Jednostka smutku

Wacław Kisielewski i Marek Tomaszewski z Marleną Dietrich przed koncertem w Sali Kongresowej w Warszawie, 1966.

Cause if the bugler starts to play, we too must dance.

Bjoern K. Ulvaeus: Soldiers (1981).

Zacznijmy od oświadczenia: nie lubię walców. Trącą myszką, są pretensjonalne, schematyczne, kroki może opanować byle chłystek, na studniówce trzeba je tańczyć z nauczycielkami, kojarzą się z kiczem produkcji André Rieu, odzwierciedlają to co najpłytsze w kulturze mieszczańskiej – muzyczną naftalinę, dźwiękową klatkę dla wrażliwego umysłu. Są wyrostkiem robaczkowym wśród muzycznych tkanek ostatnich dwóch stuleci, prowadzą donikąd, stanowią esencję jałowości, a mimo to… – wciąż są. Wszędzie, stale, czy tego się chce czy nie. Prowadzi to naturalnie do sytuacji, w której człowiek znajduje w końcu i takie spośród nich, które wzbudzają bardziej pozytywne, osobiste skojarzenia. Oczywiście ogromne znaczenie ma tu pamięć sytuacyjna, okoliczności, w jakich te utwory się poznało. W tym swoim nielubieniu walców zdarzyło mi się więc utrwalić w pamięci kilka wyjątków.

Nigdy dość podkreślania wpływu duetu Marek & Vacek na kształtowanie się mojej wczesnej wyobraźni muzycznej, a w ich repertuarze walce pojawiały się regularnie. Ani Chopin, ani Strauss nie zrobiły na mnie jednak takiego wrażenia, jak ich imponujące opracowanie walca z Fausta Gounoda. To był mój pierwszy walc, w którym usłyszałem coś więcej niż tylko „umpapa” salonu wiedeńsko-paryskiego. To był walc diaboliczny, valse macabre, walc hemiolowy (choć nie miałem jeszcze pojęcia, czym jest hemiola), walc totalny w sile wyrazu. Dość powiedzieć, że do dziś nie poczyniłem starań, by polubić jego wersję oryginalną. Marek i Wacek zawładnęli nim dla mnie po wsze czasy. Nagranie tej kompozycji pojawiło się na wyjątkowym albumie – The Last Concert, będącym zapisem live występu w Wilhelmsbad z 1986 roku, roku tragicznej śmierci Wacława Kisielewskiego… Utwory z tego albumu niezmiernie rzadko można dziś spotkać w sieci, Faust-Walzer znalazłem właściwie tylko TUTAJ (trzeba go odnaleźć na liście ścieżek).

Album Marka i Wacka ukazał się w Polsce w 1987 roku, gdy w krajowym radiu i telewizji królował inny walc. W późnych latach 80 media mocno promowały postać Michała Bajora, a wraz z nim hit nad hity: Walc na tysiąc pas. Cover piosenki Jacques’a Brela, w tym przypadku przebijający oryginał tak tłumaczeniem (Młynarski!), jak i charyzmatycznym wykonaniem, zrobił na mojej jedenastoletniej wrażliwości wrażenie ogromne. Utwór – wokalny! – posiadał pierwiastek wyczynowej wirtuozerii, a to imponowało, nawet gdy kręciło się nosem na manierę wykonawczą Bajora (tu akurat mało słyszalną). Sportowe zmierzenie się z artykulacją sylab w coraz szybszym tempie powodowało znacznie większe zainteresowanie niż rachityczny Walc Embarras Ireny Santor czy zmanierowany i niezrozumiały dla dziecka Grande Valse Brillante Ewy Demarczyk. Po latach natknąłem się na wywiad z Bajorem, w którym szczerze przyznawał, że utwór ten pozwolił mu opamiętać się w bezkrytycznym alkoholizmie, że w pewnym momencie po prostu nie dało się wyśpiewać tych sylab po kilku głębszych wychylonych przed wyjściem na estradę…

Niecałe dziesięć lat później poczyniłem kolejny wyłom w swoim konsekwentnym unikaniu twórczości walcopodobnej. Nastąpiło to za sprawą Hectora Berlioza i jego nieśmiertelnej Symfonii fantastycznej. Choć właściwie to bardziej za sprawą Rogera Norringtona i jego pierwszego w historii fonografii nagrania dzieła na instrumentach z epoki. To było moje pierwsze zetknięcie się z tą partyturą, chłonąłem w zachwycie każdą nutę tak krystalicznie przejrzystego brzmieniowo nagrania. To jednak, co działo się ze mną gdy zaczynał się Walc (czyli część druga: Un bal), nazwać można stanem najwyższej szczęśliwości, takiej młodzieńczej, beztroskiej radości życia. To jedna z niewielu kompozycji, którą preferuję słuchać w ciągu dnia, w pełnym świetle słonecznym, przy pogodnym niebie, najchętniej z otwartymi oknami, dzieląc się tymi dźwiękami z całym osiedlem, regionem, światem… Po latach Sir Roger w sposób zupełnie arogancki zignorował moją prośbę o złożenie autografu na egzemplarzu płyty z tym nagraniem. Jego sprawa. Potwierdza to tylko brutalną prawdę, iż nie powinniśmy przypisywać samych dobrych cech ludziom, którzy sprawiają nam tyle frajdy aktywnością na bliskich nam polach.

Musiało minąć kolejne dziesięć lat nim zachwyciłem się kolejnym walcem. Zaproszony na projekt operowy do czeskiego Znojmo, zostałem zakwaterowany w komfortowym hotelu, nomen omen, Prestige. Już pierwszego dnia, w hotelowej restauracji, podczas obiadu przywitały mnie dźwięki, które rozpoznawałem podświadomie jako zasłyszane w młodym wieku, lecz dopiero teraz dotarły do mnie z całym ciężarem swego mrocznego piękna. I tak już zostały, przez resztę czasu spędzonego w hotelu – podczas przelotnej kawy przy barze, kolacji po całych dniach prób i spektakli, rozmów z przyjaciółmi-współwykonawcami… Ay, ay ay ay… Take this waltz Leonarda Cohena do przejmującego wiersza Federico Garcíi Lorki (Pequeño vals vienés) to coś więcej niż prosta melodia i akompaniament z taniego keyboardu. Pomyśleć, że artysta ten bardziej był ceniony swego czasu w Polsce niż w rodzinnej Kanadzie – może polskie pochodzenie ojca artysty zaważyło na tej sytuacji. W umownej skali smutku, której jednostką jest jeden Cohen, walc ów zyskałby najwyższe noty, gdyby nie amerykański artysta o imieniu Tom Waits.

Przez ponad dekadę współpracy z jedną z szacownych instytucji narodowych miałem w zwyczaju zachodzić po pracy na kawę i coś słodkiego do jednej z kilku sieciowych kawiarni, różnych na przestrzeni lat. Puszczana tam muzyka, zwykle powtarzana przez kilka tygodni, mocno utrwalała moje wspomnienia o tamtym czasie. W jednym z tych lokali, oprócz nastrojowego fado i kilkunastu niewartych wzmianki piosenek poznałem po raz pierwszy (wiem, późno) fenomen postaci Toma Waitsa. I to od razu w jego najbardziej turpistycznej brzmieniowo postaci – przejmująco smutnym walcu Innocent when you dream. To, że wpisałem tu ten tytuł, jest efektem mozolnych poszukiwań w sieci – pierwsze zetknięcie z pieśnią odbyło się wyłącznie na poziomie naskórkowym, na zasadzie: dlaczego ten człowiek ma jakiś problem i koniecznie musi o nim opowiedzieć w tak koszmarny sposób w obecności osób konsumujących spokojnie ciastko i kawę? Z wizyty na wizytę utwór i jego wykonanie przenikało mi skórę i trzewia coraz bardziej, stając się niechcący jednym z ważniejszych walców sytuacyjnych mego życia. A fakt, że ma naprawdę dołujący tekst, tylko pogłębia jego doniosłość. I to przybijanie gwoździ akordami barowego pianina… 11 Cohenów w dziesięciostopniowej skali.

Kojarzona z zupełnie innym, beztroskim przekazem artystycznym nieodżałowana grupa Abba towarzyszyła mi muzycznie od zawsze. Rozpadli się gdy miałem prawie siedem lat, lecz ich zdjęcia wisiały jeszcze długo nad moim łóżkiem, Under attack było na mojej pierwszej kasecie-składance, słuchanej do nieprzytomności na pierwszym walkmanie, a teledysk do Head over heels – obok powtórek legendarnego występu w w Studio 2 z 1976 roku – wbił mi się w pamięć jako jedno z emocjonalnie ważniejszych wspomnień telewizyjnych Polski stanu wojennego. Oba wspomniane utwory pochodzą z albumu Visitors, ostatniego w karierze zespołu, według wielu – najlepszego, a na pewno najbardziej melancholijnego. Najmniej promowaną piosenkę z Visitors poznałem jednak całkiem niedawno, przypadkiem, jako podpowiedź Youtube’a podczas resentymentalnych wędrówek po dyskografii zespołu po powrocie z projekcji Mamma Mia 2. Soldiers, bo o niej mowa, nie doczekała się teledysku, nie bywa włączana w kompilacje, nie jest wymieniana jednym tchem z pierwszorzędnymi hitami Abby. A jednak ma w sobie wiele piękna, świetny riff gitarowy, smutny tekst i piękny wokal Agnethy. No i jest walcem. Technicznie rzecz biorąc, odmianą zwaną military waltz, co zbliża go charakterem do naszego poczciwego poloneza. Tak czy owak, gdy się ten song raz usłyszy, długo nie można się od niego uwolnić. Jeżeli zaś komuś zdarzy się mieć przesyt hitami Abby, warto wrócić do tej piosenki: jest… inna. Potwierdza, po latach, wielkość tego kwartetu, w którym każdy miał ważną rolę do odegrania, a czas weryfikuje ich piosenkę po piosence jako małe arcydzieła.

Z powyższego zestawienia wynika, iż pierwsze trzy walce mojego życia miały charakter witalny, czasem demoniczny, kolejne trzy to już domena jednostek skali smutku. Abbie przyznaję umiarkowane trzy Coheny. Czy pojawią się kolejne pozycje tej wyliczanki? Nie zanosi się. Lecz przecież nie odgonię, gdy sytuacja będzie sprzyjająca.

Po prostu, ay ay ay, nie cierpię walców. 🙂

2 myśli na temat “Jednostka smutku

  1. Ja mam szczególne wspomnienia związane ze słynnym walcem As-dur Brahmsa. Poznałem ten utwór w gimnazjum, na kilka tygodni przed moją pierwszą podróżą zagraniczną. W tureckich liniach lotniczych tenże walc, w wersji chyba orkiestrowej, pełnił funkcję tła muzycznego pod automatyczne komunikaty do pasażerów. Wtedy od razu rozpoznałem ten utwór, teraz gdziekolwiek go słyszę, mam przed oczami turecką wyprawę. A chusteczkę, bilet i cukierek z podróży trzymam do dziś, od przeszło 11 lat.

    Z rozrywkowych walców moim zdaniem wyróżnia się aranżacja „Padam, padam” dla Mireille Mathieu. Czegóż tam nie ma: szczegółowo dopracowane, koronkowe wręcz dyminucje akordeonu, rozbudowana partia zespołu smyczkowego z efektownym glissandem. To taki akompaniament, który odciąga moją uwagę od bardzo dobrego skądinąd, wokalu piosenkarki.

    Polubione przez 1 osoba

Dodaj komentarz