
No ładny jesteś… Kurwa, ładny jest!
Sylwia do Michała, płynące wieżowce, 2013.
„Przecież to film ewidentnie festiwalowy” – ta fraza, ten wygodny ekskjuz dominował ognistą dyskusję, jaka wywiązała się między mną i dwójką przyjaciół po seansie Matthiasa i Maxime’a Xaviera Dolana kilka tygodni temu. Zwrot ten stanowił bezpieczny bufor, tarczę ochronną dla argumentów dwóch – powiedzmy stron. Byłem bowiem sam po stronie sceptyków („ale OK, to film festiwalowy, nie można wymagać w nim logiki, realizmu i satysfakcjonujących dopowiedzeń”) wobec pary entuzjastów („no hej, to film festiwalowy, nie możesz wymagać w nim oczywistych reguł i dopowiedzeń”). Pozostaliśmy przy swoich stanowiskach, osłodziliśmy spory kawą i ciastkiem, w duchu życzyłem sobie, by film urósł mi nieco z czasem, tak jak to się dzieje często w podobnych przypadkach.
Nie do końca tak się stało, choć utrwalił mi się jako dzieło w sumie niezgorsze. I rzecz rozpłynęłaby się w mglistej niepamięci, gdybym w ramach nadrabiania zaległości nie obejrzał wczoraj innego dobitnego przykładu kina festiwalowego, w dodatku również queerowego, co więcej – polskiej produkcji. Powstał on w 2013 roku, czyli jeszcze przed wszystkimi opisywanymi przeze mnie filmami-braćmi dolanowskiej produkcji (Sauvage, Call me by your name, God’s Own Country, Gerontofilia, Yongens), ale to on właśnie ukoił w końcu moje poszukiwania stosownego kontekstu dla Matthiasa. Chodzi o głośne Płynące wieżowce Tomasza Wasilewskiego, o których obecnie jest równie cicho, jak onegdaj było głośno. Oba filmy, obejrzane w tej właśnie kolejności, zdają się wręcz sugerować, iż Dolan jest zaledwie festiwalowym, mniej zdolnym uczniem Wasilewskiego, i będę bronił tej tezy jako wcale dla tego pierwszego niekrzywdzącej.
Już komentarze pod filmem (znalezione na jednym z serwisów streamingowych) wskazują na rzeczoną festiwalowość. „Nie! Kur## czemu przerwali w takim momencie?! Co będzie z Michałem? Błagam ludzie bez jaj! Ryczę ;_;” – mogłoby groźnie zapowiadać, że ktoś umieścił tam film ucięty, pozbawiony zakończenia. Pozostałe komentarze, z powtarzającym się „beznadziejny koniec”, uspokajają jednak nasze obawy – jesteśmy na tropie filmu festiwalowego. W moim przypadku raczej mnie to zachęciło do obejrzenia, i nie żałuję.
Płynące wieżowce faktycznie miały swoją premierę na festiwalu filmowym, i to nie w Polsce a w Nowym Jorku (Tribeca Film Festival, kwiecień 2013), w lipcu pokazano go na festiwalach w Karlowych Warach i Wrocławiu, a dopiero w listopadzie wszedł na ekrany kin. Zyskał szereg nominacji i kilka nagród, zaś recepcja komercyjna nie spełniła chyba oczekiwań twórców. Krytycy również byli podzieleni („napuszony gejowski harlequin” – takie głosy można spotkać w sieci). Ja pamiętam ogromny banner reklamujący film, zakrywający dużą część kamienicy w samym centrum Warszawy, głośno też było o powieszeniu kolejnego na przeciwko balkonu siedziby Frondy. Może gdybym obejrzał ten obraz właśnie wtedy, przeżyłbym rozczarowanie. Dziś, właśnie dzięki filmom wspomnianym dwa akapity wyżej, dzięki Dolanowi, doceniam jego niezaprzeczalną wartość dla polskiej kinematografii LGBT.
Co mamy w środku? Mamy błahą historię (on kocha ją, ale zakochuje się także w innym, ona to dostrzega i nie odpuszcza), mamy jej nierealne przeprowadzenie (sceny z trojgiem bohaterów prowokują do wołania: no way!), mamy sprawne nakreślenie charakterystyki postaci, mamy bezlitosne urwanie akcji w najmniej spodziewanym, a rozpaczliwie wymagającym rozwiązania momencie, mamy też wyjątkowo śmiałe potraktowanie cielesności domyślnej (seks oralny w toalecie) i tej dosłownej (główny bohater i jego dziewczyna nie mają przed nami sekretów w zakresie nieskrępowanej nagości). Mamy świetne, nieoczywiste kreacje aktorskie: niedostępny i miotający się Mateusz Banasiuk, oszczędna w ekspresji, zimna Marta Nieradkiewicz, grający tylko i aż urodą Bartosz Gelner oraz szereg ról pomniejszych. Mamy jednak przede wszystkim dwie rzeczy wybijające się ponad wszystkie poprzednie: oszałamiające zdjęcia szarej, nowoczesnej i PUSTEJ Warszawy oraz przygnębiający obraz sytuacji osób homo w wielkim mieście wielkiego kraju w centrum Europy. I o ile piękne zdjęcia zdarzyć się mogą w każdym filmie, to już ta druga kwestia zdecydowanie zasługuje na wyróżnienie. Co więcej – według mnie tłumaczy ona również zakończenie filmu.
Albowiem w Wieżowcach rzeczywistość skrzeczy. Albowiem nie jest wesoło. Jest ponuro wręcz. A żarty i zabawy w „tolerancję” kończą się, gdy przychodzi skonfrontować się z ową rzeczywistością. Dziewczyna głównego bohatera, uczestnicząca w towarzyskim życiu młodej, „otwartej” Warszawki, nie ma żadnych skrupułów, by wszelkimi sposobami stanąć na drodze do szczęścia dwóch chłopaków, gdy tylko w grę wchodzi jej strata. Matka tegoż bohatera, toksycznie w nim zakochana, bezwzględnie staje po stronie tejże dziewczyny, mimo że wcześniej jawnie jej nie znosiła. Matka drugiego z chłopaków, wiedząca o nim i starająca się być „nowoczesną”, prędko traci grunt pod nogami w kwestii własnej otwartości, drżąc przed reakcją swego męża. Wszyscy bez wyjątku bohaterowie filmu mają kolosalny problem z mówieniem o swoich uczuciach, a temat homo jest tematem skrajnie tabu. Szafa, w której siedzą polscy geje pęka w szwach, a jednak każda próba wyjścia z niej by żyć w zgodzie ze swoją naturą, obarczona jest wysokim ryzykiem utraty poczucia bezpieczeństwa, odrzucenia, emocjonalnej i fizycznej napaści ze strony najbliższych, o tych niebliskich nie wspominając. Wasilewski mówi: z tej szafy wychodzić jeszcze nie warto, nie w tych okolicznościach, dyskusja na tematy obyczajowe w Polsce nie jest nawet otwarta – ona się jeszcze w ogóle nie zaczęła.
W tym kontekście porzucanie fabuły w momencie tak tragicznym, jak to jest ukazane w Wieżowcach, jest jak najbardziej uprawnione. Tysiąc razy bardziej, niż w festiwalowym na siłę zakończeniu u Dolana. Wasilewski mówi wyraźnie: jakiego chcecie zakończenia, jeżeli wciąż robicie sobie wzajemnie takie rzeczy? W takich warunkach tej historii kończyć nie warto. Boli, bo ma boleć.
Owszem, widzę też cień słabizny. To wspomniane sceny dziejące się między całą trójką głównych bohaterów. Nie potrafię sobie wyobrazić w życiu tak pokracznie nieudolnego współistnienia dziewczyny, chłopaka i jego chłopaka, nie rozumiem komplikowania ponad miarę tej prostej w sumie sytuacji. Ale mogę się mylić. Wszak to kino festiwalowe. Moim zdaniem jednak bardziej przekonujące, niż to firmowane przez pupilka gatunku, panicza Xaviera. Na przykład w scenie, w której główny bohater rezygnuje z wyścigu pływackiego w trakcie zawodów, nurkując w bezruchu w głębinie basenu – scenie, która genialnie przechodzi w rozmowę z trenerem, której treści nie słyszymy, gdyż na pierwszym planie mamy ćwiczącą w tejże głębinie dziewczęcą drużynę pływania synchronicznego. Scenie jakże bardziej przejmującej, niż zagubienie się w wodach jeziora dolanowskiego Matthiasa.
Wczoraj obejrzałem świetne kino rangi międzynarodowej. Niewyobrażalnie smutne, ale świetne.
A dla Mateusza Banasiuka – za warsztat, za odwagę, za warunki fizyczne – ogromny szacunek.
Również z kilkuletnim poślizgiem obejrzałem „Płynące wieżowce”. Należę raczej do tych widzów, których film jako całość nie satysfakcjonuje – mimo wielu smakowitych, w tym pieprznych ingrediencji. Podstawowy (zgoda, subiektywny) zarzut to hybris młodego zdolnego reżysera, który – skutecznie – pokazuje, że potrafi nakręcić… dzieło filmowe. (Cóż, w końcu wiek chrystusowy zobowiązuje…) Być może stałem się zblazowanym kinomanem, ale wielokrotnie w trakcie projekcji irytowała mnie oczywistość i schematyzm kolejnych scen. Niestety taką kliszę stanowiła też ostatnia, tragiczna scena z Michałem. Należało się spodziewać takiego finału co najmniej od momentu, w którym obejmujących się bohaterów dostrzega pobity wcześniej przez Kubę sąsiad.
Mimo ogólnie krytycznej opinii o filmie zauważam wiele dobrych, a nawet mocnych stron. Paradoksalnie, jeden z mniej oryginalnych elementów filmu, tj. czerpanie pełnymi garściami z dorobku Michelangelo Antonioniego, mile łechta podniebienie entuzjastów autora „Przygody”. W końcu mamy tu solidny przegląd motywów i metod znanych z filmów Antonioniego. Z jednej strony, samotność, silne sfrustrowane uczucie, niespełnienie, rozterki egzystencjalne, autodestrukcja. Z drugiej – proste środki aktorskie, kamera snująca się po pustych przestrzeniach, statyczne/fotograficzne ujęcie postaci, nowoczesne miasto jako naturalne środowisko, brak lub ograniczona obecność muzyki. Na marginesie, nad kolejnym filmem Wasilewskiego, „Zjednoczone stany miłości” także unosi się duch Antonioniego (w filmie przenikają się wątki czterech kobiet desperacko poszukujących spełnienia).
Z ciekawością śledziłem, jak młodzi aktorzy odnajdują się w głównych rolach. Mateusz Banasiuk i Marta Nieradkiewicz grają przekonująco, ich Kuba i Sylwia są postaciami żywymi, z prawdziwymi (acz w przypadku Kuby, skomplikowanymi) emocjami. Na tle tej dwójki postać Michała wydaje się być nakreślona – w pierwszym wrażeniu – zaskakująco oszczędnie.
Ciekawie, acz skrótowo, ujęty został kontekst społeczny, w którym funkcjonują Kuba i Michał. Pierwszy jest przedstawicielem – cokolwiek to znaczy – klasy niższej, bez wyższych aspiracji, za to z wątpliwymi manierami. Z kolei drugi studiuje na uniwersytecie, czyta książki, używa życia. Sytuacja rodzinna także ich różnicuje – ze wskazaniem na Michała. Kuba mieszka u matki, Michał – z rodzicami (ma także starszego brata z żoną i dzieckiem). Te uwarunkowania, choć czytelnie zarysowane, nie wydają się odgrywać istotnej dla przebiegu akcji roli. Sprawiają jednak, że w świetle tych różnic zadajemy sobie pytanie o trwałość związku obu chłopaków.
Kolejny atut filmu to oryginalnie zarysowana i sprawnie poprowadzona postać Michała. Zapewne wielu pociąga interpretacja tworzona wokół kwestii wychodzenia z szafy, odkrycia prawdziwej natury czy samoakceptacji. W tym ujęciu film opowiadałby historię dojrzewania do prawdy przed sobą i przed światem (przynajmniej przed dziewczyną i przed matką).
Tomasz Wasilewski wnosi coś więcej – pokazuje (na ile wiarygodnie to inna sprawa) młodego człowieka o złożonej tożsamości seksualnej. Kuba kocha (a co najmniej odczuwa pożądanie) zarówno Sylwię, jak i Michała. Można oczywiście dociekać źródeł (i ew. granic) jego biseksualności. Wśród podsuwanych widzowi tropów warto wskazać specyficzną relację z zaborczą matką czy skrywane – do czasu poznania Michała – kontakty homoseksualne (te bierne – oglądanie się za młodymi mężczyznami oraz te aktywne – doświadczanie fellatio).
Tematem filmu jest więc samopoznanie – doświadczenie i rozpoznanie przez Kubę swoich uczuć, ograniczeń i możliwości. Ostatni obraz filmu – Michał wychodzący z wanny, w której pozostaje Sylwia – stanowi konsekwentne zwieńczenie historii. Nadal łączy ich czułość (przed chwilą przetarł ją gąbką, masował kark), ale oboje zostali boleśnie doświadczeni i ta gorzka świadomość pozostanie z nimi tak długo, jak długo będą razem.
Z tej perspektywy zrozumiałe staje się naszkicowanie postaci Michała jedynie kilkoma kreskami. Bardziej rozbudowana rola groziłaby przesunięciem akcentów w odbiorze filmu: z egzystencjalnego katharsis na rzecz gorzkiej love story.
Pozostaje zagadkowy, wieloznaczny tytuł. Opowieść o płynących wieżowcach pojawia się w trakcie rozmowy Michała z ojcem – po coming oucie syna. Jako dziecko Michał zwykł tak intensywnie wpatrywać się w bloki mieszkalne, że jego oczy zachodziły łzami a rozmazany obraz wieżowców sprawiał wrażenie ruchu. Była to więc wizja, którą dziecko pragnęło usilnie wywołać. Zabawa w igranie z rzeczywistością. Poczucie wolności w kształtowaniu świata. Interpretując tytuł, należy pewnie uwzględnić, że bezpośrednio po tym wspomnieniu ojciec przypomina jak syn włączył raz magnetofon i dawał występy dla dzieciaków z podwórka, stojąc na parapecie. Michał pamięta tę chwilę i lanie, jakie dostał wtedy od ojca…
W kwestii tytułu jedno jest niewątpliwe: idealnie dobrany pod festiwale kina autorskiego.
PolubieniePolubione przez 2 ludzi
I to ja nazywam uczciwym komentarzem, dziękuję.
PolubieniePolubienie
Pozwolę sobie tylko na uwagę, iż metka biseksualizmu nie powinna być chyba szafowana w sytuacji poliamorii, którą opisujesz. A w którą to poliamorię w tym przypadku ja nie wierzę, wydaje mi się oczywiste, że Kuba Sylwii już dawno nie kocha. Przytrzymywanie go przy sobie kłamstwem o ciąży (przez cały film para nie ma jak i gdzie uprawiać seksu, dochodzi wyłącznie do kontaktu oralnego) nie ma nic wspólnego z homo- bi- czy heteroseksualizmem, jest zwyczajnym ciosem na oślep. A widz chyba nie potrzebuje metaforycznego podsumowania tej sytuacji w ostatniej scenie w wannie, to bije w oczy już wcześniej. Natomiast upieram się, że sceny takie, jak wspólny obiad ich trojga, czy wypad nad jezioro, czy imprezy w większym gronie, to czysty surrealizm. Tak to się nie odbywa po prostu, to jakiś ogromny skrót czasowy i lokacyjny. Wydaje mi się wówczas, iż film nie opisuje przypadku rozdartej wewnętrznie osoby biseksualnej – w przeciwieństwie do filmu Dolana, rozdarcie jest tu właśnie ZEWNĘTRZNE: wszystko sprzysięga się przeciw czystym uczuciom obudzonym miedzy dwoma chłopakami. I bycie akurat chłopakami ma dla tego obrazu kolosalne znaczenie, stąd mój śmiech wzbudzają recenzje z sieci opisujące film jako „historia uniwersalna” 🙂 Kuba jest gejem, wychodzącym ze świata uwikłań tradycjonalno-hetero świata. Na samym początku tego wychodzenia. A drastyczne pozostawienie wątków otwartymi to zwrócenie się reżysera do nas: chcecie wiedzieć, co było dalej? To się rozejrzyjcie. Macie takich przypadków dziesiątki wokół siebie, i w tym jest dramat. Dopóki nie zaczniecie o tym mówić i tego dostrzegać, nie warto dla was takich filmów kończyć w sposób satysfakcjonujący.
PolubieniePolubione przez 1 osoba