
The most animated, cheerful little creatures you can possibly imagine.
Opis papużki falistej autorstwa Johna Goulda – człowieka, który sprowadził pierwszą parę tych ptaków do Europy (1840).
Ptaki, dumni potomkowie dinozaurów, fascynowały mnie odkąd tylko pamiętam. Jako dziecko dążyłem do jak najbliższego kontaktu zarówno z tymi za oknem, jak i pierzastą fauną dostępną człowiekowi w domu i zagrodzie. Wydawało mi się, że chów/hodowla pięknych, egzotycznych papug i wikłaczy stanie się moją pasją lub wręcz profesją w dorosłym życiu. Nic takiego się nie stało, wyrosłem z chorobliwej potrzeby trzymania ptaków w klatkach i wolierach i na razie nie zanosi się na prędką realizację dziecięcych marzeń, mimo że podaż wszelkiej egzotyki na dzisiejszym rynku jest nieporównywalna ze skromną ofertą lat osiemdziesiątych w Polsce. Co pozostało, to wspomnienia z tych bliższych kontaktów z posiadaczami upierzenia, socjologicznie pouczająca retrospekcja, którą zamieszczam poniżej, ku przestrodze rodziców pociech, które zbyt natarczywie dopominają się o nabycie jakiegokolwiek zwierzaka.
Pierwszym ptakiem w domu był bastard, czyli mieszaniec kanarka ze szczygłem. Nazywał się Kuba, miał buro-ciemne ubarwienie i mieszkał w mikroskopijnej klatce – profesjonalnie przeznaczonej dla kanarków. Wyjaśnienie dla obrońców zwierząt: kanarki samce, żeby pięknie śpiewały, trzyma się w maleńkich klatkach z dwiema żerdkami o stosownym rozstawieniu. Zapewnia to ptakowi odpowiednio dużo ruchu (skacze systematycznie z jednej żerdki na drugą z nieukrywaną radością) oraz pomaga skupić na podstawowej czynności, jaką jest śpiew. Warunkiem jest, by nie widział innych samców w pobliżu, za to wskazane jest, by ich słyszał. Kuba śpiewał przeciętnie, ale bardzo go hołubiliśmy. Nie pamiętam, czy odszedł naturalnie, czy został przez rodziców oddany. Pamiętam, że piętro wyżej mieszkał nobliwy sąsiad, posiadacz takiej samej mikroskopijnej posesji z kanarkiem oraz czegoś znacznie bardziej dla mnie – wówczas kilkulatka – atrakcyjnego: sporej klatki z parą papużek falistych, w dodatku rozmnażających się w załączonej budce lęgowej. Wolno mi było odwiedzać go czasami, by podziwiać tę parkę, co doprowadziło do obietnicy otrzymania jednego z dzieci papużek. W ten sposób w domu pojawiła się Frida.
Frida była kobaltową samiczką, bardzo przyjazną i oswojoną, która szybko zdobyła serca wszystkich domowników. Miała własną klatkę (pamiętam moment jej kupowania i urządzania, w oczekiwaniu na lokatora), latem była z nią wywieszana za okno, co uwielbiała – miała żywy kontakt wzrokowy i dźwiękowy z podwórkowych ptactwem. Ponieważ marzyło mi się własne papużkowe potomstwo, dokupiliśmy Fridzie samczyka, biało-niebiesko-szarego i zawiesiliśmy budkę lęgową. Gdy nakryłem tę parkę na kopulacji, niczego nie świadom uznałem, że następuje jakaś przemoc domowa i zgoniłem agresora z ukochanej Fridy. Rodzice mieli niezły ubaw, ja zaś może w ten sposób wpłynąłem na wynik zalotów: parka doczekała się jajek, z nich jednak nic się nie wykluło. Samczyk wkrótce wyzionął ducha, Frida została oddana innemu sąsiadowi, jej miejsce zajął bladoczerwony kanarek. Ten śpiewał jeszcze słabiej niż Kuba, za to mieliśmy sporo frajdy wypuszczając go z klatki na loty po pokoju. Kanarek zniknął po jakimś czasie, oddany w dobre ręce.
Tymczasem zacząłem marzyć o rynkowej nowości – nimfie. Jeden ze sklepów zoologicznych w mieście zaczął właśnie oferować te piękne papugi, dużo większe od falistych i od nierozłączek, pięknie ubarwione – w klasycznej postaci od szarego ciała z białymi i czarnymi elementami odcinała się wyraźnie żółta głowa z czerwonym „policzkiem” i pięknym czubem. Zaopatrzeni w większą klatkę nabyliśmy młodego samca (pamiętam, jak sprzedawca, uzbrojony w rękawicę, łapał nam go w sklepie), który zżył się z naszą rodziną na dobre. Nazwaliśmy go Czako – dość abstrakcyjnie, bo niby czym miał przypominać nakrycie głowy polskiego ułana… Czako nauczył się naśladować kilka słów, gwizdał melodie, siadywał ojcu na ramieniu, był domownikiem z prawdziwego zdarzenia. W weekendy dostawał swoje ulubione smakołyki: gotowane ziemniaki i koperek. To przy nim spędziłem liczne godziny na obserwacji detali upierzenia, odtwarzając je później w rysunkach; to jego pióra (papugi wymieniają upierzenie dwa razy w roku) zbierałem z pieczołowitością, by później wtykając je w model z plasteliny odtworzyć praktycznie całą papugę – czym wprawiałem w podziw gości rodziców, którzy pierwszy raz widzieli podobną rzecz na oczy. Czako dostał w końcu partnerkę, nimfę wariacji perlistej, niestety padła w ciągu kilku dni od przyniesienia do domu. Drugie podejście było bardziej udane, bialutka Linda przetrwała skutecznie kilka lat, choć nigdy nie wyjaśniło się, czy jest samicą, para nie doczekała się bowiem jaj, a Linda nigdy nie oswoiła się tak jak Czako. Obie papugi przeżyły przeprowadzkę do nowego mieszkania i spędziły kilka lat w moim pokoju. Czako zgasł w wieku ośmiu lat, Lindę wymieniłem na parkę papużek falistych odmiany „standard” – jakości wystawowej i w kolorze szarym. To były ostatnie ptaki w naszej domowej menażerii, również ostatecznie oddane komuś w opiekę.
Tymczasem, jeszcze w poprzednim mieszkaniu, uaktywnił się wspomniany drugi sąsiad. Zrealizował on to, o czym sam marzyłem: wydzielił fragment strychu na ptaszarnię, małą klitkę wypełnioną klatkami dla papug (nimf, kóz, łąkówek i rozelli białolicych), zeberek, amadyn wspaniałych, ryżowców i astryldów trzcinowych. Zazdrościłem mu tej hodowli, ale odwiedzałem regularnie i czasem wspólnie bywaliśmy na targu z egzotyką, jaki odbywał się raz w tygodniu w Chorzowie. Ja byłem podrostkiem, on – prostym emigrantem ze Lwowa, w podeszłym wieku. Naszym jedynym wspólnym tematem były te ptaki. W pewnym momencie zaraził mnie zamiłowaniem do zeberek – prześlicznych drobiazgów spokrewnionych z naszym wróblem, bardzo popularnych wśród hodowców. Kupiłem od niego samiczkę, w sklepie zaś samca i urządziłem im mieszkanie w… akwarium po rybkach, wysypując dno piaskiem, wstawiając malowniczą gałąź oraz budkę lęgową. Ptaszki, mimo trudnych warunków, złożyły jajka, z których wykluło się jedno pisklę. Byłem zachwycony i dumny, niestety młodziak padł po kilku dniach, podobnie uczyniła wkrótce potem samiczka, samca oddałem do sklepu. Pozostałem w poczuciu, że to, co kochałem najbardziej, nie odwdzięcza mi się tym samym, przynajmniej na niwie efektów hodowlanych. Przerzuciłem się na ryby akwariowe, co trwało dwa-trzy lata. Cała przygoda z ptakami i rybami zakończyła się gdy byłem w liceum, wspomnianymi wystawowymi papużkami falistymi – po drodze był jeszcze pies, który odszedł mając zaledwie dziesięć miesięcy, z powodu niedopilnowania szczepień. Fatum i same nieszczęścia, podparte skrajną nieodpowiedzialnością w obchodzeniu się ze zwierzętami. Jedyne, co mogłem zrobić dla siebie i dla wszelkiej fauny, to zaprzestać z nią kontaktu.
Jako dorosły podjąłem temat tylko raz, zakładając akwarium z białymi skalarami. Dobrała się para, wytłukła pozostałe ryby, złożyła dwa razy ikrę, za każdym razem ją zjadając, po czym odeszła z przyczyn naturalnych (jak mniemam). To wystarczyło, dziękuję bardzo.
Mimo tych, jak by nie patrzeć, porażek, pozostał mi ogromny sentyment do ptaków egzotycznych i spora wiedza na ich temat wyniesiona z lektury książek i atlasów. Jeżeli kiedykolwiek wrócę do bliższego z nimi kontaktu, upewnię się, że czynię to z najmniejszą dla nich szkodą, zapewniając maksymalny komfort w ich ulotnym życiu. Nieodparty urok niektórych gatunków (oczywiście tych od pokoleń hodowanych przez człowieka) powoduje estetyczną pokusę posiadania skromnej ptaszarni, miłej dla oka i ucha. Na pewno jednak nie na siłę. Odpowiedzialnie. Dumni potomkowie dinozaurów zasługują na szacunek.
A Frida była oczywiście na cześć pani Lyngstad z zespołu ABBA. 🙂
Jedna myśl na temat “Aves”