Julian Glover jako Generał Veers w Imperium kontratakuje, 1980.
I find your lack of faith disturbing.
Darth Vader do Admirała Mottiego, Nowa nadzieja, 1977.
Dawno, dawno temu w odległej galaktyce… była sobie opowieść, która zmieniła oblicze kina. Rozpisana na dziewięć rozdziałów, zawładnęła wyobraźnią miliardów ludzi na planecie Ziemia, powodując globalne uwielbienie dla wszystkich występujących w niej postaci. Wszystkich? Nie! Istnieje pewna nieliczna grupka zawodowa, która może poszczycić się mianem najsłabiej zauważalnych, najmniej lubianych i najbardziej poturbowanych – ku uciesze widzów – postaci w całej galaktyce. Tą grupką są imperialni oficerowie, dumni nosiciele białych, szarych i czarnych mundurów, marionetki w ręku Imperatora i jego pupilka Vadera, ofiary huśtawek nastrojów tego ostatniego oraz jego następców: Naczelnego Wodza Snoke’a i rozchwianego psychicznie Kylo Rena. Uczcijmy ich pamięć, wymieniając poniżej tych, którzy wystąpili w poszczególnych filmach głównej Sagi (pomijam seriale i spin-offy, by nie mnożyć bytów w nieskończoność). Gdyż ich imiona (czasem tylko funkcje) wylatywały z pamięci fanów z prędkością nadświetlną, ustępując miejsca zarówno głównym bohaterom, jak i najpodrzędniejszym nawet stworom z kantyny Mos Eisley czy pałacu Jabby. A przecież ci biedacy mieli jakieś rodziny, może nawet dzieci…
Oficerowie imperialni pojawiają się już w pierwszych ujęciach Nowej nadziei (1977). Podczas akcji przejęcia Tantive IV i aresztowania Lei, pojawiają się bezimienni: Pierwszy Pilot i Kapitan (zauważający wylot kapsuły ratunkowej) oraz Imperialny Dowódca i Drugi Oficer, w krótkiej scenie z rozmowy Vaderem. Wszyscy oni popadli w niepamięć, lecz zatriumfowali w przemyśle zabawkarskim lat 80: w przeciwieństwie do większych od siebie szych wyróżnieni zostali piękną figurką firmy Kenner, tak zwanego Imperial Commander, odzianego w czarny mundur, z rogatywką na głowie. Podobizn takich nie doczekał na przykład nikt z obsady biorącej udział w naradzie na Gwieździe Śmierci, kilka scen później. Ta scena to pierwsza okazja do poznania charyzmatycznego Gubernatora Wilhuffa Tarkina oraz jedyna szansa zobaczenia pozostałych: Generała Cassio Tagge’a, Admirała Conana Antonio Mottiego (pierwsza ofiara sadystycznych sztuczek z Mocą Vadera), Pułkownika Wullfa Yularena, Generała Hursta Romodiego, Generała Trecha Molocka, Majora Siwarda Cassa (OK, ten jeszcze potem raz się pojawi) oraz Generała Moradmina Basta. Do końca filmu ujrzymy także kilku bezimiennych oficerów meldujących to i owo lub przyjmujących rozkazy Vadera i Tarkina. Wszyscy oni zginą wraz z całą wielotysięczną załogą podczas eksplozji Gwiazdy Śmierci za sprawą celnego strzału w czuły punkt tej stacji bojowej dokonanego przez pewnego wiejskiego chłopaka, co to mu się zamarzyła walka z całym Imperium. Nie mamy danych, czy rodziny poległych otoczone zostały stosowną opieką.
Imperium kontratakuje (1980) wprowadziło nowe postaci oficerów imperialnych. Jako pierwszych poznajemy Admirała Kendala Ozzela oraz Admirała Firmusa Pietta, z załogi wypasionego statku Lorda Vadera o nazwie Executor. Ozzel zostaje powalony Mocą przez Vadera za zignorowanie sygnału z robota szpiegującego, za to Piett jako jeden z nielicznych dożywa aż do kolejnego epizodu, wciąż na Egzekutorze. Tymczasem swoje chwile chwały ma Generał Maximilian Veers (czy tylko mi kojarzy się to nazwisko z poczciwym polskim wiarusem?), najpierw meldujący odkrycie bazy rebeliantów znajdującemu się w kapsule regeneracyjnej Vaderowi, następnie dowodzący bezlitosnym atakiem maszyn kroczących AT-AT na planecie Hoth. Nie pojawi się więcej w Sadze, lecz z opowieści uzupełniających wiemy, że we wspomnianej bitwie stracił obie nogi, resztę życia spędzając na wózku, przeżywając Vadera i upadek Imperium. Veers dostał swoją figurkę od Kennera, nazwaną AT-AT Commander. Szczęścia tego nie doczekał Kapitan Lorth Needa, który w dodatku miał pecha meldować Vaderowi zgubienie Sokoła Millenium, co przypłacił natychmiastową egzekucją z ręki (choć bezkontaktowo) swego chlebodawcy.
Oprócz żwawego Admirała Pietta, w Powrocie Jedi (1983) pojawiają się kolejni oficerowie. W pierwszej scenie mamy anonimowego dowodzącego, w uroczy sposób wypowiadającego pamiętne słowa: „inform the commander that Lord Vader’s shuttle has arrived”. Po czym następuje wyborna scena rozmowy Vadera z przerażonym głównodowodzącym nowej Gwiazdy Śmierci, Tiaanem Jerjerrodem. Na poznanie kolejnego – anonimowego – dowódcy musimy poczekać aż do sceny, w której Luke oddaje się dobrowolnie w ręce Vadera. Dwóch dalszych anonimów widzimy w scenie wdarcia się rebeliantów do bazy imperialnej na Endorze: pierwszy krzyczy „freeze!” i obrywa od Hana Solo, drugi przybywa natychmiast z odsieczą i mierząc z blastera wypowiada kultowe dla fanów słowa „you rebel scum!”. Obaj strojami nawiązują do „czarnych” oficerów w rogatywkach z Nowej nadziei. Mamy jeszcze później jednego dowódcę w dialogu z Admirałem Piettem, lecz to wyczerpuje listę oficerów tego epizodu. Żaden z nich nie doczekał się figurki Kennera.
Trylogia prequeli (1999-2005), z uwagi na brak Imperium, nie może poszczycić się żadną postacią oficera (w ostatnich ujęciach Zemsty Sithów widzimy tylko młodego Tarkina i krzątających się po niszczycielu kilku anonimów). I dobrze – filmy te są ewidentnym wypadkiem przy pracy i ominięcie ich w jakimkolwiek zestawieniu powoduje wyłącznie ulgę prawdziwego fana Gwiezdnych wojen. Za to sequele (2015-2019) obdarzyły nas nielicznymi, acz prawdziwie krwistymi postaciami kadry mundurowej Najwyższego Porządku – następcy Imperium. W Przebudzeniu Mocy (2015) poznajemy żądnego władzy i zaszczytów Generała Armitage Huxa, rywala Kylo Rena jeśli chodzi o względy ich guru, złowieszczego Snoke’a. W Ostatnim Jedi (2017) Hux jest wyjątkowo mocno obijany (tradycyjnie bezdotykowo) zarówno przez pryncypała, jak i rywala, ale dożywa kolejnego epizodu. W początkowych scenach filmu pojawia się za to mój faworyt: Kapitan Moden Canady, dowodzący – w otoczeniu anonimowych oficerów, w tym jedynej jak dotąd kobiety! – pancernikiem Fulminatrix podczas ataku na bazę rebeliantów na D’Qar. Świetnie zagrana, zapadająca w pamięć rola, mimo, że Canady ginie wraz z całą załogą pancernika po skutecznym zrzuceniu na niego bomb przez dzielną Paige Tico (siostrę zupełnie niepotrzebnej postaci Rose Tico). W filmie zobaczyć jeszcze możemy Kapitana Edrisona Peavy, dowódcę z niszczyciela Finalizer – to on z trudem powstrzymuje uśmieszek podczas kpiarskiej rozmowy przez komunikator między Poe Dameronem a Huxem. Epizod Dziewiąty: Skywalker. Odrodzenie, którego premiera odbędzie się dzisiaj, wprowadza ostatnią postać naszej listy, Generała Pryde’a. Jego rolę powierzono charyzmatycznemu Richardowi E. Grantowi, możemy się zatem spodziewać ciekawego last but not least. Podziwiając jego wyczyny, wspomnijmy przy okazji wszystkich jego poprzedników z pozostałych filmów, tę najmniej docenioną zgraję starwarsowych zabłąkanych duszyczek, na usługach ciemnej strony Mocy.
Polscy producenci podróbek figurek firmy Kenner z lat 80 sięgnęli, i to dwukrotnie, po tę poświęconą Generałowi Veersowi. Uczynili to najpierw twórcy serii nieruchomej, wypuszczając na rynek dokładną, zastygłą kopię ruchomego oryginału. Była to jedna z najpopularniejszych figurek polskich w ogóle, liczebnie porównywalna z Chewbakką, Vaderem i szturmowcami. W większości zachowywała szary kolor pierwowzoru, lecz zdarzały się wersje czarne, niebieskie, zielone, brązowe, a nawet żółte i różowe. Inny polski Veers stał się częścią kultowej serii ruchomych figurek z Gdańska. Seria ta charakteryzowała się dodawaniem tylko trzech rodzajów kończyn do dwudziestu różnych korpusów – Veers został obdarzony rękami i nogami kennerowskiego Biker Scouta, przez co zatracił zupełnie podobieństwo do amerykańskiego oryginału. Początkowo produkowano go z jasnoszarej gumy, później kolor zmienił się na ciemnoszary.
Polskiego, nieruchomego, szarego wiarusa Veersa, kupionego w 1984 roku – jedną z moich ulubionych figurek z Gwiezdnych wojen tego czasu – posiadam do tej pory. 🙂
Alec Guinness jako Obi-Wan Kenobi w Nowej nadziei, 1977.
Oh, I’m sick of that film and all the hype.
Sir Alec Guinness, wpis w dzienniku, 1997.
Sir Alec Guinness (1914-2000) najchętniej przeszedłby do historii kina jako wybitny, starej daty aktor, dżentelmen w każdym calu, zdobywca dwóch Oscarów oraz przykładny mąż i ojciec. Los chciał, iż na ową przykładność cień położyły wypływające po latach historie jego licznych kontaktów z mężczyznami, zaś wszystkie jego dokonania aktorskie przyćmiła sława, jaką zdobył dzięki roli Obi-Wana Kenobiego w pierwszej trylogii Star Wars (1977-1983). Co zaś do bycia dżentelmenem, można tu mieć poważne wątpliwości, znając choćby jego sceptyczne wypowiedzi odnośnie tychże Gwiezdnych wojen. Szanowni malkontenci epizodów 1-3 i 7-9, wyznawcy najstarszej odsłony Sagi – Sir Alec hejtował Gwiezdne wojny na długo zanim to stało się modne. I robił to względem epizodów uchodzących dziś za kultowe.
Zaczęło się już w roku 1975. Guinness został wybrany do roli Obi-Wana bez przesłuchań, jako gwiazda. Długo grymasił, lecz przekonało go wysokie honorarium oraz unikalna wśród całej obsady filmu klauzula o należnych 2,25% zysków Georga Lucasa (reżyser miał gwarantowane 20% ogółu zysku). Nawet jednak gdy się już zgodził, potrafił napisać w liście do przyjaciela, że będzie kręcił jakiegoś „bajkowego śmiecia”. Zastrzegł też sobie wyłączenie go z zobowiązań związanych z promocją filmu. Cierpiał katusze związane z napisanymi przez Lucasa banalnymi dialogami (nazywał je „mumbo jumbo”, paplaniną) oraz uznawał gotowy film za zbyt głośny i zawierający zbyt długie sekwencje bitewne. Za to po latach przypisywał sobie zasługę, iż to on sam podpowiedział reżyserowi pomysł śmierci Obi-Wana, jako sposób na uczynienie go potężniejszym niż dotąd. Czyż można wyobrazić sobie gorszego członka ekipy filmu, który miał na zawsze zmienić historię kina?
Na szczęście Sir Alec był w swoim fachu profesjonalistą i jego pobyt na planie filmowym wspominany jest przez pozostałych aktorów jako pełen opanowania, specyficznego humoru oraz wsparcia. Był mentorem dla 24-letniego Marka Hamilla, oazą spokoju w sytuacjach stresogennych, człowiekiem niezaangażowanym, lecz świetnie przygotowanym. Cierpliwie znosił niedogodności planów w Tunezji, Dolinie Śmierci i Londynie, nie dając po sobie poznać, że kompletnie nie utożsamia się z ideą filmu. Na ekranie zemściło się to w jednej scenie – gdy technicznie nieporadny Guinness żenująco i bez przekonania wywija mieczem świetlnym w starciu z Darthem Vaderem. Prawie trzydzieści lat później Ewan McGregor, grający młodego Obi-Wana, zmyje tę plamę na honorze, pokazując zapierającą dech w piersiach maestrię mozolnie wyćwiczonej sceny walki z Haydenem Christensenem (młodym Vaderem). Na Sir Alecu, który nie żył już wówczas od pięciu lat, nie zrobiłoby to jednak wrażenia. Nie cierpiał Gwiezdnych wojen, nie mieściło się to w jego systemie wartości, że ktokolwiek o zdrowych zmysłach postawi rolę Obi-Wana nad wszystkim innym, czego dokonał w życiu.
Mimo uprzedzeń, Guiness wystąpił jeszcze w dwóch kolejnych epizodach, Imperium kontratakuje oraz Powrocie Jedi, grając „ducha Mocy” Obi-Wana. Zgodnie z umową, nie brał udziału w żadnych działaniach marketingowych starej Trylogii, a okazjonalne pytania o rolę Obi-Wana okropnie go zawsze irytowały. Jeszcze w lutym 1997 roku, przy okazji wchodzenia na ekrany odświeżonej wersji epizodów 4-6, pisał w dzienniku: „byłem niemiły dla dziennikarki Telegraph, która pytała ile zarobiłem na Gwiezdnych wojnach„. Nie było bowiem tajemnicą, iż dzięki zapisowi w umowie dorobił się na tych filmach fortuny. Sam przyznał w wywiadzie, że nie może narzekać na profity: „pozwoliły mi przeżyć resztę mych dni na rozsądnie skromnym poziomie, bez długów oraz z komfortem odrzucania propozycji, które mnie nie satysfakcjonowały”.
Był właściwie jedynym aktorem świata Gwiezdnych wojen prezentującym taką postawę. Dziś jego rolę przejął w pewnym zakresie Harrison Ford, lecz raczej w konwencji dowcipnej pozy, w reakcji na histerię, jaką wywołuje łączenie go z rolą Hana Solo. W kolejnych epizodach występowali naprawdę znakomici artyści, również oscarowi, zawsze jednak podkreślali, jak wielkim zaszczytem i przygodą był dla nich udział w kultowej Sadze. Generacja ani środowisko, z którego wyrastali nie miały tu żadnego znaczenia.
Czas pokazał, że Sir Alec Guinness nie miał racji, że zabrakło mu wyobraźni, by zdać sobie sprawę, w czym wziął udział. Niezwykle profesjonalny na planie filmowym i w oficjalnym stadle rodzinnym, wiódł poza nimi drugie życie, życie zrzędy-malkontenta, w tajemnicy folgującego skrytym namiętnościom. Na szczęście nie miało to wpływu na efekt artystyczny jego pracy i mało kogo obchodzi dziś, co myślał o swojej roli legendarny Obi-Wan. Ważne, że wyszkolił dwóch największych rycerzy Jedi w historii.
Ciekawe, czy ujrzę – obok Carrie Fisher – jego archiwalne ujęcia w jutrzejszej premierze Epizodu Dziewiątego. 🙂
Okładka albumu z muzyką Michaela Praetoriusa w wykonaniu Gabrieli Consort & Players, 1994.
Postępują naprzód wśród płaczu…
Psalm 126, fragment.
Zamek Królewski w Warszawie, Sala Wielka, rok 1995, Festiwal Muzyki Dawnej. Początek wielkiej fali zainteresowania muzyką dawną w Polsce, na widowni tłum, większość stanowią nastolatkowie i studenci. Wykonawcami są legendy brytyjskiej sceny kameralnej: Emma Kirkby, Evelynn Tubb, Mary Nichols, Andrew King i Simon Grant, tworzący kwintet wokalny Consort of Musicke pod dyrekcją Anthony’ego Rooleya. Właśnie założyli własny label płytowy, Musica Oscura, bardzo ambitny katalog madrygałowy i pieśniowy 16 i 17 wieku. Śpiewają fragmenty różnych płyt tego katalogu, boskie dźwięki niosą prosto w serca widowni, słucham zafascynowany i szczęśliwy, że mogę w końcu usłyszeć coś takiego na żywo – po godzinach spędzonych na poznawaniu nagrań zespołu z kaset magnetofonowych. Po koncercie padam przed Emmą na kolana, wyznaję uwielbienie Mary Nichols za solówki w Mszy h-moll pod Gardinerem. Reaguje: ależ to było wieki temu, dziesięć lat lat…
Studio S1 w Polskim Radiu, rok 1996, trzy koncerty wypełnione kompletem mszy oraz kantatami 78 i 105 Bacha w wykonaniu Collegium Vocale pod dyrekcją Herreweghe’a. Przyjeżdżamy z Katowic w kilka osób, uczestniczymy we wszystkich próbach i koncertach, prawdziwe święto muzyki. Do dziś pamiętam swe zdumienie, że zespół brzmi DOKŁADNIE tak jak na płytach, coś magicznego. Sirkka-Lisa Kaakkinen uwija się z rudą czupryną za pulpitem koncertmistrza, Peter Kooy w wybornym humorze, Christoph Pregardien podśpiewuje z chórem basowe (!) partie, solistki śpiewające na próbie „swingowy” duet Wir eilen mit Schwachen zanoszą się śmiechem…
Kościół uniwersytecki we Wrocławiu, festiwal Wratislavia Cantans, 1997, tłum wypełnia każdą wolną przestrzeń w oczekiwaniu na spóźniających się wykonawców – Gabrieli Consort & Players. Jadą autokarem, z poprzedniego występu w innym mieście Europy. Gdy dojadą, bez odpoczynku wchodzą i zaczynają – tradycyjnie od procesji z chorałem na ustach. A potem już dzieje się magia: wokalne i instrumentalne arcydzieła Gabrielich złożone w legendarny program Koronacja Wenecka 1595. Siedzę daleko, ale słyszę wybornie. Do dziś mam autograf Paula McCreesha, wykończonego całym dniem podróży i występem.
Kilka lat później, w Roku Bachowskim (2000), ten sam zespół przywozi Pasję Janową do Studia S1 w Warszawie. Koncert jest rejestrowany dla TVP, estrada ma piękną, ascetyczną scenografię ze świec i świateł, a zespół śpiewa szokująco czytelnie i ekspresyjnie w konwencji minimalistycznej: soliści śpiewają arie, osobny kwartet śpiewaków śpiewa chóry turbae, cały oktet łączy się w chórze wstępnym, końcowym oraz chorałach. Siedzę na widowni, zachwycony Es ist vollbracht w wykonaniu Susan Bickley.
Tenże Rok Bachowski sprowadził do Filharmonii Narodowej sporych rozmiarów The King’s Consort. Wykonywali Mszę h-moll i dosłownie miażdżyli dźwiękiem, a solo basowe Et iterum venturus est, wykonane przez TUTTI basy z chóru po prostu wbijało w fotel, nawet mnie, siedzącego dość daleko. Publiczność w kuluarach przeżywała śmiałą, wydekoltowaną tu i tam kreację Magdaleny Koženy – lecz jej poruszającej kreacji wokalnej w Agnus Dei nikt nie kwestionował.
Nie minęło wiele czasu, a do Filharmonii przyjechał słynny zespół Les Musiciens du Louvre Marka Minkowskiego. Zagrali symfonię Haydna (grzecznie) oraz balet Don Juan Glucka (niewyobrażalnie porywająco). Co zwracało uwagę najbardziej, to masywne, genialne brzmienie orkiestry, wywołujące co rusz ciarki na plecach i łzy szczęścia w oczach zblazowanego muzyka i słuchacza, jakim już wówczas zdawałem się być.
We wrześniu 2006 roku, w ramach festiwalu Muzyczna Praga, do monstrualnie wielkiej i nieprzychylnej wykonawcom bazyliki przy ul. Kawęczyńskiej w Warszawie zaproszony zostaje kameralny zespół La Fenice wraz z zespołem wokalnym z Namur. W obecności nieprzebranych tłumów wypełniają przestrzeń energicznym, wybitnym wykonaniem Vespro della Beata Vergine Claudio Monteverdiego. Stoję daleko, stoją również wszystkie włoski na moich przedramionach i karku.
Kolejne doświadczenie z Monteverdim: w listopadzie 2007 roku zespół New London Consort wykonał koncertowo jego Orfeusza w Sali Koncertowej Filharmonii Narodowej. Siedziałem jak urzeczony, gdy do uszu moich dochodziły wspaniałe harmonie i solówki, które w kapryśnej akustyce tej sali znakomicie kreował zaledwie oktet śpiewaków i niewielu więcej instrumentalistów. To był prawdziwy triumf Monteverdiego kameralnego, a mimo to pełnego majestatu, humoru i pięknych brzmień.
Podobnych doświadczeń mógłbym przywołać jeszcze wiele. Z biegiem lat udało mi się usłyszeć na żywo większość moich idoli znanych wcześniej tylko z nagrań. Do wyjątków należały te momenty, w których ekspresja wykonawców odbiegała od tej z płyt, a wciąż było to w granicach jakiejś 10% słabszej od spodziewanej dynamiki – taka naturalna weryfikacja rzeczywistych możliwości poszczególnych wykonawców. Na przykład z tych cichszych zaskoczyli mnie Il Giardino Armonico czy Cappella della Pietà de’ Turchini, lecz ucho szybko przyzwyczajało się do ich interesujących propozycji interpretacyjnych. Zawsze w takich sytuacjach tłumaczyłem sobie ze zdwojoną siłą, że nie możemy być niewolnikami dynamiki, do jakiej przywykliśmy w nagraniach. Dynamiki zafałszowanej, wyidealizowanej, odbiegającej od wrażeń live. Tak czy siak, z reguły nie było powodów do narzekań na ten aspekt na wszystkich koncertach muzyki barokowej, jakie dane mi było słuchać przez ostatnie ćwierć wieku. Aż do wczoraj.
Wczoraj miałem niebywałe szczęście zawitać na koncertowe wykonanie programu z kultowej płyty lat 90, Mszy bożonarodzeniowej Michaela Praetoriusa w wykonaniu Gabrieli Consort & Players. To album bez precedensu, album, który zabrałbym na bezludną wyspę, album, który wskazałbym jako modelowy przykład roboty wykonawców tak w zakresie skomponowania programu, jak i olśniewającego wykonania, prezentującego tutta forza możliwości brzmieniowych kapel muzycznych początku 17 wieku. Cieszyłem się tym szczęściem planując wyjazd do Gdańska (koncert odbywał się na finał festiwalu Actus Humanus, mieniącego się największym polskim festiwalem muzyki dawnej), cieszyłem się, dowiadując, że widownia proszona jest o współudział w wykonaniu czterech hymnów, cieszyłem gdy Paul McCreesh na chwilę przed występem przeprowadził z widownią próbę tychże hymnów. Radość zniknęła w momencie gdy zabrzmiały pierwsze dźwięki programu. Dźwięki, które od 25 lat znam na pamięć i które właściwie uczyniły mnie tym, kim dziś jestem, ukształtowały moją muzyczną wrażliwość, obok których nie mogę przejść bez emocji.
Co usłyszałem? Otóż siedząc wcale nie tak znowu daleko w ceglanym, ogromnym wnętrzu Centrum św. Jana, rozpoznałem zaledwie echo znanych mi melodii i harmonii, dobiegające jakby zza pluszowej kurtyny, nigdy nie przekraczające skali mezzoforte, z nieczytelnymi frazami i niezrozumiałym tekstem. Widziałem miotających się w akustycznej próżni znakomitych wykonawców w znakomitym repertuarze, doskonale wiedziałem, jak to powinno zabrzmieć na żywo w dobrym wnętrzu, nawet przy wzięciu pod uwagę poprawki na przyzwyczajenia z nagrań, a mimo to cierpiałem katusze nie mogąc w pełni uczestniczyć w tej muzycznej uczcie. Podobnie rzecz się miała gdy widownia dołączała do hymnów – pominąwszy brak śmiałości większości obecnych, efekt był po prostu mizerny za sprawą najpotworniejszej akustyki, jakiej kiedykolwiek byłem świadkiem. Ktokolwiek jest odpowiedzialny za sytuację zorganizowania tego koncertu w tym wnętrzu, dopuścił się aktu zniesławienia muzyki Praetoriusa, wykonania Gabrieli Consort oraz zgromadzonych odbiorców. Całość była transmitowana na żywo do 22 krajów Europy, co doprowadziło do paradoksu, iż pełen splendor wczorajszej prezentacji dobiegał zapewne do uszu wygodnie siedzących przy odbiornikach słuchaczy, ale już nie do osób, które zapłaciły za bilet wstępu, a często i za pociąg oraz hotel, pielgrzymując na to wydarzenie z różnych stron Polski.
Nikt mnie nie przekona, że padłem ofiarą nawyków słuchowych i braku znajomości akustycznych realiów koncertów na żywo. Padłem ofiarą złej organizacji i braku szacunku dla najważniejszego elementu każdego festiwalu: żywych odbiorców. Dokonano na moich oczach i uszach egzekucji programu, za który dałbym się pokroić.
Na pociechę zostaje nagranie. Kultowe, z roku 1993, nieśmiertelne. Słuchając choćby Puer natus in Betlehem mam zawsze łzy wzruszenia w oczach. Słuchając tego samego wczoraj na żywo, miałem w oczach łzy wściekłości i bezsilności.
Euntes ibant et flebant – słowa Psalmu 126 oddają nastrój, w jakim wychodziłem z koncertu. 😦
Kadr z filmu Dzień, w którym zatrzymała się Ziemia, 1951.
HELEN (shocked and bewildered, she repeats nervously): Klaatu barada nikto.
Fragment scenariusza Dnia, w którym zatrzymała się Ziemia.
Kinowe pierwowzory poszczególnych elementów oryginalnej trylogii Gwiezdnych wojen (1977-1983) George’a Lucasa możnaby mnożyć w nieskończoność. Od szlachetnych inspiracji z samego Parnasu (Metropolis Langa z 1927, Ukryta forteca Kurosawy z 1958), po żenująco nieporadne kino sci-fi klasy niewybrednej (FlashGordon Stephaniego z 1936, Dzień, w którym zatrzymała się Ziemia Wise’a z 1951). Za każdym razem pobierany był tylko przydatny fragment tamtych obrazów, natychmiast przystosowywany do języka narracji SW, podrasowywany technicznie lub użyty w kompletnie nowym kontekście. Powodowało to swoisty upgrade trącących myszką lub skompromitowanych motywów, przedłużenie im życia w ramach niepowtarzalnego, nowoczesnego uniwersum Lucasa. Zdecydowanie najdziwniejsze zastosowanie znalazły trzy słowa (owszem, kultowe à rebours w swej abstrakcyjnej bełkotliwości) wzięte z ostatniego z wymienionych powyżej filmów.
Słowa te brzmią „Klaatu barada nikto” i stanowią rodzaj kodu przekazanego Ziemiance Helen przez przybyszów z kosmosu, których inni Ziemianie mylnie poczytują za wrogów i stawiają im zbrojny opór. Film doczekał się nawet swego remake’u w roku 2008, zmieniając wiele w zakresie efektów specjalnych, nie zmieniając zaś infantylnej fabuły ani wspomnianych trzech słów zaklęcia. I nie dziwota, że słów nie zmienił, gdyż dzięki Lucasowi zyskały one nowe życie w popkulturze, jako… imiona postaci występujących w Epizodzie 6: Powrocie Jedi. Postaci mniej niż trzecioplanowych, figur trzech najemników Jabby, stanowiących rodzaj straży, która przebywa w pałacu, a która we wspomnianym epizodzie zajmuje się egzekucją głównych bohaterów nad jamą Sarlacca. Klaatu to zielonoskóry osobnik w modnych sindbadach i o licznych wypustkach na zdeformowanej twarzy. Barada jest groźnym piratem (sądząc po koszuli i chustce na głowie) o twarzy psa rasy bokser. Nikto to swego rodzaju wariacja na temat Klaatu, tyle że skóra jest tym razem brązowa. Wszyscy trzej pojawiają się na parę sekund w kilku ujęciach i żaden widz nie zawracałby sobie nimi głowy, gdyby nie towarzysząca filmom ogromnie popularna seria figurek firmy Kenner – Klaatu, Barada i Nikto dostali w niej swoje podobizny, podobnie jak kilka innych jeszcze stworów z pałacu Jabby. To typowe dla ówczesnej polityki Kennera – pomijali tak istotne postaci, jak gubernator Tarkin, wujek Owen czy ciotka Beru, a produkowali figurki nieznanych większości robota 8D8, robota medycznego, power droida, Weequaya, IG88, Zuckussa, 4-LOMa, Amanamana, Ree Yeesa czy Yak Face’a. Gdyby podsumować całą serię Kennera, pałac Jabby był wyjątkowo dobrze reprezentowany: na około 100 figurek 22 pochodzą z tej właśnie odsłony PowrotuJedi, plus figura Rancora, Jabby z Salaciousem Crumbem i kilka postaci uniwersalnych, pasujących i tutaj (Chewbacca, C-3PO, Boba Fett). Jak się w tych okolicznościach rysuje sytuacja naszych trzech bohaterów dalekiego planu? Klaatu (w dwóch wariantach kostiumowych, niewiarygodne) i Nikto stanowili część niezwykle licznej serii zabawek wydanych pod szyldem Powrotu Jedi w roku 1983. Barada to osobna historia, dostał się do elitarnej kolekcji tak zwanych Last 17 – dodatkowej serii figurek wypuszczonej na rynek jako Power of the Force w latach 1984-1985, dziś dużo rzadziej spotykanej na rynku kolekcjonerskim, przez co cenniejszej. I tu na scenę wydarzeń wkracza Polska Rzeczpospolita Ludowa.
Właśnie w roku 1985 miała miejsce kulminacja sukcesu Powrotu Jedi w polskich kinach oraz szczyt podaży figurek – podróbek kennerowskich oryginałów wytwarzanych przez prywatnych przedsiębiorców zrzeszonych dla niepoznaki w spóldzielniach rzemieślniczych. W ciągu kilku lat, mniej więcej od 1981 do 1989, produkowano masowo 35 różnych postaci w 58 różnych formach i seriach. Obok klasycznych bohaterów: Luke’a, Lei, Hana Solo, Vadera, szturmowców czy Obi-Wana, polskie dzieci mogły się cieszyć takimi elementami tła, jak IG-88, Zuckuss czy Weequay. Klaatu i Nikto nie produkowano, za to Barada pojawił się w dwóch różnych postaciach, wytwarzany przez dwóch odrębnych producentów. Doprawdy nie dojdziemy dziś, jakim zbiegiem okoliczności tak nieistotna figura została tak u nas wyróżniona; możemy za to docenić tempo, w jakim polscy prywaciarze nadążali za światowymi nowinkami.
Kennerowski Barada z serii Last 17 ma na nodze dwa różne datowniki, w zależności od roku produkcji – 1984 lub 1985. Polscy producenci serii nieruchomych figurek (również 17, lecz innych niż u Kennera postaci) sięgnęli po ten drugi typ, o czym świadczy zachowany na nodze polskiej kopii datownik. I uczynili to jeszcze w tym samym roku! To jedyna postać z Last 17 w tej serii polskich figurek, jednocześnie najmocniej odbiegająca kolorystyką od pierwowzoru – nie istnieje ani jeden egzemplarz pomalowany tak, jak figurka Kennera. Wytwórcy zadali sobie zatem wysiłek zdobycia rynkowej nowości, wykonania formy do odlewu jej podróbki, lecz mieli całkowicie w nosie, czy będzie przypominać kolory oryginału. Ot, los postaci, którą w filmie wszyscy przeoczyli, więc: who cares.
Jeszcze gorszy los spotkał figurkę Barady w innej popularnej polskiej serii. Tym razem był to zestaw zabawek ruchomych, produkowanych od 1985 roku, pakowanych w bąble przymocowywane do kart. Spryt producentów (ale i kompletna ignorancja i brak liczenia się z odbiorcą) spowodował jednak, iż dwudziestu korpusom postaci tej serii (w tym trzem należącym do Last 17) dodawano tylko trzy rodzaje kończyn, wziętych od trzech figur Kennera: Biker Scouta, AT-AT Drivera i Pilota TIE Fightera. Barada (nie wiemy, czy skopiowany z figurki z 1984 czy 85 roku – w tej polskiej serii brak datowników na nogach) dostał te ostatnie, przez co jego sylwetka zyskała jeszcze na masywności. Kolory i malowane detale ponownie nie zgadzały się z oryginałem. Co więcej – forma do odlewania korpusu Barady zaginęła około roku 1989 i mimo że firma produkowała jeszcze tę serię aż do początku 21 stulecia, Barada pozostaje jej białym krukiem, w całości dzieckiem PRL-u.
Polska była jedną z pięciu światowych potęg produkujących nielicencjonowane figurki StarWars, obok Turcji, Węgier, Brazylii i Meksyku. Legendy „Klaatu barada nikto” dotknęliśmy zupełnie nieswiadomie do spółki z Meksykiem – oni jako jedyni skopiowali obie wersje Klaatu, my Baradę, w dwóch własnych wersjach. Fenomen, który zadziwiłby może i samego George’a Lucasa, gdyby w ogóle zdawał sobie sprawę, czego stał się sprawcą dokonując upgrade’u infantylnej frazy z kina klasy pomniejszej.
Postacie reprezentujace rasy Klaatu, Barady oraz Nikto występują w święcącym obecnie triumfy serialu Mandalorian. To kolejny upgrade, gdyż serial odsadził już poziomem nie tylko obie wersje Dnia, w którym zatrzymała się Ziemia, ale i sceny z pałacu Jabby w PowrocieJedi.
Patrząc na szkaradność polskiego Barady wersji dowolnej, mam poczucie zajścia procesu wręcz przeciwnego. 🙂
Robby Benson, zdjęcie promocyjne do filmu One on One, 1977.
He is 26, sweet of face, gentle of disposition, and diligent as all get-out.
Fragment artykułu w magazynie People, 1982.
Nie było i długo jeszcze nie będzie w całym przemyśle filmowym tak niepokojąco urodziwego człowieka, jakim był Robby Benson jako nastolatek i jako młody mężczyzna. Michał Anioł rzeźbiłby, Bronzino by malował, Caravaggio wręcz by oszalał, o Pasolinim lepiej nie wspominać. Gdy Luchino Visconti kręcił Śmierć w Wenecji, Robby Benson był dokładnie w wieku książkowego Tadzia, i sprawdziłby się w tej roli znacznie lepiej niż Björn Andrésen. Ja wiem, jest to opinia, z którą można ostro polemizować, lecz proszę bardzo – spójrzmy na TO zdjęcie, lub TO, lub TO, lub ten wywiad i przyznajmy chociaż, że było do czego wzdychać. Czy jego role z tamtych czasów doganiały te zniewalające warunki naturalne? Oglądając takie filmy, jak Jory (1972), One on One (1977) czy Ice Castles (1978) można powątpiewać. Zdobył nominację do Złotego Globu za najbardziej obiecujący debiut, ale i wygrał Stinker Award dla najgorszego aktora, najgorszego akcentu i najgorszej piosenki filmowej. Widząc jego wciąż młodzieńczą, mimo 23 lat na karku, nieporadność podczas prezentacji krótkometrażowych kandydatów do Oscara w 1979 roku, można się tylko utwierdzić, że uroda była jedynym wysokiej jakości narzędziem w warsztacie aktorskim Robby’ego. Lecz, do diaska – to jest Hollywood! W wielu przypadkach to wystarczało i do dziś wystarcza w zupełności.
Jak natknąłem się na sylwetkę tego zupełnie zapomnianego dziś aktora? Przypadkiem, przeglądając przesłuchania do różnych ról w najstarszym epizodzie Gwiezdnych wojen, z roku 1976. Te zaś odnalazłem po obejrzeniu fantastycznego wywiadu, jaki w marcu 2018 roku przeprowadził z Markiem Hamillem Frank Oz, w centrum kulturalnym 92Y w Nowym Jorku. Hamill wspomina tam, że wielu pretendentów do roli Luke’a Skywalkera nadawało się do niej przynajmniej równie dobrze, co on sam. No więc zajrzałem. Rzeczywiście, obok kilku ewidentnych pomyłek objawieniem okazał się chłopak o nieodpartym wręcz uroku osobistym, świeżości i bardzo interesującej barwie głosu, pasującej do postaci Skywalkera. Nawet mimo drobnych wpadek tekstowych był kimś, obok kogo nie przechodzi się obojętnie, choćby dla tej urody właśnie. Spójrzmy tylko. Na końcu, proszony o przedstawienie się, wygłasza z rozbrajającym uśmiechem: Robby Benson, age 20. Kiedy masz urodziny? – dzisiaj. 🙂
I OK, można tu teraz przytoczyć postacie, które zagrał do tej pory. Że nie był wcale taki świeży w 1976, mając za sobą pięć filmów, w tym tytułową rolę w westernie cztery lata wcześniej. Można uznać, że jego przesłodzona uroda mogła działać równie silnie przeciw niemu. Że pewnie był niezłym narcyzem i to, w połączeniu z nie do końca zjawiskowym aktorstwem, mogło sprawić, że nic o nim dziś nie wiemy. Lecz zajrzałem do jego biografii i oniemiałem.
Benson, rocznik 1956, prymus Lincoln Square Academy na Manhattanie, gwiazda dziecięcych reklam, seriali i filmów o nastolatkach, właściwie przestał być zatrudniany do ról aktorskich gdy osiągnął 28 rok życia. Nie, nie z powodu drewnianego aktorstwa ani tym bardziej z powodu wyjścia poza akceptowalny wiek dla ról młodocianych bohaterów. Po prostu do tego momentu udawało mu się zatajać przed producentami poważne problemy z funkcjonowaniem aorty. Przebytej w 1984 roku operacji na otwartym sercu – pierwszej z czterech w swoim życiu – ukryć już nie mógł, a reakcja agentów była jednoznaczna: nikt nie zaryzykuje zatrudnienia aktora, który może umrzeć na planie. To odcięło go od pracy tym, co miał dotąd najlepsze, czyli twarzą. Człowiek o urodzie anioła przesunął się w kierunku reżyserii oraz dubbingu. Człowiek o aparycji bożyszcza wcielił się w… Bestię w superprodukcji animowanej Piękna i Bestia z 1991 roku. Jako reżyser współtworzył zaś między innymi kilka odcinków serialu Przyjaciele oraz wiele innych, takich jak Ellen czy Sabrina. Żonę, Karlę DeVito, poznał na scenie, gdy oboje byli chwalonymi przez recenzentów Mabel i Frederikiem w broadwayowskiej produkcji Piratów z Penzance z 1982 roku (tak, tej samej, w której pierwszą obsadę stanowiła Patricia Routledge i George Rose). Żadnych kontrowersji w tym stadle z dwójką dzieci nie udało się mediom wyciągnąć przez ostatnie 37 lat. Jeszcze do niedawna Robby był charyzmatycznym wykładowcą na Uniwersytecie Indiany. Bujna czupryna pokryła się siwizną, hipnotyzujące, błękitne oczy pozostały bez zmian.
Gwiezdne wojny nie straciły wiele rezygnując z zatrudnienia pięknego Robby’ego do roli Luke’a Skywalkera. Może wręcz uniknęły wielu kłopotów na planie i krytyki za wizualne przesłodzenie bohaterów. Za to Benson, mimo otwierającej mu wiele drzwi pięknej powierzchowności, stracił w życiu wyjątkowo wiele. I jakoś nie dołączył przez to do grona post-karierowych wykolejeńców od jakich roi się w Hollywood. Potrafił mierzyć zamiary podług sił. Akceptować rzeczywistość. Najlepszą swoją rolę odegrał w prawdziwym życiu, mierząc się z przeciwnościami, które powaliłyby niejednego twardziela. I może jego przypadek wcale nie jest tak doniosły dla ludzkości, lecz mnie ta historia wzrusza, dziś, Anno Domini 2019. I utwierdza w przekonaniu, że można być szczęśliwym i spełnionym również na obrzeżach Parnasu, poza kapryśną kanapą celebrytów. Ile jeszcze podobnych życiorysów zginęło w mrokach dziejów?
Robby nie zginął. Wręcz przeciwnie, w 2012 roku wydał autobiografię o wiele mówiącym tytule I’m Not Dead… Yet! W 2014 roku Oprah Winfrey poświęciła mu nieco uwagi w ramach swego cyklu Where Are They Now? Uniknął zestarzenia się na ekranie – może to też jest osiągnięciem samym w sobie?
Podumajmy o nienamalowanych obrazach Caravaggia z udziałem młodego Bensona przy dźwiękach piosenki tytułowej z pierwszego poważnego filmu Robby’ego, westernu Jory.
A Skywalkerem na przesłuchaniu był naprawdę przyzwoitym, najlepszym po Hamillu.
Carrie Fisher jako Leia Organa w Epizodzie 8: Ostatnim Jedi, 2017.
Let’s just do it, it’s only a movie.
George Lucas, podczas kręcenia Nowej nadziei (1977).
Tydzień. Tyle zostało do premiery 9 Epizodu Gwiezdnych wojen: Skywalker. Odrodzenie. Więcej filmów nie będzie, nie w głównej serii Sagi. Zamykamy temat nie tylko tej ostatniej trylogii, ale i wszystkich dziewięciu ogniw. Czego się może spodziewać fan, wierny królestwu Lucasa odkąd w 1983 roku zobaczył na wielkim ekranie Imperium kontratakuje? Czy można powtórnie stworzyć kulminację napięcia po tak wyrazistym finale, jaki miał miejsce w Powrocie Jedi? Czy dzieje dojrzałej Lei, Luke’a, Hana jako tła dla nowych młodych bohaterów mogą jeszcze kogoś fascynować? By na to rzeczowo odpowiedzieć, warto przyjrzeć się historii Gwiezdnych wojen od pierwszego okruszka, od ziarenka, z którego wszystko wykiełkowało. Od nakręconej ponad 40 lat temu Nowej nadziei.
Był rok 1977, po dwóch latach mozolnych i pełnych przeszkód prac produkcyjnych, na ekrany wybranych amerykańskich kin wszedł obraz, który na zawsze miał zmienić oblicze przemysłu filmowego. Od strony technicznej i aspiracji artystycznych wszystko w nim było nowe względem tytułów klasy B i C, dominujących kinie sci-fi. Od strony scenariusza – wszystko w nim było stare i skądś znajome, choć z początku niewiele osób zdawało sobie sprawę, jak bardzo eklektyczny – w najlepszym możliwym znaczeniu – był to film. Od strony aktorskiej była to eksplozja atomowa z udziałem głównie nowych twarzy, idealnie dobranych do ról kosmicznych bohaterów. Najlepsze w tym wszystkim było zaś to, że efekt końcowy przez cały czas kręcenia Gwiezdnych wojen tkwił wyłącznie w głowie George’a Lucasa, którego główne studia filmowe odprawiały z kwitkiem, gdy próbował namówić je do ekranizacji swego dziwacznego scenariusza. Efekt ten zaś powalił wszystkich – kolejni widzowie histerycznie rzucali się do kin, realizatorzy zdawali sobie w końcu sprawę, co stworzyli, recenzenci garnęli się do analizy fenomenu, który się właśnie narodził.
Co bowiem dał nam Lucas w 1977 roku? Dał „operę kosmiczną” z elementami westernu i kina wojennego, obficie czerpiącą ze światowej kinematografii, od kina niemego począwszy. Dał opowieść zainspirowaną lekturą Bohatera o tysiącu twarzy (1949/1968) Josepha Campbella, dał przekonujący wszechświat idei, postaci i scenografii. Dał idoli do podziwiania i wyrazistą walkę ciemnej i jasnej strony Mocy, dał radość i humor, strach i nadzieję; dał w końcu zjawiskową ścieżkę muzyczną Johna Williamsa – coś niespotykanego w innych obrazach fantastycznych. Dzięki zaś wbijającym w fotel efektom specjalnym (dziełu powstałej w tym celu firmy Industrial Light and Magic, pierwsze w filmie ujęcie lecącego gwiezdnego niszczyciela do dziś robi wrażenie) z łatwością ukrył fakt, iż wszystko to już kiedyś było, w innych książkach, w innych filmach, w innej galaktyce. Muzyka Williamsa to przecież żywcem przeniesiona z wagnerowskiego teatru operowego idea leitmotivów, podrasowana brzmieniem Planet Gustava Holsta. Losy bohaterów to fantazja na odwieczne tematy mitologiczne, elementy kostiumów (autorstwa Ralpha McQuarrie’a, współodpowiedzialnego za całą wizualną warstwę GW) inspirują się czasem estetyką samurajską (Vader), czasem Metropolis Fritza Langa z 1927 roku (C-3PO). Sceny walk w kosmosie były wiernym przeniesieniem podobnych scen z udziałem samolotów w filmach o drugiej wojnie światowej. Wszystkie te zapożyczenia niczego nie ujmują wyobraźni Lucasa, który posklejał je w tak niewyobrażalnie przekonujące uniwersum jak nikt przed nim ani po nim.
W ten wszechświat scenerii i postaci – wszechświat posępnego panowania złowieszczego imperium – rzuceni są główni bohaterowie, odtwarzani przez nieznanych wówczas Marka Hamilla (prostolinijny Luke) i Carrie Fisher (charyzmatyczna Księżniczka Leia) oraz nieco bardziej znanego Harrisona Forda (łobuzerski Han Solo,). Towarzyszą im kolejni, w tym takie tuzy, jak Alec Guiness (melancholijny Obi-Wan) czy Peter Cushing (demoniczny Gubernator Tarkin) oraz James Earl-Jones (porażający głos Dartha Vadera), Anthony Daniels (unikalny głos i ciało C-3PO) i Peter Mayhew (urodzony gigantyczny Chewbacca). Każda postać napisana jest bezbłędnie, nie czujemy cienia fałszu, aktorzy zachowują się w sposób perfekcyjnie naturalny. Autentyczność podkręcona jest jeszcze dominującą estetyką schyłkowości – poruszamy się po świecie mocno sfatygowanych pozostałości po lepszych, minionych czasach. Niby odległa galaktyka, a jednak swojsko. Widzowie mieli za co film pokochać.
Na tym etapie Lucas nie mówił jeszcze głośno o kontynuacji, a w szczególności o dziewięciu epizodach. Decyzja nakręcenia dwóch kolejnych części zapadła jednak szybko, jako konsekwencja oszałamiającego sukcesu kasowego. Do filmu z 1977 roku dodano więc podtytuł Nowa nadzieja oraz numer epizodu: 4. Od tej chwili oficjalnie zaczęło się mówić o dwóch, a z czasem i o trzech trylogiach. Lucas zaś plątał się w zeznaniach – raz mówił, że od zawsze planował trzy trylogie i zaczął kręcenie od środkowej, kiedy indziej zaś, że wystarczą dwie, i że nakręcenie tej sprzed czasów Luke’a i Lei (numery 1-3) odkłada na dużo później.
Tymczasem nadszedł rok 1980 i przyniósł coś spektakularnego: sequel, który okazał się wybitniejszy od oryginału. Jeżeli ktoś dostrzegał w Nowej nadziei pewne uchybienia, zwłaszcza w postaci infantylnie prowadzonej narracji, Epizod 5 – Imperium kontratakuje – to był potężny zastrzyk mroku i głębi. Niemała w tym zasługa odważnej decyzji Lucasa, który zdecydował się powierzyć reżyserię swemu byłemu nauczycielowi, Irvinowi Kershnerowi. Wszystko jest w tym filmie omal idealne – dialogi, gra aktorska, scenariusz, zdjęcia, reżyseria, scenografia, oczywiście muzyka. Wprowadzono nową postać – mistrza Yodę – który nie dość, że udowodnił, iż ręcznie sterowana kukiełka może zagrać wybitną rolę filmową, to jeszcze skutecznie wprowadził Luke’a – i nas – w tajniki pogłębionej duchowości (metafizyczna scena w jaskini ciemnej strony Mocy!). Innym nowym bohaterem jest Lando Calrissian, grany przekonująco przez Billy’ego Dee Williamsa, odtąd bożyszcze wielu fanek SW. Finał epizodu przyniósł zaś jeden z najbardziej znanych zwrotów akcji w historii kina: „I am your father” brzmiało tak złowieszczo i niespodziewanie, że było o czym dyskutować po seansie. Fisher, Ford i Hamill grają tym razem jakby bardziej serio, po sukcesie Nowej nadziei już świadomi, w czym biorą udział. Po latach Imperium kontratakuje uznane zostanie za najlepszy obok Ojca chrzestnego 2 sequel w historii kina.
Histeria związana z oczekiwaniem na Epizod 6 zmusiła twórców do kręcenia go w ukryciu, pod zwodniczym tytułem Blue harvest. Ostateczny tytuł zmieniał się jeszcze dosłownie w ostatniej chwili, film był zapowiadany w reklamach i seriach zabawek jako Revenge of the Jedi, by stać się ostatecznie Powrotem Jedi. Reżyserię tym razem powierzono Richardowi Marquandowi, twórcy bez większego dorobku choć nie bez talentu. Obraz olśniewał rozmachem – cały pierwszy akt, dziejący się w pałacu bezwzględnego gangstera Jabby, to popis możliwości twórców stworów i potworów oraz efektów specjalnych, jak również okazja do wprowadzenia kultowego kostiumu metalowego bikini Lei jako niewolnicy Jabby. Aktorzy znów nie zawiedli, scenariusz był ponownie spójny, choć wprowadzenie w kluczowym momencie akcji filmu irytujących dla fanów Sagi Ewoków spowodowało pewien niesmak. Jeżeli uznać to za skazę, to rekompensuje ją całkowicie scena konfrontacji Luke’a i Imperatora, majstersztyk kina mroku i festiwal gry aktorskiej Iana McDiarmida. Film zawiera też jedną z bardziej ikonicznych scen otwierających – przybycie Vadera na drugą Gwiazdę Śmierci (muzyka! zdjęcia! dialogi!). Element zaskoczenia jest tym razem niższej rangi niż ten w Imperium – Leia okazuje się być siostrą Luke’a. Natomiast samo zakończenie to prawdziwe non plus ultra – wszystkie wątki zostają zamknięte, zło ostatecznie pokonane, losy bohaterów wyjaśnione, rozliczenia dokonane. I tak jak świat zaczął od tej chwili czekać na trylogię prequeli, tak nie sposób było wyobrazić sobie, czym można przykuć uwagę widza w wydarzeniach rozpisanych PO takim finale.
Pierwsza trylogia miała wszystkie dane, by stać się powszechnie rozpoznawalnym fenomenem i źródłem fanatycznego uwielbienia milionów fanów na całym świecie. Można było nie oglądać Gwiezdnych wojen, ale nie można było nie otrzeć się o ich elementy obecne w debacie publicznej, przemyśle zabawkarskim czy odniesieniach w popkulturze. Główni aktorzy stali się niekwestionowanymi idolami, powstała międzynarodowa siatka fandomów, zwielokrotniona w momencie pojawienia się internetu. George Lucas stworzył zjawisko nieporównywalne do niczego innego w historii kultury masowej. Uczynił to łącząc ze sobą elementy pozornie niepasujące, lepiąc opowieść, która mistrzowsko wprowadza nas w uniwersum postaci, idei i miejsc. Wszystko trzyma się kupy, a nawet jeżeli się nie trzyma (fizycy mieli niezły ubaw wobec niektórych zjawisk pokazanych na ekranie), dajemy się z łatwością uwieść tej historii. Niestety, nie powtórzyło się to w kolejnych filmach.
Trylogia prequeli, epizody 1-3, miała nam ukazać kulisy przejścia Anakina Skywalkera na ciemną stronę Mocy. Miała być analizą rodzenia się zła, mrocznym konterfektem duszy targanej pokusami łatwiejszego osiągania celów. Przyzwyczajeni do sfatygowanego świata epizodów 4-6, oczekiwaliśmy genezy jego powstania, otrzymaliśmy zaś nieoczekiwanie cukierkowy obraz republiki w czasach jej największej świetności, z zastępami Jedi, biurokratycznym senatem, milionami układów słonecznych, lśniącymi strojami i pojazdami, wszystko zaś w robiącej wrażenie, ale na dłuższą metę męczącej widzów i aktorów technice greenscreen’u. To wszakże tylko powierzchnia, technikalia, narzędzia, za pomocą których można jeszcze było od biedy przeprowadzić składną intrygę, podpierając się dobrym scenariuszem, świetną reżyserią i błyskotliwą grę aktorską. Tak się jednak składa, iż owa powierzchnia stanowi bodaj najbardziej – obok muzyki – wartościowy element nowej trylogii. Ku rozpaczy fanów.
Katastrofę zwiastowała już deklaracja, iż Lucas wraca za kamerę, reżyserując wszystkie trzy filmy nowej trylogii. Napisał też nudny, trywialny, infantylny i dający się zmieścić w jednym filmie scenariusz, pełen sztywnych dialogów, nieśmiesznych żartów i karykaturalnych teorii (midichloriany, odpowiedzialne za Moc oraz za pojawienie się na świecie Anakina). Przede wszystkim zaś, z kosmicznego westernu, z brawurowej space opera, Gwiezdne wojny zredukowane zostały do kina familijnego klasy B, do Domku na prerii, przeznaczonego dla odbiorców wczesnego wieku szkolnego. Symbolem tego nieporozumienia pozostanie po wiek wieków niewybaczalnie prymitywna postać Jar Jar Binksa.
Nie wchodząc w szczegóły – w pierwszym filmie, Mrocznym widmie, widzimy dzieciństwo Anakina, w drugim, Ataku klonów – jego młodość, trening Jedi i relację z królową Amidalą. Wszystko to z rodzącym się wielkim politycznym konfliktem w tle, który ma doprowadzić do wojen klonów, upadku republiki i powstania imperium. To wszystko następuje w epizodzie trzecim, Zemście sithów, gdzie dodatkowo obserwujemy przejście Anakina na ciemną stronę Mocy i triumf Imperatora. Ta część – której treść w nadziei fanów miała stanowić scenariusz całej trylogii – mogłaby w rękach jakiegoś bardziej zdolnego reżysera uratować przynajmniej najbardziej interesujące wątki. Niestety, Ian McDiarmid jest o całe parseki odległy od swej kreacji z Powrotu Jedi, a jego operowanie mieczem świetlnym po prostu marne. O charyzmie aktorów odtwarzających role Amidali (Portman), Anakina (Christensen) czy Obi-Wana (Mcgregor) można powiedzieć tyle, że tak gra się na pierwszym roku szkoły aktorskiej lub w ekranizacji Wiedźmina z 2001 roku. Nawet Yoda razi swoją komputerowo wygenerowaną postacią. Wszystko zresztą jest tanie, plastikowe, efekciarskie i odpustowe. Wszystko poza muzyką – Williams dokonał cudu i niektóre fragmenty ścieżki dźwiękowej (Duel of the Fates) stały się prawdziwymi przebojami. Lucas wszelako do dziś zarzeka się, iż zrealizował 100% swoich oczekiwań względem prequeli. Po czym zabrał się za ulepszanie starej trylogii, w większości wzbudzając niesmak fanów. Jedyną tego korzyścią było ukazanie się w końcu oficjalnych wydań DVD starych filmów, w tym poprawionych jakościowo wersji bez zmienionych scen.
Mijały lata, media w końcu podjęły temat ostatniej trylogii. Lucas przyjął strategię zaprzeczania, by kiedykolwiek taką planował. Miał się czego bać – reakcja na prequele była co najmniej chłodna, zaś zakończenie Powrotu Jedi tak zdecydowane, że kontynuacja serii rodziła już tylko eskalację ryzyka. Wybrał w końcu rozwiązanie iście salomonowe – sprzedał firmę i wszystkie prawa do franczyzy Disneyowi, który natychmiast ogłosił plan nakręcenia ostatnich trzech epizodów (oraz wielu innych filmów z uniwersum, lecz nie o tym tutaj). Świat zamarł. Gorzej być nie mogło: wytwórnia specjalizująca się w płytkiej komercji położyła rękę na ostatnim bastionie wysokobudżetowego kina niezależnego. Na obiekcie kultu miliardów fanów na całym świecie.
W 2015 roku światło dzienne (lub raczej: mrok sali kinowej) ujrzało Przebudzenie Mocy. Za kamerą – J.J. Abrams. I czego by nie mówić – zapanowała ogromna ulga. Po pierwsze, to nie była estetyka Disneya. Po drugie, to nie była estetyka i jakość prequeli. Po trzecie, dostaliśmy aktorów starej trylogii: Fisher, Hamilla, Forda. Po czwarte, twórcom zależało na odniesieniach do wielu elementów filmów z lat 1977-1985. Może zbyt wielu. Zachowali bowiem przy tym tak daleko idącą ostrożność, że nie dodali praktycznie niczego od siebie – jeżeli nie liczyć wątłej nowej historii z nowymi bohaterami. Humor – jest, charyzma aktorów – przeważnie jest, zdjęcia i reżyseria – miód, efekty – wow, muzyka – jak zawsze. Historia jednak, co było do przewidzenia, mimo nowych postaci, odznacza się daleko idącą wtórnością. To samo dotyczyło Ostatniego Jedi, Epizodu 8, dzieła Riana Johnsona – nadgorliwego reżysera i scenarzysty, który postanowił pójść swoją drogą i wątłą intrygę tylko jeszcze pogmatwał. Mitu raz zwieńczonego wskrzesić się nie da, a wejście w stare kalosze typu: znów rządzi imperium, znów bijemy rebelię, znów Jedi są zagrożeni wywołuje raczej uczucie politowania niż ekscytacji. Fisher, Hamill i Ford nie są w stanie wiele pomóc, są cieniami samych siebie. W dodatku przed premierą Epizodu 8 nastąpił cios straszliwy: Carrie Fisher opuściła nas na zawsze. Leia, po Hanie w Przebudzeniu i Luke’u w Ostatnim Jedi, miała być główną „starą” postacią finałowego epizodu. To już nie nastąpi, zwłaszcza że realizatorzy uparli się nie wskrzeszać jej komputerowo ani werbować dublerki (choć były – słuszne moim zdaniem – petycje w sprawie udziału Stevie Nicks, liderki zespołu Fleetwood Mac). Pozostaje napawać się najpiękniejszym ujęciem Lei z wszystkich epizodów: stojącej w płaszczu z kołnierzem u wrót bazy rebeliantów na planecie Crait. Tymczasem w produkcji mamy impas, za kwadrans dwunasta, tuż przed najbardziej oczekiwanym finałem wszystkich sag świata.
Co wiemy? Będzie ponownie J.J. Abrams. Będzie Lando Calrissian – wraca Billy Dee Williams. Będzie większy i mroczniejszy udział C-3PO, ignorowanego konsekwentnie przez wszystkie epizody z lat 1999-2017, a kluczowego dla narracji filmów starej trylogii. Będzie powrót z martwych Imperatora z Ianem McDiarmidem. Mimo uwielbienia dla tej postaci, jej wskrzeszenie obniża znacznie wiarygodność scenariusza. Jeżeli ma być pokryciem niezręczności uśmiercenia Snoke’a – głównego źródła zła – już w poprzednim filmie, nie tędy droga, państwo Disneyowie. Będzie Leia posklejana z niewykorzystanych ujęć do Przebudzenia Mocy. No i będzie z pewnością zamknięcie wątków Rey i Kylo Rena – niestety dotąd widzowie zdążyli już przestać się interesować ich losami, tak bardzo nie wiadomo, o co im naprawdę chodzi. Także Rey – obok C-3PO – ma pokazać ciemną stronę: wybornie, tego jeszcze brakowało. Poe i Finn, świetnie grani, są postaciami napisanymi co najmniej chaotycznie, zmierzającymi donikąd. R2-D2 już od dawna nie gra żadnej roli, Chewbacca podobnie (w kwietniu żegnaliśmy Petera Mayhew, pierwszego, kultowego odtwórcę tej roli). Niepokoi wprowadzanie nowych postaci – dwóch żeńskich i jednego robota. Już Rose i DJ z Ostatniego Jedi razili epizodycznością, bez jakiejkolwiek korzyści dla akcji filmu. Zwiastuny zaś nie napawają optymizmem, racząc nas ujęciami żywcem z Opowieści z Narni. George Lucas w ogóle przestał się wypowiadać na temat filmu, odsunięty przez Disneya na boczny tor.
Czy stanie się cud i duch Gwiezdnych wojen ożyje? Czy realizatorom uda się z sukcesem zamknąć choćby wątki tej aktualnej trylogii, o ukoronowaniu całej sagi nie wspominając? Czy pozostaniemy z niesmakiem, że oto wyciągnięto nam z kieszeni kolejne pieniądze, obiecując wskrzeszenie emocji sprzed 40-35 lat? Rokowania są słabe. Wprawdzie wciąż o niebo lepsze od epizodów 1-3, lecz nadal słabe, jeżeli mówimy o TYM duchu i TYM kulcie. Może więc warto jeszcze przed pójściem do kina ostatecznie pogodzić się z faktem, iż powtórki z rozrywki po prostu nie będzie. Bo nigdy nie miało być. Bo do tej samej rzeki nie wstępujemy dwa razy przede wszystkim dlatego, że rzeka nigdy nie jest ta sama. A my chcielibyśmy wciąż i wciąż na nowo przeżywać te same emocje w kolejnych filmach, tak jakby dało się wskrzesić również okoliczności lat 80, na przykład polski przemysł produkcji szkaradnych, gumowych podróbek figurek z Gwiezdnych wojen… Pójdę więc do kina po prostu w nadziei na świetne kino sci-fi, z elementami tej magii, która miała miejsce tylko i wyłącznie w latach 1977-1983. Musi mi to wystarczyć. Akceptujmy rzeczywistość. Jeżeli tak ma wyglądać koniec pewnej epoki, przynajmniej nie stanie się to w obecności Jar Jara.
A po powrocie z seansu zawsze mogę wrócić do swojej kolekcji polskich bootlegów, prywatnego wentyla bezpieczeństwa w razie fiaska reaktywacji mitu. 🙂
Srebrna kopiejka Władysława Wazy, Moskwa 1610-1612.
Czasem strun tysiąca brzęk słyszę wokół siebie; czasem głosy, które, choć ze snu bym powstał długiego, ukołysałyby mnie znów.
William Shakespeare: Burza, 1611.
Gdybym miał ulec pokusie stworzenia pojedynczego wydania hipotetycznego portalu newsowego, ale przeniesionego w czasie do konkretnego momentu w historii, wybrałbym rok 1611 – datę wydania drukiem dzieł Mikołaja Zieleńskiego oraz orientacyjny dzień 1 listopada, jako najdogodniejszą perspektywę dla newsów z tego roku. Oczywiście zachowałbym polski punkt widzenia oraz w miarę dzisiejszy język, przenosząc większy ciężar na wiadomości kulturalne. Przy odrobinie wyobraźni, można wystawić sobie graficzny obraz takiej strony głównej, okraszonej zdjęciami/obrazami, podzielonej na zwyczajowe działy, z doniesieniami z kraju i ze świata, notowaniami walut, prognozą pogody, reklamami etc. Tu proponuję ledwie wstępną przymiarkę do takiego zamysłu. A więc…
KRAJ
Hołd ruski w Warszawie. Wielki sukces polityczny dworu warszawskiego, w dwa lata po rozpoczęciu konfliktu zbrojnego z Rosją i po oficjalnej elekcji królewicza Władysława (16 l.) na tron moskiewski w sierpniu ubiegłego roku, 29 października do Warszawy przybyli car Wasyl Szujski (59 l.) i jego bracia, Dymitr (51 l.) i Iwan (wiek nieznany) by złożyć oficjalny hołd. Tym samym Rzeczpospolita obejmuje największe w swojej historii terytoria, podtrzymując status europejskiego mocarstwa. Wydarzenie zdecydowanie umacnia pozycję hetmana Stefana Żółkiewskiego (64 l.), sprawującego w imieniu Władysława władzę w Moskwie. Na 16 listopada zapowiada się kolejne wydarzenie tego rodzaju – tym razem lennictwo ma potwierdzić elektor brandenburski, Jan Zygmunt Hohenzollern (39 l.).
Poznań ma swój uniwersytet. Król Zygmunt III (45 l.) podniósł do rangi uniwersytetu poznańskie Kolegium Jezuickie, organizowane w latach 1571-1578 przez rektora Jakuba Wujka. Miasto zyskało dzięki temu naukowy prestiż i z nadzieją patrzy w przyszłość.
Marny los Tyszkiewicza. Za sprawą królowej Konstancji, drugiej żony króla Zygmunta, dochodzi do zwrotu w procesie Iwana Tyszkiewicza. Dumny przedstawiciel braci polskich ma pod groźbą śmierci przejść na katolicyzm. Istnieją doniesienia o torturowaniu uwięzionego. Królowa, pytana o szczegóły, twierdzi, że modli się w intencji oskarżonego podczas obu mszy, w których codziennie bierze udział. Koniec procesu zapowiadany jest na 16 listopada.
OPINIE
Smoleńsk – co dalej? Niekwestionowane zwycięstwo jakim było 13 czerwca tego roku zdobycie Smoleńska nie zmniejszyło oporu bojarów względem planów króla Zygmunta co do tronu moskiewskiego, choć z pewnością stanowiło znaczący krok w kierunku stabilizacji polskiego panowania w Rosji. Pretensje do tego samego tronu wysunięte przez króla Szwecji Karola IX wygasły właśnie z uwagi na śmierć władcy. W samym Smoleńsku król Zygmunt powołał katolickie biskupstwo, a na 6 listopada planowane jest nadanie miastu prawa magdeburskiego, regulującego wiele kwestii dotyczących handlu i funkcjonowania metropolii.
Rozejm ze Szwedami utrzymuje się. Zakończona w bieżącym roku wojna szwedzka o Inflanty trwała długie jedenaście lat i mimo znaczących zwycięstw Rzeczypospolitej – jak na przykład wiktoria pod Kircholmem w 1605 roku – nie doprowadziła do większych sukcesów. Dlatego zawarty w kwietniu rozejm uznać należy za satysfakcjonujący, zwłaszcza w obliczu trwającego od dwóch lat konfliktu z Rosją. Nie jest łatwo przyjąć do wiadomości, iż toczymy spory z państwem, którego głowa wywodzi się z tej samej dynastii, co nasz król Zygmunt.
Katolicka supremacja. Nie milkną echa zamieszek religijnych w Wilnie. Przypomnijmy: 30 czerwca w miejscowym ratuszu stracono włoskiego kalwinistę Franco de Franco, zaś 2 i 3 lipca grupa katolickich fanatyków spaliła ewangelicką świątynię i pobiła duchownego, Marcina Tertuliana, który na skutek odniesionych obrażeń zmarł. Wpływ pobożności królowej Konstancji na nastroje społeczne wydaje się przybierać niepokojącą postać.
ŚWIAT
Nie żyje Karol IX Waza, król Szwecji. W wieku 61 lat odszedł władca zasiadający na tronie w Sztokholmie od 1604 roku, wcześniej (od 1599) regent królestwa. Za jego czasów rozgorzał konflikt między Szwecją a Polską, prowadzący do trwającej aż do tego roku wojny, zakończonej rozejmem. Następcą Karola ogłoszony został Gustaw II Adolf (17 l.).
Sukces Biblii Króla Jakuba. W Londynie umacnia się ruch protestancki, przypieczętowany wydaną w maju Biblią Króla Jakuba. Nie jest to pierwszy przekład angielski Pisma Świętego – wcześniej ukazały się Biblia Biskupów (1568), Biblia Genewska (1560) oraz The Great Bible (1539). Jednak to tegoroczny, najnowszy przekład wydaje się najbardziej odpowiadać potrzebom rynku, co z pewnością wywrze stosowny wpływ na kulturę i sztukę na wyspach.
NAUKA
Plamy na Słońcu. Holenderscy astronomowie, ojciec i syn, David (47 l.) i Johannes (24 l.) Fabriciusowie jeszcze w lutym zaobserwowali zjawisko plam na Słońcu. Niedawno opublikowali wyniki swoich obserwacji w naukowej rozprawie Narratio de Maculis in Sole observatis, et apparente earum cum Sole conversione. Podobne wnioski odnotował angielski uczony Thomas Harriott (51 l.) oraz znakomity Włoch, Galileusz (47 l.). Po odkryciach dotyczących obserwacji Księżyca, trwa wyścig w ogłaszaniu nowin o naszej gwieździe, która według rewolucyjnej teorii widniejącego na indeksie Mikołaja Kopernika, stanowi punkt odniesienia dla krążącej wokół niej Ziemi. Najbliższe lata przyniosą zapewne więcej doniesień w tej dziedzinie, my przypominamy tylko, iż jeszcze w 1600 roku, za głoszenie herezji „heliocentrycznej”, spalono na stosie Giordano Bruno.
KULTURA
Wspomnienie: Tomas Luis de Victoria. 27 sierpnia bieżącego roku odszedł jeden z najwybitniejszych współczesnych kompozytorów, Tomas Luis de Victoria (1548-1611), po odejściu Rolanda de Lassus i Giovanniego Pierluigi da Palestrina ostatni wielki przedstawiciel polifonii w starym stylu. Był jednocześnie jednym z najpłodniejszych twórców – pozostawił po sobie 20 mszy, 18 Magnificat, liczne psalmy, responsoria i motety. Przyczynił się walnie do sukcesu kontrreformacji na dworze hiszpańskim.
Sukces Mikołaja Zieleńskiego w Wenecji. Urodzony w Warce polski kompozytor (wiek nieznany) zadebiutował dwoma zbiorami utworów liturgicznych w oficynie Jakuba Vincentiego w Wenecji. Właśnie ukazały się drukiem Offertoria et Communiones totius anni. Dzieła tam zawarte reprezentują zarówno starszy styl komponowania, jak i najnowsze zdobycze akompaniowanej monodii oraz modne utwory polichóralne. Życzymy autorowi wielu kolejnych sukcesów oraz wspaniałych wykonań wydanych dzieł.
Burza w Londynie. Trwają ostatnie przygotowania do dzisiejszej premiery Burzy, kolejnej komedii Williama Shakespeare’a (47 l.). The Tempest wystawiona zostanie w Pałacu Whitehall; tradycyjnie, w przedstawieniu wszystkie role będą kreowane przez mężczyzn (The King’s Men), wykonawcom towarzyszyć będzie kameralny zespół muzyczny. Nasz brytyjski korespondent donosi, iż będzie to pierwsze dzieło angielskiego mistrza, w którym zachowana jest zasada jedności czasu, miejsca i akcji. Relacja z premiery już wkrótce.
Muzyka mroku z Gesualdo. Carlo Gesualdo, książę Venosy (45 l.), kontynuuje publikację drukiem własnych dzieł, wydając w tym roku Szóstą księgę madrygałów na pięć głosów oraz zbiór Responsoriów na Wielki Tydzień na głosów sześć. Tylko tak niezależny finansowo twórca może sobie pozwolić na ekstrawagancje harmoniczne i kontrapunktyczne, jakie zawiera jego muzyka, nieporównywalna z niczym innym, co się obecnie na świecie pisze. Mówi się, że na stylu księcia piętno odciska mroczna przeszłość związana z zabójstwem żony i jej kochanka. My pozostajemy przy czysto muzycznej ocenie tego fenomenu – wydaje się, że mało kto dziś zechce wykonywać tak stylistycznie kontrowersyjne kompozycje.
Prozerpina w Mantui. Trwa szalona moda na pisanie dramatycznych dzieł scenicznych z udziałem muzyki, w czym prym wiodą ośrodki włoskie. Na dworze Gonzagów w Mantui, po sukcesie Orfeusza (1607) i Ariadny (1608) Claudio Monteverdiego (44 l.) wystawiono dzieło jego brata, Giulio Cesare (38 l.) pod tytułem Porwanie Prozerpiny. Polski królewicz Władysław wykazuje znaczne zainteresowanie nowinkami muzycznymi z Południa, podobno jego marzeniem jest sprowadzić któregoś z braci Monteverdi do Warszawy.
Kiedy polskie Spem in alium? Ten sam korespondent brytyjski opowiada o liście, jaki otrzymał od pewnego prawnika, Thomasa Wateridge’a (wiek nieznany), w którym przywołuje on pewną anegdotę związaną z pierwszym wykonaniem niezwykle modnego Spem in alium, zdumiewającej, 40-głosowej kompozycji Thomasa Tallisa (1505-1585) w latach 70 ubiegłego stulecia. Nadmienia w nim także okoliczności, w jakich Tallis mógł zapoznać się z podobnie monstrualnymi utworami z kontynentu, prawdopodobnie autorstwa Alessandro Striggio (1536-1592). Podczas owego pierwszego wysłuchania Spem in alium książę Norfolk miał rzekomo zdjąć z szyi złoty łańcuch i wręczyć go kompozytorowi. Niech to będzie zachętą dla naszych twórców do skomponowania podobnych dzieł. Sukces Mikołaja Zieleńskiego w Wenecji pozwala tu z nadzieją patrzeć w przyszłość.
GOSPODARKA
Polska moneta w Moskwie. Trwa kontynuacja bicia srebrnej kopiejki z wizerunkiem cara Władysława Wazy w Moskwie. Planowane jest również bicie tej monety w złocie oraz srebrnej kopiejki nowogrodzkiej. To kolejny krok w umocnieniu władzy polskiej na tronie moskiewskim.
KRONIKA TOWARZYSKA
Wkrótce imieniny księżniczki Cecylii. Dwór Habsburgów donosi o doskonałym zdrowiu urodzonej 16 lipca w Grazu księżniczki Cecylii, córki cesarza Ferdynanda II (33 l.) i Marii Anny Wittelsbach (37 l.). Rodzicom winszujemy pomyślnej realizacji planów związanych z królewskim potomkiem – kto wie, może to przyszła partia dla naszego księcia Władysława?
Radość w Nevers. To był rok księżniczek. Urodzona 18 sierpnia w Nevers potomkini sławnego rodu Gonzagów, Ludwika Maria, córka księcia Karola Gonzagi (31 l.) i Katarzyny de Guise (26 l.), sprawia wiele radości znakomitym rodzicom. Mamy nadzieję, iż pojawi się okazja, by mała Ludwika odwiedziła kiedyś ziemie polskie.
…
Pokusa tworzenia podobnych symulacji dotyczy także kilku innych ciekawych dat z przeszłości, do zrealizowania. 🙂
Rafał Wojaczek (ur. 6 grudnia): Byłem, jestem – fragment.
Odwieczna walka komercji z tradycją nasila się corocznie szczególnie mocno w dniu św. Mikołaja. Nie ustają wówczas głosy przypominające historyczną genezę tego święta, nie pozostaje dłużna wyobraźnia masowa, spłaszczająca temat do kolejnej okazji do obdarowania się prezentami. My zaś, pozostawiając na boku spory, czy naszym pociechom, gospodarce i kulturze bardziej potrzebny jest rubaszny, brodaty pan w czerwieni, powożący raz to saniami zaprzężonymi w renifery, raz znów ciężarówką pod szyldem napoju gazowanego, czy też może pamięć o tym oryginalnym świętym z Miry, z przełomu III i IV wieku – spróbujmy przewrotnie powspominać Mikołajów zapisanych na kartach historii muzyki, takiej powiedzmy od piętnastego wieku w górę.
Zacznijmy od Polski, był bowiem czas, że obrodziło nam w Mikołajów-kompozytorów. Począwszy od naszej dumy epoki fauxbourdon, rówieśnika Guillaume’a Dufay, Mikołaja z Radomia, którego skromnej liczby acz wysokiej próby artystycznej dzieła powstawały w drugiej ćwierci piętnastego wieku, poprzez Mikołaja z Krakowa, twórcy licznych kompozycji klawiszowych pierwszej połowy szesnastego stulecia, wciąż zbyt mało docenionego względem wagi swej spuścizny, jak również jego rówieśnika, Mikołaja z Chrzanowa, także organisty, autora jednej zachowanej kompozycji, motetu Protexisti me, Deus. Poprzez Mikołaja Gomółkę, autora epokowego w historii muzyki opracowania muzycznego wszystkich tekstów Psałterza Dawida spolszczonych przez samego Jana Kochanowskiego (1580), aż do Mikołaja Zieleńskiego, zamykającego tę paradę polskich Mikołajów, nazywanego, i słusznie, najwybitniejszym polskim kompozytorem przed Fryderykiem Chopinem (synem Mikołaja!), autora obszernych zbiorów kompozycji wydanych w Wenecji jako Offertoria et Communiones totius anni (1611), zawierających zarówno dzieła na jeden i dwa głosy, motety kameralne jak i polichóralne monumenty, z dwunastogłosowym Magnificat na czele. Doprawdy, mieliśmy farta do kompozytorów obchodzących swoje święto 6 grudnia.
Co do reszty świata, zacząć wypada od Nicolausa Gomberta (1500-1560), najwybitniejszego przedstawiciela czwartej generacji franko-flamandzkiej, wielkiego polifonisty o niełatwym życiorysie. W przeciwieństwie do Gomberta, prawie nikt nie kojarzy dziś niemieckiego kompozytora Nicolausa Zangiusa (1570-1619) – wspominam go z kronikarskiego obowiązku, jako autora zbiorów pieśni na trzy i pięć głosów. Mniejszej wagi barokowym Mikołajem był inny Flamand, Nicolaus à Kempis (ok.1600-1676), którego kompozycje znamy głównie ze zbiorów wydawanych w Antwerpii w latach 1644-49. Ciekawą i mało poznaną postacią był Nicolaus Adam Strungk (1640-1700), aktywny głównie w rejonie Hamburga i Lipska, twórca co najmniej kilkunastu oper wystawianych w tamtejszych teatrach. Z kolei jednym z najwybitniejszych niemieckiech autorów kantat luterańskich oraz muzyki organowej był żyjący niecałe 32 lata Nicolaus Bruhns (1665-1697). Dzieła takie, jak Hemmt eure Tränenflut czy Ich habe Lust abzuscheiden (znana również z tekstem Ich liege und schlafe) to perły niemieckiej literatury przedbachowskiej. Wspomnieć również należy Louis-Nicolasa Clérambaulta (1676-1749), czołową postać życia kulturalnego Paryża swoich czasów, twórcę muzyki religijnej oraz instrumentalnej.
Włosi zasługują na szczególną uwagę w kwestii muzycznych Mikołajów. Nicolò Corradini (1585-1646) działał w Cremonie i publikował w Wenecji księgi motetów, madrygałów, ricercarów i canzon. Był jednak małym pionkiem wobec takiego giganta, jak żyjący sto lat później Nicola Porpora (1686-1768) – twórca potęgi opery neapolitańskiej oraz nauczyciel wielu sławnych śpiewaków i śpiewaczek. Mierzyć z nim mógł się inny Neapolitańczyk, Niccolò Jommelli (1714-1774), potentat opery galant. W mieście największego kultu św. Mikołaja z Miry – Bari – urodził się Niccolò Piccinni (1728-1800), znany głównie jako operowy rywal Christopha Willibalda Glucka w Paryżu (a tak naprawdę jego wielbiciel, nie pierwszy raz w historii okazało się, że wyznawcy poszczególnych idoli tworzą własną, alternatywną rzeczywistość). Pochód włoskich Mikołajów zamyka Niccolò Paganini (1782-1840), bóg skrzypiec i wielka postać muzycznych salonów Europy romantycznej.
Kolejnych bohaterów odnaleźć możemy w Rosji. Nikołaj Rubinstein (1835-1881) był sprawniejszym pianistą niż kompozytorem (tu prym wiódł jego brat, Anton). Za to Nikołaj Rimski-Korsakow (1844-1908) to już kolos, najwybitniejszy po Berliozie mistrz orkiestrowych brzmień, członek Potężnej Gromadki, wychowawca kolejnych pokoleń kompozytorów (w tym Nikołaja Miaskowskiego, Nikołaja Malko, Nikołaja Sokołowa, Nikołaja Łysienko czy Nikołaja Czeriepnina), autor wielu udanych oper, przebojowego Lotu trzmiela oraz magicznej Szeherezady. Kolejnym pokoleniem tego kręgu był Nikołaj Medtner (1879-1951), autor głównie wdzięcznych utworów fortepianowych.
Dochodząc do wieku dwudziestego, możemy z satysfakcją zamknąć temat umowną klamrą, wracając na grunt polski. Dwóch Mikołajów, ojciec i syn, jeden wielki, drugi skromniejszy, tuz klasy światowej i niewyrobionej wciąż renomy młodzian (licząc w latach kompozytorskich). Henryk Mikołaj Górecki (1933-2010) przyczynił się do wyniesienia polskiej szkoły kompozytorskiej na międzynarodowy Parnas, a przypadkowy sukces komercyjny Trzeciej symfonii pomógł tylko docenić także jego pozostałe dzieła. Jego syn, Mikołaj Górecki (ur. 1971), idzie wytrwale swoją własną kompozytorską drogą.
Jeżeli zaś komuś tej wyliczanki mało, może jeszcze dołączyć do niej jedną z urokliwszych mszy Józefa Haydna: Missa Sancti Nicolai (1772/1802) lub warunkowo wciągnąć na powyższą listę romantycznego kompozytora i dyrygenta Otto Nicolai (1810-1849, skądś znamy te daty…), autora przeboju operowego Wesołe kumoszki (zwane złośliwie komuszkami) z Windsoru.
A bazylika św. Mikołaja w Bari, kryjąca również mauzoleum królowej Bony, to moje tegoroczne odkrycie i zdecydowany faworyt w kategorii architektury romańskiej. 🙂
Zabytkowa odlewnia żeliwa w Kowalach Oleckich, 19 wiek.
Szukał czegoś, w czym by mógł się wytarzać. Ale, jak na złość, nie było pod ręką nic takiego, co stanowi psie perfumy. Ani zdechłej myszy, ani ptaka, nic.
Jan Grabowski: Puc, Bursztyn i goście, 1946.
Całe lata osiemdziesiąte, oprócz depresyjnej szarości wokół, triumfu polskiego rocka, szkoły muzycznej i figurek z Gwiezdnych wojen, zapamiętam jako czas cyklicznej, przymusowej, corocznej zmiany otoczenia. W miesiącach edukacyjnych mój osobisty, śląski rytm wyznaczało przedszkole, potem szkoła, jedna i druga. Wolność i frajdę dawało podwórko. W wakacje nie było jednak zmiłuj – jechało się na Suwalszczyznę. Do korzeni. Do babci. Donikąd. Dwa bite miesiące w głuszy, w skrajnym przeciwieństwie dwustutysięcznego Zabrza. W Kowalach Oleckich tysięcy mieszkańców było dwa.
Rytuał wakacyjny zaczynał się od podróży. 600 kilometrów. Mały fiat, rodzice i ja (brat zwykle wybierał wyjazdy na kolonie lub sam sobie organizował wakacje). Bagaży co niemiara. Ubrań i zabawek na całe wakacje. Osobna torba z prowiantem na drogę, z nieśmiertelnymi jajkami na twardo, pomidorami, kanapkami z serem czy polędwicą sopocką. Termos na pompkę, z herbatą. Bo maluch potrzebował przerw. Co jakieś sto kilometrów. Na chłodzenie silnika. Wtedy się jadło, sikało w lesie, prostowało nogi. W drodze tam zbierało się maliny, z powrotem las ofiarował już jeżynowe trofea. Palenie odbywało się w samochodzie, przy uchylonym małym okienku, przy dziecku, czyli przy mnie.
Zbliżanie się Warszawy powodowało zawsze nerwówkę ojca za kierownicą. Wjechanie w stolicę oznaczało pewne zgubienie się, rzucanie gromów na złe oznakowanie ulic oraz solenną przysięgę, że następnym razem wybierze się trasę przez Zielonkę. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że osiądę w tym mieście na dobre, z obrazu stolicy tamtych czasów pozostało mi w głowie tylko powtarzanie jak mantrę: Grójecka, Wawelska, Grójecka, Wawelska… Oraz mijany pomnik Lotnika. Potem już było z górki. A od Łomży (poznawało się ją po brukowanych ulicach) rosła ekscytacja związana z dojazdem na miejsce.
Przybywało się wieczorem, po dziesięciu godzinach jazdy. Babcia, mama mamy, czekała na ganku poniemieckiej kamienicy, cała wzruszona. Miała nieco ponad półtora metra wzrostu, była okazem zdrowia i odkąd miałem sześć lat była wdową. Mieszkała najpierw na subparterze, równym z poziomem podwórka, później na pierwszym piętrze, równym z poziomem ulicy. Zjazd z ulicy na podwórko stromym skosem brukowanym kostką betonową, po przywitaniu, wieńczył naszą podróż i pieczętował przybycie. No, może pieczęcią była też powitalna, odgrzewana kolacja – coś z aktualnego obiadu. Plus pogaduchy do późna. Rodzice zostawali jeszcze kilka dni i wracali do Zabrza. Zabierali mnie od babci pod koniec sierpnia.
Tymczasem czekało mnie kilkadziesiąt dni żywcem z książeczki Puc, Bursztyn i goście – beztroskich chwil cieszenia się podwórkiem, kurniko-chlewo-stodołą, obejściem z gnojówką, ogródkami na pagórku, torami kolejowymi za tymże pagórkiem, kolejnym pagórkiem gęsto obsadzonym karłowatymi sosnami (tak zwany lasanek), posterunkiem milicji za płotem podwórka, sklepem spożywczym i mięsnym od frontu kamienicy, czasem domem kultury z pianinem czy lodami z okienka po drugiej stronie ulicy. Jadło się ogródkowe pomidory, ogórki, truskawki i ziemniaki, chleb z polędwicą sopocką, chałkę z serkiem waniliowym, babcine naleśniki-giganty, jeszcze większe kartacze, jaja od własnych kur i kaczek, rosół z ubitej kury (powieka babci nie drgnęła podczas egzekucji siekierą na pieńku), babę ziemniaczaną, kapustę z mięsem… W niedziele obowiązkowa była wyprawa do pobliskiego kościoła – w pierwszych latach małego, tymczasowego, w zaadaptowanym baraku, później już ogromnego, kamienno-drewnianego, w góralskim stylu ze stromym dachem. Babcia pachniała wtedy naftaliną z szafy i wiodła prym jako żeński baryton (sąsiadki preferowały raczej sopranowe tony). Tym samym barytonem babcia odśpiewywała sobie w wolnych chwilach w domu godzinki, zawsze się pod koniec wzruszając, co poznawałem z sąsiedniego pokoju po jej łamiącym się głosie.
Po podwórku chodziły wolno kury, kaczki, czasem pies Chmurka, koty, indyk czy gęś. Kurom, przed wypuszczeniem rano na podwórko, gospodynie wtykały w zadek palec – jeżeli jajko było w drodze, pierzasta obywatelka zostawała w kurniku spełnić swój gospodarski obowiązek. W chlewie chrząkały świnie, czasem się prosiące, był też na podwórku koń, ale on nocował gdzie indziej. Cały inwentarz był doskonale znany mieszkańcom kamienicy, nikt nikomu w paradę nie wchodził, każda kura i kaczka miała swych oczywistych właścicieli. Spędzając tam tyle czasu co roku, znało się także wszystkich lokatorów. Stare małżeństwo Rojków (ona – rosła flegmatyczka, on – łachmaniarski choleryk o urodzie i głosie Phila Collinsa), grubi państwo Szymańscy (on dosiadający solidnego motocykla), wielodzietni, pracujący w odlewni żeliwa Zielińscy (mówiący do mojej babci „ciociu”, z niewiadomych względów), których głowa domu pił i żonę bił, a następnie odebrał sobie życie przy pomocy sznura; stara Grzelakowa i jej syn Tolek-gołębiarz, z wiecznie potarganą czupryną, kozacką brodą i kacem (no wykapany hipster, dwie dekady przed tym, zanim to stało się modne) oraz smukłą i sympatyczną żoną (trochę podobną do Ostrowskiej z Lombardu) i dwiema córkami. Jedna z tych córek, Stella, wespół z jednym z Zielińskich, Pawłem, oraz dwiema córkami milicjantów z posterunku, Jolą i Moniką, stanowili mój wakacyjny rówieśniczy kapitał towarzyski.
Stella była długowłosa, długonoga, wysoka, smukła i trochę niedbająca o konwenanse. Podobna do Kayah. Ogromnie przywiązana i sympatyczna. W Pawła, rok starszego ode mnie, byłem mocno zapatrzony. Był piegowatym blondynem ostrzyżonym na jeża, małomównym i dającym się lubić. Jola, solidna brunetka, była o wiele sympatyczniejsza od Moniki, platynowej blondynki, chudej i nieco dwulicowej. Wszyscy zaś razem stanowiliśmy pokolenie smarkaczy dla naszych braci i kuzynów, więc bawiliśmy się głównie ze sobą, sporadycznie odnotowując przyjazd jakichś młodszych od nas dzieci.
Zabawą typowo z tamtych stron były „cegiełki”. Taka odmiana gry w chowanego, z elementem dodatkowym w postaci sterty pięciu-sześciu cegieł ułożonych jedna na drugiej, stojących na środku podwórka. Na tych cegłach „zaklepywało się” odszukanego, chyba że wyprzedził on szukającego w wyścigu do cegieł i je wywrócił. Wówczas w czasie, gdy szukający ustawiał cegły ponownie, odszukany mógł się ponownie schować. Krążyły legendy o widowiskowych wyścigach do tych cegieł, dużo radości dawało też wyczekiwanie, aż szukający oddali się nieco w poszukiwaniu schowanych i ruszanie ze swej kryjówki celem wywrócenia cegieł. Podobno byli tacy, co skakali na te cegły z okna na półpiętrze klatki schodowej. W pewnym momencie na podwórku stanęła własnej roboty huśtawka, z dwiema miejscówkami. Rozhuśtywało się na niej do oporu (chodziło o dotknięcie mocowaniami ławeczki górnej poprzeczki ramy), drąc przy tym na całe gardło „daj mi tę noc”.
Kilka razy w ciągu pobytu chadzało się do pobliskiego lasu, na maliny. Droga wiodła przez tory. Z lasu przynosiło się kijki, z których robiło się łuki do zabawy w Indian. Strzałami były mniejsze kijki, obdzierane z kory. Przy torach rósł chrzan i szczaw. Na tory kładło się kamienie, widząc zbliżający się pociąg. Rozcierane były na proszek, ku ogólnej radości dzieciarni. Pamiętam jeszcze stare, parowe lokomotywy, czarno-czerwone, ciągnące piętrowe wagony. Przy pociągach towarowych obowiązkowe było liczenie wagonów. Niestety, jeziora nie było. W celach kąpielowych jeździliśmy czasem do rodziny w Sedrankach i Olecku. W czarno-białym telewizorze babci oglądało się Pancernych, Janosika, Psa Cywila czy Wołodyjowskiego.
W Kowalach wakacje spędzałem do czternastego roku życia. To był mój drugi dom, ale w ostatecznym rozrachunku nudziłem się tam śmiertelnie. Książki i komiksy prędzej czy później się kończyły, seriale w TV powszedniały, z rówieśnikami się kłóciło, babci się podpadało, zaczynała się tęsknota za Zabrzem, za zabawkami, za kolegami ze szkoły, za pianinem. Babcia zmarła kilka lat po moim ostatnim pobycie w Kowalach, wcześniej zdążyła przybyć z solidną rewizytą, mieszkając u nas dobrze ponad rok.
Wydaje się, że rodzicielskie delegowanie mnie na takie wakacje (a brata na kolonie), było realizacją potrzeby odpoczynku od nas przez dwa miesiące w roku. Z perspektywy poczytuję te lata jako czas stracony, cofający mnie w rozwoju społecznym i intelektualnym. Jednak na kolonie jeździć się wzbraniałem, nie wiem też, ile wzbogacających przygód przeżyłbym na rodzinnym podwórku zamiast tego. Później, w kilku lekturach odnalazłem peany dotyczące dziecięcych pobytów na wsi, zawsze lekko nie dowierzając, że może to stanowić jakąś większą wartość. Jestem gatunkiem synantropijnym, bardzo. Raczej Tiuzdejem i Mikado (gośćmi) niż Pucem lub Bursztynem. Nie wchodzi w grę osiedlanie się na prowincji na starość. A może nie mam racji, może zaznałem czegoś, o czym wielu moich rówieśników mogło tylko pomarzyć? Może też w tamtym ubezwłasnowolnieniu tkwi zalążek mojej późniejszej fanatycznej potrzeby niezależności? Odwiedziłem kamienicę w Kowalach po latach, bez większego sentymentu. Już tam raczej nie wrócę.
Stella to jednak epickie imię epoki przeddżessikowej! 🙂
Snowtrooper, polska podróbka, ca. 1986. Oryginał firmy Kenner był koloru białego.
Żują kable mocy. Te mynocycki?
Chałupnicza lista dialogowa czytana przez lektora na kasecie VHS z Imperium kontratakuje, późne lata 80.
Zima, początek roku, 1983. Stan wojenny, Górny Śląsk, Zabrze, kino Roma. Wystarczyło wyjść z mieszkania, z podwórka, z bramy, przejść przez ulicę, wydać 8 złotych i znaleźć się w innym, lepszym świecie. Tego dnia świat ten okazał się całą galaktyką, a siedmioletni urwis siedział z rozdziawioną z zachwytu szczęką, patrząc na migające mu przed oczami statki kosmiczne, roboty, potwory i stwory, planety, bohaterów w kostiumach, z bronią laserową i mieczami świetlnymi. Wyświetlano właśnie Imperium kontratakuje, a dzień ten odnotować muszę jako początek wielkiej, osobistej przygody z uniwersum Gwiezdnych Wojen. Przygody siłą rzeczy wybiórczej, lecz wciąż: fascynującej.
Epizod V: Imperium kontratakuje był pierwszym filmem serii, jaki zobaczyłem w kinie. Wcześniejszy Epizod IV: Nowa nadzieja znałem wyłączenie z opowieści starszej kuzynki, obejrzawszy go ostatecznie dopiero w 1989 roku w TVP – jednak żadna opowieść nie mogła oddać tego, co zobaczyłem w 1983 na ekranie. A zobaczyłem świat wiarygodny, wciągający, kuszący i egzotyczny. Poznałem dzielnego Luke’a, zawadiackiego Hana, charyzmatyczną Leię, budzącego grozę Vadera, antypatycznych szturmowców, włochatego Chewbaccę, eleganckiego Lando, nieporadnego C-3PO, zaczepnego R2D2, wiekowego Yodę, pozagrobowego Obi-Wana i tajemniczego Bobę Fetta. Po wyjściu z kolejnych seansów (gdyż wracałem do Imperium jeszcze kilka razy), szukaliśmy z kolegą przepalonych świetlówek na podwórkowym śmietniku i odtwarzaliśmy przy ich pomocy sceny walki na miecze świetlne. A gdy jeden z nas wyciągał teatralnym gestem dłoń w kierunku drugiego, obowiązkiem jego było udawanie duszenia się, jak po uderzeniu dawką Mocy. Po czym wracało się do domów, do szarej rzeczywistości. Tam zaś ani internetu, ani prasy kolorowej z artykułami o Sadze, ani zabawek z nią związanych. PRL, żelazna kurtyna, Miś Uszatek i Reksio. Do czasu.
Legendarne figurki firmy Kenner, przedstawiające postaci z Gwiezdnych Wojen, produkowane w latach 1977-1985, nie były dostępne w Polsce aż do roku 1989. Podczas gdy dzieci z krajów Zachodu pławiły się w kolorowym oceanie plastikowego szczęścia, nasi mali obywatele przeważnie nie mieli nawet pojęcia, że takie szczęście istnieje. Czasami ktoś komuś coś opowiedział, że rodzice przywieźli dziecku ludzika Star Wars z kontraktu zagranicznego, z wycieczki, z wyjazdu. Czasem ktoś cudem zdobył, metodą handlu wymiennego, od syna lub córki takiego rodzica, niezwykłej urody cacko, bijące na głowę jakością wszystko, co dostępne było na rodzimym rynku zabawkarskim. Polska natura nie znosi jednak próżni i w końcu szansę swoją odkryli nasi prywatni producenci (oficjalnie… nieistniejący, zrzeszeni w fasadowych spółdzielniach rzemieślniczych), którym w ręce wpadło nieco figurek Kennera. To, co nastąpiło później, było bezprecedensowym fenomenem, owocem połączenia polskiej myśli technologicznej, rynkowej przedsiębiorczości w realiach gospodarki socjalistycznej oraz kolosalnego popytu na produkty związane z popularnymi filmami.
Wkrótce po moim odkryciu Imperium kontratakuje w domu pojawiły się dwie ruchome, polskie figurki z Gwiezdnych Wojen: księżniczka Leia oraz pomarańczowy Człowiek pustyni. Nie znając Nowej nadziei, miałem problem z identyfikacją tej drugiej figurki – w końcu uznałem ją za Dartha Vadera bez hełmu. Około 1984 roku w sklepie zabawkowym Lalka zaczęły się pojawiać kolejne ludziki, w całkiem sporej ilości. To był przełom dla dziecka spragnionego gadżetów gwiezdnowojennych jak sucha roślinka deszczu. Oto w końcu można było obcować z wymienionymi wyżej bohaterami nie tylko podczas seansu w kinie, ale także w domu i na podwórku, bez ograniczeń, namacalnie. Z tą radością przyszło również rozczarowanie – to nie były figurki dobrze wykonane, przynajmniej nie wszystkie. Najpierw była seria nieruchoma, niezdatna do wykonywania jakichkolwiek czynności za pomocą kończyn oraz często wykonana w kolorach zupełnie nieprzypominających postaci z filmu. Szturmowcy byli wyłącznie srebrni lub złoci, Obi-Wan najczęściej zielony lub niebieski, zaś Luke, Han Solo i Leia bywali produkowani w różnych dziwnych barwach (na przykład „disco” Han w srebrnych portkach i kamizelce oraz błękitnej koszuli). Trzeba się było jednak cieszyć z tego co było i polować w sklepie na takie warianty, które chociaż zbliżały się do oryginału. Tymczasem na ekrany wchodził już Epizod VI: Powrót Jedi i figurkowy szał sięgnął zenitu. Był rok 1985.
Firma Elektrospółdzielnia z Gdyni wypuściła serię dwudziestu postaci, z ruchomymi rękami i nogami, zapakowanych w plastikowe bąble przypięte do kart z polskimi tytułami wszystkich trzech filmów. Pojawiały się w sklepie zabawkowym nieregularnie i praktycznie natychmiast znikały. Trzeba było zawsze najpierw uprosić mamę o fundusze na jedną lub dwie i prędko ruszać na łowy, by zdobyć jakiś wyględniejszy egzemplarz. Gdyż również ta seria potrafiła zaskoczyć kolorystyką. Do tego tym dwudziestu postaciom firma zdecydowała się doczepić tylko trzy rodzaje rąk i nóg, więc nie było mowy o zbytnim podobieństwie do oryginałów Kennera – na szczęście nie mieliśmy wówczas pełnego porównania. I na dobitkę kończyny te nader często odpadały i się gubiły, ale wciąż – figurki były ruchome. W połączeniu z serią nieruchomą – z którą dublowało się kilka postaci – można było zgromadzić zestaw co ważniejszych bohaterów filmu i odgrywać sporo interesujących scenek. Ci bardziej zdeterminowani odcinali nieruchomym ludzikom ręce, przypinając je potem szpilkami oraz przemalowywali szturmowców na biało farbkami plakatowymi lub olejnymi. Ale byli i tacy, jak mój kolega z podwórka, jakiś dziwny, bo z niczego tak się nie cieszył, jak ze swojego disco Hana. Nie zdawaliśmy sobie sprawy, iż antycypował zjawisko, które opanowało świat kolekcjonerski kilkadziesiąt lat później.
Ostatnią zauważalną serią polskich figurek (od około 1986, później nazwaną deluxe) były cztery postaci wykonane dość solidnie i ruchomo, produkowane w Łodzi: Yoda, At-At driver, Strażnik gamorreański oraz Ree-Yees. Yody potrzebowałem jak powietrza, więc machnąłem nawet ręką na dziwną kolorystykę (zielony z czerwonymi rękami i akcesoriami) oraz brak szaty. Strażnikiem gamorreańskim wzgardziłem, gdyż miałem już oryginalnego, kennerowskiego, wyhandlowanego od innego kolegi z podwórka razem z Bobą Fettem i pilotem TIE fightera. Te trzy arcydziełka zachodniego przemysłu zabawkarskiego powodowały we mnie zrozumiałe rozżalenie, iż reszta, made in Poland, była co najwyżej wyrobem figurkopodobnym. Wkrótce zresztą zainteresowanie Gwiezdnymi Wojnami oraz figurkami we mnie mocno wygasło, a lata później, po studiach, do Warszawy przenosiłem się zabierając ze sobą wyłącznie kennerowskiego strażnika gamorreańskiego, na zasadzie sentymentu.
Przez jakieś dwie dekady, od 1987 roku, nie zdawałem sobie sprawy ani z rzeczywistej skali produkcji polskich podróbek Star Wars (części ich serii i postaci nigdy nie było mi dane zobaczyć w dzieciństwie), ani z ich wyjątkowości na tle innych krajów produkujących podróbki (równać się z nami mogą tylko Turcja, Węgry, Brazylia i Meksyk), ani z rosnącego od końca lat 90 zainteresowania tymi wyrobami światowych kolekcjonerów, zwłaszcza zaś tymi najdziwniej pokolorowanymi. Sentyment wrócił w roku 2007, i to początkowo wyłącznie w stosunku do ludzików Kennera, które postanowiłem skompletować na zasadzie rekompensaty za ich brak w młodości. Szukając sposobów na ich zdobycie, natykałem się na opisy polskich serii z lat 80 i oniemiałem wobec ogromu zjawiska. Głupio się przyznać, lecz mało kiedy nachodziły mnie tak patriotyczne uczucia, jak podczas uświadomienia sobie, jaką podróbkową potęgą był mój kraj w tak trudnym dla przemysłu zabawkarskiego czasie. Czyniąc długą historię krótką: nie spocząłem, nim nie skompletowałem wszystkich wzorów (ważne słowo, gdyż skompletowanie wszystkich kolorystycznych wariantów jest po prostu niemożliwe), co zajęło mi kilka lat mozolnych, wytrwałych łowów oraz uczyniło jednym z trzech na świecie posiadaczy takiej kompletnej kolekcji i autorem pierwszego w historii książkowego przewodnika po tych figurkach.
Wielką pomocą i przewodnikiem w pierwszych miesiącach tych łowów była dla mnie strona internetowa Jakuba Turkiewicza, człowieka nie tylko bezgranicznie oddanego sprawie, nie tylko chodzącej encyklopedii w temacie, ale i obdarzonego wysokiej próby poczuciem humoru, korespondującym z takim, jakie pamiętałem z Imperium kontratakuje czy Powrotu Jedi, przefiltrowanym przez swoistą, polską ironię. Tym bardziej więc wzruszyłem się, gdy Jakub skontaktował się ze mną ponad dwa lata temu informując, że wraz z Radosławem Salamończykiem kręcą pełnometrażowy dokument o percepcji Gwiezdnych Wojen w realiach PRL, i że jego część poświęconą figurkom chcą nakręcić między innymi z moim udziałem. Jak powiedzieli, tak uczynili, pojawili się, sfilmowali kolekcję i moje wypowiedzi i zniknęli. Film pod tytułem Wojna Gwiazd został zakończony latem 2018 roku i od tej pory prezentowany jest na festiwalach o tematyce fantastycznej oraz na pokazach specjalnych w różnych miastach Polski. Do Warszawy dotarł dopiero w tym tygodniu, z okazji cyklu Praga Gada i w końcu miałem okazję obejrzeć to 90-minutowe, sentymentalne arcydzieło.
Gdyż jest to coś więcej niż dokument. Coś więcej niż kolejny film o Gwiezdnych Wojnach. To podparta rzetelnymi, kompetentnymi badaniami (gwarantowanymi przez doświadczenie Jakuba), zmyślnie skonstruowana podróż do świata już nieistniejącego, do ludzi tworzących alternatywną rzeczywistość w latach 80, do realiów odbioru fenomenu, którego pojawienia się w Polsce nikt nie mógł przewidzieć, a który zawładnął wyobraźnią Polaków mimo odcięcia od właściwie wszystkiego z nim związanego poza samymi trzema filmami w kinach. Mamy więc opowieść o przedsiębiorczości, o samoorganizowaniu się młodych ludzi w fankluby, o zdobywaniu strzępków informacji, wycinków prasowych i gadżetów zza żelaznej kurtyny, o wędrowaniu po kraju razem z kopiami filmu, o pierwszych doświadczeniach z chałupniczo wytwarzanymi kasetami VHS i jeszcze bardziej chałupniczo drukowanymi wydawnictwami drukowanymi. Autorzy filmu dotarli do fascynująco interesujących postaci z całego kraju, postaci z krwi i kości, których młodość związana była ze zorganizowanym uwielbieniem dla Gwiezdnych Wojen, do twórców fanklubów, do właścicieli sentymentalnych kolekcji VHS czy muzeum zabawek. Fragment poświęcony figurkom jest tylko częścią tej historii, istotną, acz ustępującą w kwestii emocjonalnej zwierzeniom tych właśnie oddanych pionierów polskiego ruchu fanowskiego Star Wars. To film zdecydowanie należący do gatunku tych, których doniosłość i potrzebę powstania docenia się dopiero po jego obejrzeniu – on rejestruje coś, o czym niedługo nikt nie będzie pamiętać. Powstał właściwie w ostatniej chwili. Mimo jego istnienia od półtora roku, nie chciałbym jeszcze, by trafił do sieci. Naprawdę warto zadać sobie trud odszukania okolicznościowych pokazów w różnych miejscach w kraju, odczuć tę magię w sali kinowej, porozmawiać po seansie z twórcami, może przywołać własne wspomnienia z lat 80.
Jakub Turkiewicz napisał także książkę, pod tym samym tytułem: Wojna Gwiazd, opisując wspomniane zjawisko w sposób znacznie bardziej metodyczny i dogłębny. Trzymam kciuki, by krajowym wydawcom wystarczyło wyobraźni, by dostrzec potencjał takiej pozycji na rynku. Tu nie idzie o same Gwiezdne Wojny. Tu rzecz jest o narodowym zrywie, którego częścią dane mi było być w małej, zabawkarskiej odsłonie, a który może być tylko powodem do dobrze pojętej dumy.
A po latach okazało się, że przygodę z Gwiezdnymi Wojnami zaczynałem od epizodu uznanego za jeden z dwóch najwybitniejszych sequeli w historii kina, obok Ojca chrzestnego 2. 🙂