z sukcesem zamknąć choćby wątki tej aktualnej trylogii, o ukoronowaniu całej sagi nie wspominając? Czy pozostaniemy z niesmakiem, że oto wyciągnięto nam z kieszeni kolejne pieniądze, obiecując wskrzeszenie emocji sprzed 40-35 lat? Rokowania są słabe. Wprawdzie wciąż o niebo lepsze od epizodów 1-3, lecz nadal słabe, jeżeli mówimy o TYM duchu i TYM kulcie. Może więc warto jeszcze przed pójściem do kina ostatecznie pogodzić się z faktem, iż powtórki z rozrywki po prostu nie będzie. Bo nigdy nie miało być. Bo do tej samej rzeki nie wstępujemy dwa razy przede wszystkim dlatego, że rzeka nigdy nie jest ta sama. A my chcielibyśmy wciąż i wciąż na nowo przeżywać te same emocje w kolejnych filmach, tak jakby dało się wskrzesić również okoliczności lat 80, na przykład polski przemysł produkcji szkaradnych, gumowych podróbek figurek z Gwiezdnych wojen… Pójdę więc do kina po prostu w nadziei na świetne kino sci-fi, z elementami tej magii, która miała miejsce tylko i wyłącznie w latach 1977-1983. Musi mi to wystarczyć. Akceptujmy rzeczywistość. Jeżeli tak ma wyglądać koniec pewnej epoki, przynajmniej nie stanie się to w obecności Jar Jara.
A po powrocie z seansu zawsze mogę wrócić do swojej kolekcji polskich bootlegów, prywatnego wentyla bezpieczeństwa w razie fiaska reaktywacji mitu. 🙂
Jedna myśl na temat “Harvest”