Batalion płonie

Samce bataliona z ciemną kryzą mają większą szansę na przyciągnięcie partnerki.

Przyniosę ci bekasy tłuste jak cynaderki

Roland de Lassus: Matona mia cara, 1581.

Niespotykanej skali pożar łąk Biebrzańskiego Parku Narodowego wzbudza obecnie powszechne poruszenie w przestrzeni medialnej. Padają porównania do pożarów Australii z początku roku, wyliczane są cierpiące zwierzęta, mistrz Andrzej Pągowski publikuje plakat „Biebrza płonie„, zwracający uwagę na dramatyczną sytuację biebrzańskiej przyrody. Piękny plakat, będący jednak graficznym autocytatem dzieła z 2015 roku, pod tytułem „Daj żyć! Nie wypalaj traw!„. To spowodowało, że zabrakło na nim najważniejszego dla Parku przedstawiciela fauny: bataliona czyli bojownika – ptaka z rodziny bekasowatych, widniejącego w emblemacie BPN. Przeciętny odbiorca nie będzie naturalnie o to kruszył kopii, więc nie jest to zarzut do autora. Raczej pretekst, by przypomnieć sobie, jak wielki skarb chodzi, skacze, fruwa i tokuje po tych dotkniętych płonącym nieszczęściem obszarach.

Albowiem batalion to unikat. Nie, nie jest zagrożony wyginięciem na świecie, nie w tym rzecz. Co więcej, przez dwie trzecie roku nie wyróżnia się niczym szczególnym dla postronnego obserwatora: bury, wielkości kosa, ledwo widoczny w środowisku naturalnym. Lecz nagle, w okresie od kwietnia do sierpnia, męska część jego populacji przepoczwarza się na potrzeby toków i lęgów w epicko upierzone maszyny bojowe do walki o względy samiczek. Na głowie i karku wyrastają im pióropusze godne Indianina wystrojonego na kręcenie westernu, godne strojów rytualnych cywilizacji Majów, godne najlepszych kostiumów karnawału w Rio. Natura wcale jednak na tym nie poprzestała: KAŻDY z tych pióropuszy jest unikalny, posiada własny wzór, kolor lub deseń! I nie jest to żadna zasługa człowieka, żaden efekt zabiegów hodowlanych, czysta rozrzutność przyrody. Szczycimy się unikalnością naszych linii papilarnych? Bataliony mają swoje linie papilarne umieszczone na samczych głowach i karkach, frontalnie, bez potrzeby dokonywania szczegółowych badań daktyloskopijnych. Są jak polskie podróbki figurek z Gwiezdnych wojen z lat osiemdziesiątych: nie sposób zebrać wszystkich odmian kolorystycznych, choćby nie wiem jak długo i intensywnie się je kolekcjonowało. Zresztą mniejsza o kolekcjonowanie – do dziś prześladuje mnie obejrzany w dzieciństwie fragment kultowego programu „Zwierzyniec”, w którym pokazywano właśnie kolekcję wypchanych batalionów – zajmijmy się zwyczajami tego pięknego ptaka, związanymi z tak piękną kreacją godową.

Bekasowate to spora rodzinka, dalecy krewni mew, bliżsi siewkom. Kulik (największy, wielkości kury), rycyk, kszyk, słonka – to jej najbardziej znani członkowie. Bywały w przeszłości zwierzyną łowną, słonki są nią w Polsce niestety do dziś; znamy martwe natury ze słonkami autorstwa barokowych mistrzów holenderskich (na przykład Carstiana Luyckxa), martwe słonki namalował nawet Francisco Goya, zapewne te właśnie ptaki miał na myśli autor tekstu popularnej vilanelli Matona mia cara Rolanda de Lassus. Batalion to najmniejszy przedstawiciel tej grupy, porównywalny z kszykiem. Samice oraz młode osobniki są zresztą praktycznie z kszykiem nie do odróżnienia. Tyle że liczebność kszyka szacowana jest u nas na kilkadziesiąt tysięcy par, zaś lęgowych samic batalionów mamy mniej niż… dwadzieścia. I w tym tkwi unikalność populacji związanej z płonącą Biebrzą. To polska ostoja tego gdzie indziej licznego, wędrownego ptaka.

We wspomnianym kwietniu (czyli właśnie teraz!) kryzy i pióropusze gotowe są już do działania. Gdy spóźnione samice wracają z odległych zimowisk, wystrojone samce toczą już niekończące się boje (stąd nazwa gatunku), strosząc swoje ozdoby wobec konkurentów, na oczach samic. Na szczęście nie są to boje krwawe, za to szalenie widowiskowe przez swoją grupowość. W ramach takich ustawek każdy samiec broni swego skrawa łąki wielkości średniej pizzy, markując walkę na dzioby z sąsiadami. Samice wybierają konkretnego samca, lecz on po dokonaniu miłosnego aktu wraca na tokowisko zdobywać kolejne partnerki. Czysta poligamia bez nawiązywania relacji. Gniazdem, jajami i młodymi zajmuje się wyłącznie samica. Nie róbcie tego w domu! Ciekawym zjawiskiem są tak zwane samce satelitarne, które mimo wykształcenia pióropusza nie biorą udziału w tokach i lęgach. Istnieje też pewna liczba samców nieposiadających ozdób, udających samice. Kolejny dowód na nietypowe poczynania natury.

Podziwianie masowych toków batalionów w Polsce należy już do przeszłości. Biebrzańskie mokradła i łąki stanowią u nas ostatnią realną ostoję tego wspaniałego gatunku. Miejmy nadzieję, że trwające tam pożary nie przepłoszą ostatniej udokumentowanej grupki. Wcześniej z Polskich łąk zniknęły dropie. Kochajmy bataliona, póki go mamy.

Korzystając zaś z uroków kwarantanny, napawajmy się filmami tych szczęśliwców, którzy toki batalionów w Polsce widzieli na własne oczy. 🙂

Happy Quarantine

Elliott, autor kanału Youtube ETJ English.

Jest tylko jeden sposób, żeby się przekonać…

Walu, podczas każdej nieudanej akcji. Blok Ekipa, 2013 – dziś.

Odliczając kolejne dni powszechnej kwarantanny, lockdown’u i social distancing’u, ma się do dyspozycji znacznie więcej czasu na przemierzanie rubieży może jeszcze nie dark- ale już i nie tego internetu, który się zwykle przemierzało. Od razu uczciwie zastrzegam: nie jestem z tych, co to się nudzą sami ze sobą zamknięci w domu, nie ubolewam szczególnie nad utratą sfery towarzyskiej, potrafię zredukować wszelakie swoje potrzeby bez uszczerbku na zdrowiu psychicznym. Pracuję normalnie, choć w trybie przygotowawczo-koncepcyjnym, dbam o pełnowartościowy pokarm dla ciała, choć obecnie w 100% własnoręcznie przygotowywany, oraz dla duszy, choć z wiadomych względów obecnie wyłącznie online (mogłem w końcu obejrzeć znakomitą Mszę dla miasta Arras z Gajosem, na którą wiecznie nie ma biletów!).

Skoro jednak odpadają włóczęgi po mieście, kawki, lunche i baseny, skoro odwołano wydarzenia muzyczne, do których właśnie bym się przygotowywał, skoro wreszcie wykonane już zostały ambitne prace z początków odosobnienia (porządek w mieszkaniu, w szafie, w papierach, płytach i książkach) – można bezkarnie pozwolić sobie na nurzanie się w guilty pleasures. Jedni z tej okazji zaliczają serial za serialem, inni pieką ciasto za ciastem; ja penetruję rejony Youtube’a, na które wcześniej nie miałbym czasu, chęci lub siły. Rejony może nie mroczne, może nawet nie aż tak żenujące – po prostu odległe od codziennego zalewu filmików politycznych czy talk shows czasu normalności. I tak od kilku tygodni miejsce porannych przejażdżek z Onetem czy irytowania się podłością panów Michalkiewicza i Gadowskiego, miejsce Jimmy Kimmel Show, The Late Show with Stephen Colbert czy Graham Norton Show zajmuje mi szereg kanałów o wiele bardziej niszowych i nikomu do życia niepotrzebnych…

Zacznijmy jednak od kanału jak najbardziej potrzebnego, acz dawno niewidzianego z racji nieco przygasłej aktywności. Z powodu COVID-19 oraz na potrzeby promocji wydanej właśnie książki nastąpiła tu jednak erupcja nowych produkcji: Dawid Myśliwiec, gospodarz kanału Uwaga Naukowy Bełkot oraz Wyłącznie Naukowy Bełkot wypuścił sporo nowych, niezmiennie ciekawych filmików. Cel osiągnął, książka stała się bestsellerem zanim trafiła do oficjalnej sprzedaży, acz pozostawił pewien niesmak, właśnie tą nachalną aktywnością ukierunkowaną na jeden cel: promocję biznesów. Wystąpił nawet w filmiku innego kultowego youtubera, od lat znęcającego się nad najsłabszymi polskimi filmami Mietka Mietczyńskiego (kanał Masochista) – modelowego wręcz lenia w zakresie regularności wrzucania filmów, a obecnie również jakoś powstałego z martwych. Mietka zaakceptowałem i ukochałem już dawno temu, jednak jego porażająca wprost nieruchawość każe o nim zapominać między jednym a drugim wrzutem. Co paradoksalnie nie wpływa mu na oglądalność, utrzymującą się od zawsze na maksymalnych obrotach. Przedostatni filmik, ten właśnie z udziałem Dawida, zaniżył jednak poziom, do którego mnie Mietek przyzwyczaił. Za to dzięki tej kombinacji autorów poczyniłem sobie pewne śledztwo (łatwe, bez przesady), by stwierdzić, iż nawet na pierwszy rzut oka niezależni i samodzielni twórcy polskiego Youtube’a grupują się w sitwy, a trop w tym przypadku wiedzie do wydawnictwa Altenberg, zarządzanego przez irytującego mnie z kolei Radka Kotarskiego (kanał Polimaty). No jakoś od razu blednie mi mir Naukowego Bełkotu, gdy uświadomię sobie, że kolaboruje on biznesowo z najbardziej nieznośnym dla mnie głosem (dosłownie głosem: nie do wytrzymania!) polskiego internetu spod znaku „znam się na wszystkim i zaraz wam o tym opowiem”. Jak ktoś nie wierzy, odsyłam do reklam pewnego banku…

Z tym większą ulgą przenoszę się więc w rejony wprost elizejskie jeżeli chodzi o brak pretensji i czysty przekaz, bez marketingu czy wymyślnych trików. Kanał (Nie)zapomniani, będący wcześniej częścią kanału Super Expressu, może początkowo szokować pewną nonszalancją podejścia do tematu oraz niemedialną nieporadnością osoby prowadzącego, Macieja Gąsiorowskiego. Zasada jest tu genialna w swojej prostocie: oto odbywamy kolejne wycieczki na cmentarze w poszukiwaniu grobów znanych niegdyś osób, słuchając ciekawostek dotyczących ich życia i okoliczności śmierci. Gąsiorowski prezentuje to jednak w sposób tak beznamiętny i sztywny, jakby pierwszy raz stał przed kamerą. Jednocześnie widać, że temat jest zapewne jego osobistą pasją i z rozkoszą nurzamy się razem z nim w tym cmentarnym podglądactwie. Guilty pleasure w całej swej okazałości: pokraczne, technicznie nieporadne, rozgrzebujące intymne szczegóły życiorysów znanych osób filmiki, a jednak w jakiś sposób hipnotyzujące swą nieskalaną głębszym zamysłem niewinnością. Poszczególne odcinki segregują przedstawiane mogiły celebrytów według zawodów, rodzajów chorób, dewiacji, wieku zejścia i wielu innych czynników. W tych okolicznościach nie dziwi już finałowa sentencja prowadzącego, przechadzającego się cmentarną alejką w najnowszym filmiku: „dziękuję za obejrzenie kolejnego odcinka (Nie)zapomnianych. W następnym pokażę wam obiecane groby osób, które zmarły na straszne choroby”. Kurtyna. Chcemy więcej.

Z kolei kanał Ahrelek Hodowca to już czysto prywatna inicjatywa, jakich wiele na polskim i światowym Youtube. Młody hodowca, w tym wypadku drobiu i ptaków egzotycznych, pokazuje nam swój beztroski świat. Świat magicznie prosty, przejrzysty i swojski. Świat właściwie pozbawiony większych zmartwień. Po prostu: kury zwykłe i ozdobne, przepiórki chińskie i japońskie, papugi – faliste, nierozłączki, łąkówki, lilianki, nimfy i rozelle, bażanty, kuropatwy, gołębie mewki i cukrówki, kaczki mandarynki. Wokół tego dobytku stale trzeba chodzić, budować im woliery i czyścić je sezonowo, doglądać ptactwa, przygotowywać lęgi, wykluwać jajka w inkubatorze i cieszyć się pisklętami… Ahrelek, czyli Arkadiusz Glenc, bardzo młody i zupełnie nierolniczej urody gospodarz z miejscowości Rydułtowy, mówi ze swadą i charakterystycznym dla Ślązaków uroczym akcentem (próbował nawet nagrywać całe odcinki gwarą, ale na szczęście zaprzestał, to już nie ten efekt). Mówi tak, jakby poza jego wolierami życie nie istniało, jakby nie istniał świat większych miejscowości i metropolii, jakby nie było kin, teatrów, oper i bibliotek, starbucksów i costa coffee. I to jest magiczne. Nie ukrywam, że uzależniłem się nieco od jego promiennej twarzy mówiącej na początku każdego filmiku „witam was w koLEJnym filmiku na MOim kanale, z tej strony Ahrelek…”. Cierpliwego, wiernego widza czekają zaś takie klejnoty jak: „jak bardzo dobrze wiecie, jak na razie siedzą mi trzy samice na jajkach„. Dla mnie bomba i katharsis.

Do Ahrelka zawiodły mnie moje odwieczne fascynacje zwierzętami egzotycznymi. Nie zajmuje się on jednak dziedziną, która była mi szczególnie bliska; akwarystyką. W temacie tym wybieram już twórczość amerykańską, jako cechującą się stosownym rozmachem. Zwłaszcza kanały pewnych dwóch młodych wilków przykuwają ostatnio moją uwagę, dynamiczne i energiczne, stale w ruchu, stale podczas odkrywania nowych atrakcji na swoim podwórku i na całym praktycznie świecie. Poruszają one zresztą całe spektrum tematów pokrewnych, łącznie z fascynującą terrarystyką. Jeden z nich to CoralFish12g, hollywoodzko atrakcyjny i pewny siebie, acz wciąż pełen pasji i zacięcia. Drugi to chłopak z sąsiedztwa, o nieodpartym uroku: Paul Cuffaro – typ, którego wszędzie pełno, zawsze i nieodmiennie zafascynowany tym, co właśnie widzi lub robi. Obaj panowie są jednak tylko przystawką wobec majestatu Króla: można zachwycać się najnowocześniejszymi technologiami, można zwiedzać olśniewające miejsca, można stawać na rzęsach, a nie będzie się tak epickim, jak Big Rich, właściciel azylu dla ryb, które przerosły (dosłownie) możliwości swoich pierwszych właścicieli: Ohio Fish Rescue. To jedyne takie miejsce w sieci i na świecie, w całości poświęcone opiece nad zbyt wielkimi mieszkańcami domowych akwariów. Dom, garaż i podwórko Big Richa, nawet przydomowy basen, zaadoptowane zostały na zbiorniki dla sumów, paku, arowan, gurami, płaszczek i innych kolosów. Wystarczy dać mu sygnał z dowolnej części kraju, a ekipa rusza po kolejnego pacjenta, kręcąc stosowny filmik przy okazji. Nad wszystkim zaś powiewa, jak sztandar godzien najgrubszej ryby, legendarna fryzura Big Richa: tego się nie da odzobaczyć.

Wracając na bardziej stabilny grunt, muszę wymienić jeszcze dostarczające mi jakże potrzebnej lekcji pokory lingwistycznej filmiki Elliotta, z kanału ETJ English, reklamującego płatne kursy i konwersacje z języka angielskiego. To człowiek, który zdecydowanie wie, jak bardzo jest przystojny oraz doskonale zdaje sobie sprawę, jak medialnie opłaca się trwać przy specyficznie, wąsko pojętym brytyjskim akcencie. Można go oglądać i słuchać godzinami, choć nie ukrywam, często przekazywana przez niego wiedza ucieka mi gdzieś drugim uchem. Hipnotyzujące doświadczenie, klucz do sukcesu wszystkiego, co brytyjskie w kulturze masowej ostatnich stu lat. Plus te przymrużone, migdałowe oczy.

Żeby zaś nie było zbyt górnolotnie – każdy poniedziałek to od wielu już tygodni oczekiwanie na nową produkcję Bartosza Walaszka spod znaku Blok Ekipy, na kanale Spinkafilmstudio. Nie załapałem się na falę popularności Walaszka jako autora Kapitana Bomby czy duetu Figo Fagot – wszelkie moje próby zmierzenia się z tym materiałem spełzły na niczym. Za to maestrii wykonania Blok Ekipy – od scenariusza i dialogów, przez postać graficzną do rewelacyjnej pracy głosem – bronić będę jak niepodległości. Kpiarstwo najwyższych lotów, o czym świadczyć może fakt, iż środowisko przedstawione w tej kreskówce potrafi brać ją zupełnie na serio. Jednym z odgałęzień serialu jest vlog prowadzony przez Spejsona, sympatycznego osiłka z paczki trzech przyjaciół z Grochowa. Zaś w jednym z jego ostatnich odsłon poruszony jest, a jakże, temat obecnej kwarantanny. Nic dodać, nic ująć.

A wszystko to znacznie jest bardziej ciekawe niż kolejne muzyczne produkcje domowe z dzielonym na kilka części ekranem. 🙂

Fuga raciborska

Emigranci w USA, 1937: Otto Klemperer, Prince Hubertus zu Löwenstein, Arnold Schoenberg, Ernst Toch.

Słowa, wymawiane sylabicznie w określonym rytmie przez czterogłosowy chór, dzięki możliwościom technicznym nagrania (odtwarzanie w przyspieszonym tempie i podwyższonym rejestrze) stworzyły swego rodzaju muzykę instrumentalną, pozwalającą zapomnieć o oryginalnym przeznaczeniu utworu.

Ernst Toch: omówienie Gesprochene Musik w programie festiwalu Neue Musik, Berlin 1930.

Lata dwudzieste 20 stulecia w Berlinie były czasem nieskrępowanej wolności artystycznej i ostatnią dekadą korzystnych warunków rozwoju dla muzycznej awangardy. Jedną z bardziej znaczących postaci wśród ówczesnej kompozytorskiej bohemy był Ernst Toch (1887-1964), Austriak żydowskiego pochodzenia, eksperymentator, autor całej masy muzyki kameralnej, dwóch koncertów fortepianowych, jednego wiolonczelowego oraz – już w latach 1950-1964 – aż siedmiu symfonii. Nieco młodszy od Strawińskiego i Szymanowskiego (obaj rocznik 1882), w zakresie nowatorstwa języka muzycznego zbliżał się bardziej do z kolei młodszego od siebie Paula Hindemitha (1895-1963). Wszechstronnie wykształcony, studiował filozofię (Wiedeń), medycynę (Heidelberg) i fortepian (Frankfurt). Gdy do władzy doszli naziści, Toch ruszył na emigrację, przez Paryż i Londyn do Nowego Jorku – w 1935 roku przyjął posadę New School of Social Research. Próbował nawet swych sił jako autor muzyki filmowej, ale bez większych sukcesów. Mimo niebanalnego talentu, znakomitego wykształcenia i ogromnego dorobku, jego twórczość popadła dziś w niemal całkowite zapomnienie. Jego nazwisko jednak zapomnieniu nie uległo, a to za sprawą jednej skromnej kompozycji, która była swoistym żartem muzycznym, i której autor nie darzył akurat szczególną sympatią.

Gesprochene Musik na chór a cappella to cykl trzech utworów eksperymentalnych na polu sonorystycznym: jak nazwa sugeruje, od wykonawców oczekuje się operowania raczej mową, lub też tak zwanym Sprechgesang, niż klasyczną emisją wokalną. Całość nigdy nie została wydana drukiem, premiera koncertowa, ściśle połączona z zaginionym dziś nagraniem (które było częścią eksperymentu – utwory miały być wcześniej nagrane i odtwarzane przed publicznością ze zdwojoną prędkością), miała miejsce w 1930 roku w Berlinie na festiwalu Neue Musik. Na widowni obecny był nie kto inny, jak sam John Cage (ten od słynnego 4’33”) i ochoczo przyłączył się do gorliwych entuzjastów jednej z części tej suity: Fugi geograficznej. Fragment ten zasadzał się na dowcipnej i efektownej idei: polegał na skandowaniu nazw miast, państw, wulkanu, rzeki i jeziora w konkretnych rytmach, układających się w tematy i kontrapunkty regularnej, czterogłosowej formy polifonicznej. Jedyną różnicą względem klasycznej fugi był brak melodii – lecz to tylko podnosiło atrakcyjność dzieła. Jak wspomniałem, Toch nie uznawał tej miniatury za kompozycję cokolwiek wartą, ironią losu to dzięki niej zdobył jednak międzynarodowy rozgłos, a Fuga wykonywana jest dziś z wyjątkowym upodobaniem przez kameralne zespoły wokalne i chóry na całym świecie.

Co istotne, rozgłos ów związany był z przeróbką utworu w warstwie o kapitalnym dla niego znaczeniu. Otóż wkrótce po przybyciu do Nowego Jorku, Toch został odszukany przez Johna Cage’a i namówiony do opublikowania Fugi w wersji angielskiej. Większość nazw geograficznych pozostała bez zmian, lecz Ateny (niem. Athen) zamienione zostały na Tybet (ang. Tibet), a rozpoczynający całość Racibórz (Ratibor) na… Trynidad (Trinidad). Tak, dobrze czytamy: Racibórz. Jeden z najpopularniejszych żartów muzycznych w całej literaturze chóralnej, tour de force w zakresie dykcji, popis wokalnej deklamacji, w oryginalnej wersji zaczynał się od nazwy polskiego miasta z rejonu Górnego Śląska. 55-tysięczna obecnie miejscowość, urokliwa, wiekowa i pełna zabytków, pozostawała pod rządami piastowskimi do 1532 roku, następnie aż do końca II wojny światowej była w rękach niemieckich. Jako taką znał ją Ernst Toch, komponując w 1930 roku Fugę geograficzną. Uznał, że słowo Ratibor ma wyjątkowy potencjał sonorystyczny, uczynił je motywem czołowym tematu Fugi, na sam koniec każąc jeszcze głosowi sopranowemu efektownie przetrzymywać przez dwa takty tryl na samej pierwszej literze „R”. Pech chciał, iż dziś głównie słyszymy wersję angielską dzieła, a trzymane w niej „R” ze słowa Trinidad nie cieszy już tak samo… Porównajmy zresztą sami obie wersje słowne – oto niemiecka:

Ratibor! Und der Fluss Mississippi und die Stadt Honolulu und der See Titicaca; Der Popocatepetl liegt nicht in Kanada, sondern in Mexiko, Mexiko, Mexiko! Kanada, Malaga, Rimini, Brindisi, Kanada, Malaga, Rimini, Brindisi. Ja! Athen, Athen, Athen, Athen, Nagasaki! Yokohama! Nagasaki! Yokohama!

To zaś angielski przekład, miłościwie nam panujący:

Trinidad! And the big Mississippi and the town Honolulu and the lake Titicaca; the Popocatepetl is not in Canada, rather in Mexico, Mexico, Mexico! Canada, Málaga, Rimini, Brindisi, Canada, Málaga, Rimini, Brindisi. Yes, Tibet, Tibet, Tibet, Tibet, Nagasaki! Yokohama! Nagasaki! Yokohama!

TU znajdziemy wykonanie wersji oryginalnej, TU zaś „klasyczną”, najpowszechniejszą. Tę ostatnią preferują również polskie chóry i zespoły, w tej postaci śpiewałem ją z upodobaniem w chórze akademickim. Z pewnością nie stałoby się tak gdyby tylko wiedza o ukrytym Raciborzu była nieco powszechniejsza…

Może czas na polski przekład tego tekstu?

Queer urojony

Aleksandr Iwanow: Apollo, Hiacynt i Kyparissos (1831-34).

Mój Bóg jest piękny jako ja.

Pieśń Pasterza, Karol Szymanowski: Król Roger (1924).

Odwieczny dylemat, czy dzieło jest o tym, o czym jest, czy o tym, o czym chcemy by było, wydaje się nie doczekać kiedykolwiek satysfakcjonującego rozwiązania. Czy świadomie pozbawione tytułów, ogromnie sugestywne obrazy Zdzisława Beksińskiego stanowią odniesienia do konkretnych zjawisk? Nasze umysły, obciążone kulturowym bagażem znaczeniowym, mają prawo identyfikować znajomą symbolikę nawet jeżeli autor jej nie zamierzył ani wręcz życzył. Czy Witold Lutosławski zawarł w Trzeciej Symfonii, jak chce Teresa Malecka, symbolikę solidarnościowo-antykomunistyczną? Wielu chciałoby tak to słyszeć, wbrew wszelkim deklaracjom kompozytora. Czy pełne sprzeczności i cieni żywoty Józefa Piłsudskiego lub Che Guevary nie są aby interpretowane w nieskończoność na różne sposoby, w zależności od tego kto interpretuje?

Opera, dramat muzyczny i gatunki pokrewne – sztuka złożona, barwna i szalenie ekspresyjna – niesie ze sobą szereg odniesień i stereotypów, w tym przynajmniej jeden ciekawy paradoks: przyciągając rzesze wykonawców i odbiorców reprezentujących środowiska nieheteronormatywne, nie doczekała się szczególnie wielu przykładów poruszających wątki homoerotyczne, zaś ta garstka tytułów otoczonych szczególną w tej sprawie atencją wydaje się być w większości ofiarą nadinterpretacji właśnie. Przyjrzyjmy się owej grupce, nie rozsądzając, czy mają rację ci, którzy widzą w tych dziełach chlubne przykłady tęczowego firmamentu nad kanałem orkiestrowym, czy też ci, którzy udowadniają tym pierwszym, iż bujają w tęczowych obłokach.

W Koronacji Poppei (1642), ostatniej i najdojrzalszej operze Claudio Monteverdiego (miał 75 lat w czasie jej premiery), nie ma właściwie jednoznacznie pozytywnych bohaterów. Cechy dobre i złe rozłożone są z różną intensywnością na szereg wspaniale ukazanych postaci, nawet posągowy i prawy Seneka może nie wzbudzać całkowitej akceptacji u odbiorcy. Na tym tle sympatia widzów lewituje tam, gdzie sportretowane są szczere uczucia, niezależnie od moralnych obciążeń, jakimi charakteryzują się uczuć tych obiekty. Mamy więc skazaną na klęskę miłość między Ottonem i Drusillą, mamy bezkompromisową i siejącą zniszczenie miłość Nerona i Poppei, mamy frywolne epizody miłostek Valletta i Damigelli czy macierzyńskie uczucia piastunek do Oktawii i Poppei. Mamy także zasugerowany (i mocno zmącony różnymi wersjami partytury) epizod lubieżnej, choć opatrzonej znakomitą muzyką miłości Nerona i Lukana, młodego poety z bliskiego kręgu cesarza. Scena między tymi bohaterami, z kulminacją w buchającej erotyzmem ciacconie Bocca, bocca (Usta, usta) to pierwszy tak znaczący wątek homoerotyczny w historii opery o ile… zdecydujemy się tak go odczytać. Oficjalnie bowiem to nie o usta żadnego z tych dwóch panów idzie, a o wspomnienie ust (wcześniej zaś wyliczane są inne fragmenty oblicza) samej Poppei. W rzeczywistości Lukan był przez pewien czas faworytem na dworze Nerona, następnie wyszedł z łask, przystąpił do spisku przeciw cesarzowi i w wieku 25 lat został skazany na śmierć samobójczą. Dwuznaczność relacji z Neronem jest więc wyłącznie życzeniowym wymysłem inscenizatorów Koronacji Poppei, co nie zmienia faktu, iż sięgają poń nader często.

W 1688 roku powstała wyjątkowej urody opera francuska na motywach biblijnych, David et Jonathas Marc-Antoine Charpentiera. Mało istnieje w Starym Testamencie opisów tak intensywnej przyjaźni między mężczyznami, przyjaźni ocierającej się o głęboką miłość w dzisiejszych kategoriach uczuć. Choć napisano szereg artykułów i dysertacji mozolnie objaśniających, iż pojęcia przyjaźni w owym czasie nie należy mylić z afektem sercowym i fizycznym, trudno oprzeć się wrażeniu, iż w tym związku tylko brak dzielenia łoża różni go od małżeństwa. Charpentier mierzył się z tym tematem dwukrotnie: najpierw w postaci epizodu w łacińskim oratorium z roku 1682 Mors Saülis et Jonathæ, następnie we wspomnianej sakralnej operze z 1688 roku. Jak zawsze, gdy słowo dostaje warstwę muzyczną, wszelkie odmalowane uczucia urastają do rangi niebotycznej. Gdy więc David lamentuje nad umierającym mu w ramionach Jonatanem, mamy prawo ujrzeć i usłyszeć lament za utraconą miłością. Arcydzieła rzeźby i malarstwa, jakie powstawały na ten temat na przestrzeni dziejów zdają się często podążać tym samym tropem. Brak nieznośnej dosłowności tylko wzmaga wartość tak urojonego wrażenia – czyż nie preferujemy nie mówić wprost o rzeczach najwznioślejszych?

W 1767 roku jedenastoletnie cudowne dziecko, Wolfgang Amadeusz Mozart, ułożyło zadziwiająco zgrabną muzykę do dramatu łacińskiego Apollo et Hyacinthus. Powstało dzieło niezwykłe z uwagi na historię, którą opowiada. A opowiada mit o miłości i zazdrości, mit emocjonalnego trójkąta na linii Apollo – Hiacynt – Zefir, o sytuacji, która doprowadza do zbrodni. Zefir, zazdrosny o Apolla, zabija swego ukochanego Hiacynta, zostając za to srodze ukaranym przez zrozpaczonego boga. Zamienia się w wiatr, zaś zmarły Hiacynt ewoluuje w piękny kwiat. Zaprawdę wielu mechanizmów i operacji semantycznych należało dokonać, by w cywilizacji chrześcijańskiej adoptować tę opowieść jako metaforę miłości braterskiej czy może nawet uniesienia religijnego. Mozart z pewnością nie chciał w swej partyturze eksponować związków męsko-męskich, lecz na interpretację sceniczną dramatu z jego muzyką w przyszłości wpływu mieć już nie mógł. A interpretacji tej pomaga ponownie szereg dzieł malarskich i rzeźbiarskich, zainspirowanych mitem o Apollu i Hiacyncie. Oraz skłonność współczesnych realizatorów do skwapliwego korzystania z tej uchylonej mimochodem furtki. Zwłaszcza, że kolejne takie okazje przydarzą się właściwie dopiero w repertuarze dwudziestowiecznym.

Ogromny sukces muzyki Karola Szymanowskiego to rzecz stosunkowo nowa, jego triumfalny marsz przez sale koncertowe Europy i świata trwa na dobre dopiero od ćwierci wieku, w czym ogromna zasługa niezmordowanego Simona Rattle’a. Kompozytor za życia nie czynił wiele, by skrywać swoje uczuciowe skłonności, w twórczości był jednak nieco bardziej powściągliwy. Pisał co prawda nieukończoną powieść homoerotyczną Efebos (1917-1919, ocalałe fragmenty do dziś nie są wydane po polsku), lecz nie zyskała ona pochlebnych opinii wśród tych, co ją czytali. Zupełnie inaczej sytuacja wygląda z arcydziełem muzyki operowej, jakim jest monumentalny Król Roger (1918-1924). Zachwyt świata zachodniego tą partyturą trwa relatywnie od niedawna, lecz można powiedzieć, iż opera Szymanowskiego wskoczyła na dobre do katalogu wielowarstwowych utworów scenicznych o ogromnym potencjale interpretacyjnym. Potraktowanie wątku miłości Króla i Pasterza staje się zaś probierzem lub wręcz manifestem ideologiczno-artystycznym każdego reżysera sięgającego po Rogera na całym świecie. Szymanowski oraz Iwaszkiewicz (współautor libretta) pozostawili tu wystarczający margines swobody domysłów, ze wskazaniem na korzyść uczucia dosłownego. Lecz przecież równie dobrze wszystko to może się dziać wyłącznie w głowie Rogera. Lub odbiorcy…

Benjamin Britten jest kompozytorem oficjalnie kojarzonym z wątkami homoerotycznymi, choć nie zdecydował się nigdy na prywatny czy też artystyczny coming out. Tworzył jednak w realiach na tyle sprzyjających, że mógł pewne rzeczy oznajmić światu choćby przez dobór tematyki i wątków poruszonych w swych operach. Mało dziś znany Billy Budd (1951) – którego literacki pierwowzór sam w sobie ma skomplikowaną historię dzieła napisanego do szuflady przez Hermana Melville’a – opiewa uczucie Kapitana Vere do tytułowego bohatera ledwie zasugerowane na tle wielkiego dramatu rozterek świata hierarchii i konsekwencji wszelkiego postępowania. W słynnej Śmierci w Wenecji (1973) Britten mógł już otwarcie umuzycznić uznaną nowelę Tomasza Manna (1912) bez obaw, iż dopowiada coś, co nie wystąpiło w rzeczywistości. Wentylem bezpieczeństwa jest tu brak werbalnej interakcji między pisarzem Aschenbachem a obiektem jego obsesji, chłopakiem Tadziem – u Brittena ta ostatnia rola jest przeznaczona dla tancerza. Siłę oddziaływania dzieła przyćmił niestety sukces znakomitego filmu Luchino Viscontiego, powstałego dwa lata wcześniej. Dwie tak ważne próby zmierzenia się z tą samą historią w jednym czasie okazały się nadto ryzykowne. Z czasem jednak oba zaczęły funkcjonować równolegle, jako równie silne wizje artystyczne.

Później było już śmielej, bardziej dosłownie, bez obaw o konsekwencje dla twórców. Twórców tak znakomitych, jak choćby Péter Eötvös – któż jak nie on mógł sięgnąć po tekst tak emblematyczny dla całej epoki, jak Anioły w Ameryce Tony’ego Kushnera (2002-2004). Gdy z tej perspektywy spoglądamy na historię opery, naturalnym staje się zdziwienie, iż tematyka queer podejmowana w niej była tak niejednoznacznie i tak rzadko. Niewiele jest zjawisk bardziej queer, niż opera sama w sobie. Ot, paradoks, obecnie sumiennie wygładzany kolejnymi dziełami kolejnych pokoleń kompozytorów i librecistów.

Te zaś nieliczne wypadki z pierwszych czterech stuleci istnienia gatunku, mniej lub bardziej urojone, stanowić będą odwieczny punkt odniesienia dla poszukiwaczy tęczowych motywów oraz żelazny repertuar dla ich wielbicieli-odbiorców. Nawet, jeżeli nie taka była intencja Monteverdiego, Charpentiera, Mozarta, Szymanowskiego czy Brittena.

Bocca, bocca, panowie. 🙂

Olej palmową

Sępica (Psittrichas fulgidus).

Ich weiß, daß deine Seele ebenso schwarz als dein Gesicht ist.

Sarastro do Monostatosa, Mozart-Schikaneder: Czarodziejski flet, 1791.

Czerń jest zawsze na czasie. Czerń jest modna. Czerń jest mroczna. Czerń się kojarzy. Czerń wyszczupla. Czerń to subkultury, ponurość, gotyckie klimaty. Czerń to gorycz lukrecji. Czerń w modzie to klasa, zaprzeczenie krzykliwości. Czerń to nicość i próżnia. Czerń to kruk, gawron, kawka, kos i szpak. Czerń to negatywowe zamienniki białych milusińskich: bociana i łabędzia. Czarny jest węgiel, żyzna gleba, smoła i asfalt. Czarne jest antynomią białego. Czarno się pisze na białym. Czarne w szachach ruszają zawsze drugie. Dusza Monostatosa jest równie czarna jak jego oblicze. Czarny Otello udusił Desdemonę. Czarną polewką załatwiało się sprawy matrymonialne. Czarne są sutanny księży i strój Dartha Vadera. Bywamy w czarnej dupie, ogarnia nas czarna rozpacz. Czarnej magii wolimy unikać, w przeciwieństwie do Zawiszy Czarnego. Lubimy słuchać czarnych płyt. Przejmujemy się czarnym kotem przebiegającym nam drogę. Wszystko może nam się kojarzyć z czernią tyko nie papugi. O, proszę państwa, to by dopiero było – czarna ara lub amazonka.

A jednak. Bardziej wtajemniczeni w arkana ptasiej egzotyki zetknęli się z pewnością z fenomenem kakadu palmowej, zwanej żałobnicą (Probosciger aterrimus), niezwykle rzadkiego gatunku o nietypowym dla papug, czarnym upierzeniu. Imponujące to zaiste stworzenie, jedno z większych z rzędu papugowatych, wielkości małej kury, z niedługim ogonem, potężnym dziobem, śmiesznym czubem i uroczymi, czerwonymi, nagimi policzkami. Występuje w Nowej Gwinei oraz na Półwyspie York i stanowi sztandarowy przykład unikalnej wśród papug czerni. Sztandarowy nie znaczy jednak jedyny, gdyby bowiem poszperać głębiej, znajdziemy jeszcze dziesięć innych gatunków o czarnym upierzeniu. Bardzo pięknych gatunków.

Żałobnica palmowa należy do rodziny kakaduowatych. I tak się składa, że w tej to rodzinie, związanej z kontynentem australijskim, występuje najwięcej czarnych gatunków papug. Mamy bowiem niewielkich rozmiarów żałobnicę brunatną o pięknym czerwonym akcencie pod ogonem oraz bardziej imponującą kakadu Banksa – jedyną kakadu wykazującą znaczący dymorfizm płciowy: samica pod ogonem ma rdzawe prążki, a kosmos jej czarnych piór na głowie i piersi upstrzony jest żółtymi gwiazdami, podczas gdy samiec dysponuje jednolicie czarnym kostiumem z czerwonymi plamami na ogonie. Kolejne trzy czarne gatunki kakadu pochodzą z rodzaju zanda i są do siebie dość podobne: czarne pióra miewają większe lub mniejsze obramowania w jasnym kolorze, a na głowie występują żółtawe „policzki” z piór. Największa z nich, żałobnica żółtosterna (Zanda funerea) jest również z nich najliczniejsza, kolejne dwie zagrożone są wyginięciem, zwłaszcza po kolejnych wielkich pożarach w Australii: żałobnica eukaliptusowa (Zanda latirostris) oraz żałobnica białosterna (Zanda baudinii).

W poszukiwaniu kolejnych księżniczek ciemności, przenosimy się z Australii w pobliże wybrzeży Afryki, a właściwie na Madagaskar, Seszele i Komory. Rezydują tam trzy gatunki papug z rodzaju Coracopsis. Papuzica duża, zwana wazą dużą (Coracopsis vasa), dorównuje wielkością wspomnianym kakadu – dorasta do 50 centymetrów długości i pół kilograma wagi. Dwie pozostałe, o połowę mniejsze, bywały uznawane za jeden gatunek, lecz obecnie się je wyodrębnia. To papuzica mała (Coracopsis nigra) oraz papuzica seszelska (Coracopsis barklyi). Papuzice są najczarniejszymi z czarnych, na ich piórach nie występują akcenty w innym kolorze. Ciekawostką natomiast jest, iż samica papuzicy wielkiej w okresie lęgowym zyskuje dość upiorny wygląd łysiejąc na głowie i ukazując na niej pomarańczową skórę. Gdy nadmienimy, iż rodzaj Coracopsis należy do podrodziny sępic (Psittrichasinae), wszystko staje się jasne. 🙂

Jeżeli zaś zechcemy poznać jedynego poza papuzicami przedstawiciela sępic, z rodzaju Psittrichas, musimy wrócić do ojczyzny kakadu palmowej, Nowej Gwinei. Tam swoją ojczyznę ma sępica (Psittrichas fulgidus), zwana papugą Pesqueta. Sporych rozmiarów (do 800 gramów), przejawia faktyczne podobieństwo nagiej głowy do głowy sępa, poniżej zaś olśniewa kontrastowym upierzeniem, gdzie czerń graniczy z nasyconym karmazynem. Ten groźny wygląd nie przekłada się na zwyczaje papugi, żywi się ona głównie owocami i nektarem, co czyni ją podobną do znanych i lubianych lor.

A skoro o lorach mowa – najbarwniejszych z barwnych, zwykle czerwono-zielono-granatowo-pomarańczowo-żółtych klejnotach bijących kolorami po oczach, to i wśród nich znajdziemy czarną… owcę. I nie musimy wcale ruszać się z Nowej Gwinei, a od sępic wskakujemy tylko jedno pięterko taksonomiczne wyżej, do rodziny papug wschodnich (Psittaculidae). I już jesteśmy w domu, czyli w podrodzinie papug wschodnich (Psittaculinae), do której należy lora czarna (Chalcopsitta atra). Niewielka (ćwierć kilograma), liczna, acz pozbawiona barw, które mogłyby szokować. Dominuje czerń, a w zależności od podgatunku pojawiają się także niewielkie plamy innych kolorów: czerwieni, brązu, żółci.

Tych jedenaście przykładów spośród 387 gatunków papug stanowi chlubne odstępstwo od stereotypu, jakim jest krzykliwie, kiczowato wręcz ubarwiona ara, amazonka czy lora. Ich wyjątkowość podnosi jeszcze fakt, iż – mimo ogromnych możliwości w zakresie manipulacji kolorami – nie udało się dotąd uzyskać czarnych mutacji popularnych w hodowli papug, takich jak papużki faliste, nimfy, nierozłączki, rozelle czy aleksandretty. Większość z tych czarnych klejnotów jest zagrożona w naturalnym środowisku, a w ogrodach zoologicznych i prywatnych hodowlach spotkać można praktycznie tylko kakadu palmową i żałobnicę żółtosterną. W świecie pełnym przerysowanych bodźców z wiekiem człowiek dorasta do tego, by docenić piękno tych mrocznych, skromnych barw. A stąd już tylko krok, by pokochać rodzime kruki, gawrony i kawki.

Kawę oczywiście piję bez mleka. 🙂

Wayfinder

C-3PO to jedyna postać, która kreowana była przez tego samego aktora – Anthony’ego Danielsa – we wszystkich dziewięciu częściach Gwiezdnych wojen.

Control, control, you must learn control!

Yoda, podczas treningu Luke’a Skywalkera. Imperium kontratakuje, 1980.

Wciąż jest za wcześnie, by pisać uczone elaboraty na temat wartości zarówno Skywalker. Odrodzenie, jak i całej nowej trylogii Gwiezdnych wojen. Dzisiejsza premiera ostatniego, dziewiątego rozdziału tej epopei, kończy erę rozpoczętą w 1977 roku pojawieniem się Nowej nadziei. Trzy trylogie, kręcone bez chronologicznej kolejności, wydają się stanowić mimo wszystko bardzo wyraziste, osobne historie, tak w warstwie scenariusza, jak przede wszystkim – realizacji. Jako dozgonny fan Oryginalnej Trylogii oraz bezwzględny prequelosceptyk, stworzone przez Disneya trzy ostatnie filmy przyjąłem z ulgą ale i rezerwą. Z ulgą, gdyż trzymają poziom. Z rezerwą, gdyż nie jestem pewien ani intencji autorów, ani kierunku, w jakim zmierzają losy przedstawionych w nich postaci. Z tej właśnie perspektywy mogę na gorąco ocenić całą już nowa trylogię, z zastrzeżeniem, że ocena ta może się przecież zmienić z czasem. Podejdę zaś do tego ostrożnie i bezpiecznie, od strony drogi, jaką przebyli bohaterowie epizodów 7-9. Znamy bowiem dobrze losy Luke’a, Hana, Lei, Obi-Wana i Dartha Vadera z epizodów 4-6, wiemy co nimi powodowało, do czego dążyli, co osiągnęli i – przede wszystkim – co stało w kulturowym tle tej opowieści. Wyjątkowo czytelny, acz wykonany w nieakceptowalnej konwencji, jest również przekaz George’a Lucasa w historii, jaką opowiedział nam w rozdziałach 1-3. Tymczasem mam problem, jeżeli chodzi o kierunek, w jakim zmierza scenariusz ostatniej trylogii, mimo świetnej strony wizualnej mającej pewien problem ze swoimi rozedrganymi emocjonalnie bohaterami.

Zacznijmy od Finna. Jego przemiana z wątpiącego szturmowca w uciekiniera, który dołącza do Rebelii w Przebudzeniu Mocy robi początkowo wrażenie. Następnie, jeszcze w tym samym filmie, staje i tak sobie stoi już do końca. Nie pomaga ani danie mu na chwilę do ręki miecza świetlnego, ani próba obdarzenia go głębszymi rozterkami – czy aby na pewno warto ryzykować wszystko dla walki z Imperium, ani przypięcie do kożucha jego postaci kwiatka żenady, czyli Rose Tico. Nawet tak wyczekiwany przez niektórych romans, lub przynajmniej bromance z Poe nie dochodzi do skutku. Do końca nie dowiemy się, dokąd przemieniony Finn zmierza. Wiemy, że troszczy się wciąż o Rey oraz że na koniec gania za nią, by jej coś ważnego powiedzieć, lecz nikt się nie dowie co to jest.

Poe Dameron miał zadatki na głównego rozrabiakę trylogii, autora najdowcipniejszych ripost, może zbyt prędkiego w czynie, za to z ogromnym serduchem dla sprawy, o którą walczy. Niestety, realizatorzy chyba sami przestraszyli się potencjału, jaki daje taka postać w zestawieniu z grającym ją Oscarem Isaakiem, więc ze sceny na scenę, z epizodu na epizod, nastąpiło wygaszanie jego roli, aż do zupełnego sflaczenia akurat w momencie, gdy został dowódcą całego Ruchu Oporu.

Rey poznajemy jako miotającą się w poczuciu osamotnienia, obdarzoną niepospolitymi zdolnościami lecz kompletnie niewiedzącą czemu miałyby służyć dziewczynę ze strefy biedy prowincjonalnej planety. Miała przejść drogę podobną do Luke’a w starej trylogii, lecz scenarzyści obdarzyli ją o wiele większymi rozterkami, i ostatecznie główną walkę musi stoczyć sama ze sobą, rozwalając Imperium niejako przy okazji. Choć napisana historia sugeruje inaczej, jako postać Rey nie przechodzi żadnej przemiany. Stale się uczy, stale potyka, stale wątpi, w to wszystko wplatając niejasną relację z rywalem, Kylo Renem. Zakończenie tej relacji wywołało salwę śmiechu na widowni, poprzedzoną niedowierzaniem w scenie tuż przed tym. Pokonania odradzającego się Zła dokonuje zaś w sposób mało wiarygodny, bez należytego spiętrzenia napięcia i bez uczucia triumfalnej ulgi u oglądających gdy do owego zwycięstwa dochodzi. Ot, przypomniała sobie, że w sumie po to nakręcono tę trylogię, zrobiła więc co do niej należało i wróciła do swoich spraw. W tych okolicznościach dowiedzenie się szokujących informacji o swoim pochodzeniu nie ma żadnej, ale to żadnej siły rażenia (w porównaniu z kultowym odpowiednikiem w Imperium kontratakuje).

Kylo Ren zanosił się na główną mroczną postać nowych filmów, lecz do końca pozostał jak jego miecz: chropawy, dziwaczny i niedokończony. Obdarzony wyjątkową zdolnością do panowania nad Mocą miewa co chwila momenty dziecinnej wręcz słabości. Aspirujący do przywództwa, wciąż popełnia kardynalne błędy. Wiemy na pewno tylko jedno: dąży do zniszczenia wszystkiego – łącznie z tymi, których kocha – co stanie mu na drodze do zdobycia władzy nad Galaktyką. Nowym elementem jest zaś, iż właściwie otwarcie deklaruje zniszczenie również swoich protektorów i przyjaciół, a ewentualne ukrywanie tego przed nimi trwa raczej krótko – kolejno zabija własnego ojca, Snoke’a, jego gwardzistów, członków założonego przez siebie zakonu Ren oraz próbuje unicestwić niespodziewanie powróconego z martwych Palpatine’a. Co dziwne, to Kylo przechodzi największą przemianę w całej nowej trylogii, lecz czyni to mozolnie i niekonsekwentnie, a gdy to już następuje – nobody cares.

Starzy bohaterowie padają ofiarami swojej roli – są starzy. Starsi, niż aktorzy, którzy wrócili, by ich zagrać. Czy naprawdę konieczne było aż tak spowolnić ich czas reakcji, ruchy, sposób mówienia względem tego, w czym brylowali u Lucasa – karabinowego wręcz tempa, za którym aż chciało się nadążać, na granicy zadyszki? Czy potrzebny był teraz aż taki kontrast między nimi a nowym pokoleniem? Nie ma nic smutniejszego, niż widok zramolałego Hana Solo, zdziwaczałego lumpen-Luke’a, dojącego krowy morskie, czy dostojnej pensjonariuszki galaktycznego domu spokojnej starości, Generał Lei Organy – tej samej, która 20 lat wcześniej, paradując w szpanerskim metalowym bikini, gołymi rękami udusiła piętnastokrotnie od niej większego spasionego gangstera? Z tej trójki przynajmniej Markowi Hamillowi pozwolono wykazać się, gdy na chwilę ster opowieści powierzono lekkomyślnemu Rianowi Johnsonowi – jednak scena walki hologramicznego Luke’a z realnym Kylo Renem w Ostatnim Jedi wzbudza tyleż opinii entuzjastycznych co krytykujących tak nietypowy zamysł. O pomyśle, by w tym samym filmie Leia polatała sobie w kosmosie, łaskawie zmilczę. Jej rola zza grobu w Skywalker. Odrodzenie została sklecona w miarę zgrabnie jak na materiał, którym dysponowali realizatorzy. A i udział Hana Solo w ostatnim epizodzie nie drażnił tak, jak by mógł. Warto wspomnieć o powrocie Lando Calrissiana – Billy Dee Williams grając go tutaj miał więcej lat niż Sebastian Shaw w Powrocie Jedi (Vader po zdjęciu maski) czy Christopher Lee w trylogii prequeli – i wypada naprawdę korzystnie w tych okolicznościach. No i, last but not least, wzruszający jest powrót ducha Yody (niekomputerowego, lalkowego) w Ostatnim Jedi. Wnosi niewiele, a cieszy.

Stara gwardia drugiego planu: C-3PO, R2-D2 oraz Chewbacca mają do odegrania role marginalne. Najwięcej udziela się Chewie, choć jest to Wookie grubiej ciosany i mniej interesujący, niż ten z Oryginalnej Trylogii. C-3PO w pierwszych dwóch częściach jest skandalicznie sprowadzony do kompletnego tła, jeszcze mniej do powiedzenia ma tylko R2-D2. Przypomnijmy – epizody 4-6 były opowiedziane w pewnym sensie z perspektywy tych dwóch postaci, a ich barwne komentarze i udział w akcjach stanowiły istotną część atmosfery starych, dobrych Gwiezdnych wojen. Skywalker. Odrodzenie przyniósł rehabilitację roli C-3PO, o pięć epizodów za późno (spłycenie tej postaci w prequelach to osobna, smutna historia). Dodano za to legion nowych postaci drugoplanowych, ludzi, stworów i robotów, jakby miało to mieć jakieś znaczenie dla pozytywnego odbioru filmów przez nową generację fanów. Droidy BB-8 i D-O, sympatyczna lecz bezproduktywna Maz Kanata, kompletnie pozbawione znaczenia Rose, Jannah czy Zori gmatwają i tak już poplątany scenariusz, a ich wątki prowadzą donikąd.

Zadziwiająco spójnie trzyma się za to strona Najwyższego Porządku, lecz i tu losy postaci kończą się w groteskowo nieracjonalny sposób. Kapitan Phasma (epizody 7 i 8) miałaby pewien potencjał, gdyby dla Finna przeszła na Jasną Stronę zamiast ścigać go z uporem godnym lepszej sprawy. Kapitan Canady (epizod 8) to rewelacyjny wulkan „złej” energii; niestety ginie w tej samej scenie, w której go poznajemy. Generał Hux, świetnie zagrany, mógłby być najbardziej tragiczną postacią całej trylogii, dożywa nawet ostatniego epizodu, dostaje bardzo ciekawy plot twist, po czym kończy jak ostatni pętak, zupełnie bez sensu. Wybitny potencjał ma postać Snoke’a, jako wielkiego manipulatora i bezwzględnego, zdemoralizowanego przywódcy. Zabicie go przez Riana Johnsona w scenariuszu Ostatniego Jedi – swoją drogą jest to świetnie nakręcona scena – spowodowało chaos i niedowierzanie w całej opowieści. Wszystko trzeba było zacząć od nowa, czyli sięgnąć po rzekomego pewniaka: powróconego z martwych Imperatora. Ian McDiarmid, uwolniony z niezgrabnych rąk Lucasa, mógł zrobić tylko jedno – sprostać roli. Sceny z jego udziałem są mroczne i przekonujące, czy wystarczyło to jednak, by zrównoważyć niepozostawiające wątpliwości, mistrzowskie zakończenie Powrotu Jedi – śmiem wątpić.

Brak przekonującego scenariusza jest zdecydowanie największym minusem nowej trylogii. Świetna przeważnie reżyserska i wizualna realizacja oraz miłość całej ekipy do świata Star Wars – największym plusem. Owszem, wyciąłbym ten czy ów plener, usunął wiele postaci (nie, nie gości kasyna Canto Bight z Ostatniego Jedi – raczej tamtejsze koniowate stwory i poświęcony im zmarnowany czas, jak również dziwne plemię świętujące sobie na środku pustyni w ostatnim filmie), jednak w zakresie realizacji – nie ma porównania do przesłodzonej bajki epizodów 1-3. Nie zawodzi oczywiście muzyka (a John Williams ma w Epizodzie 9 w końcu swoje cameo!), podoba się dźwięk (niepokoi tylko moda na obniżanie i zwiększanie wolumenu głosom „groźnym” – Palpatine jest tu już wręcz drażniący a gwiezdne niszczyciele buczą jak szalone). Mamy również szereg wzruszających nawiązań do starej trylogii: od powiedzonek („I have bad feeling about this”, „I love you – I know”) po symboliczne artefakty (kostki z kokpitu Sokoła Millenium, order dla Chewbakki, którego nie dostał w Epizodzie 4). Mamy w ostatnim epizodzie olśniewającą, krótką retrospekcję Lei szkolonej w sztuce Jedi przez Luke’a (o ile pamiętam, nastroje i oczekiwania w latach 80 były takie, że trylogia sequeli skupi się właśnie na tej historii). Mamy rozsądną proporcję efektów komputerowych do tych z udziałem modeli i prawdziwych dekoracji. Mamy plejadę świetnych aktorów w dobrych reżyserskich rękach. Mamy dużo dobrych dialogów, sporo humoru. Jeżeli machniemy więc ręką na brak ciężaru gatunkowego idei spajającej trzy nowe filmy, jeżeli przymkniemy oko na geriatryczną grę starszyzny, jeżeli przyjmiemy jako zło konieczne kilka drugoplanowych postaci, mamy szansę wynieść z kina sporo frajdy. Powrotu do fenomenu z lat 1977-1983 nie ma i nie będzie. Nie w tej galaktyce. I nie jest to wina Disneya, że odgrzewa nam tego kotleta. Dobrze wiemy, że pragnęliśmy tego odgrzania, żeby sobie ponarzekać i przełknąć co podają. Ambitne, wielowarstwowe kino komercyjne kręci się dzisiaj pod innymi szyldami. Rozstańmy się z bohaterami odległej galaktyki bez gniewu i pretensji. George Lucas już w poprzedniej trylogii zasugerował nam, że tak bogatego podłoża kulturowego jak w oryginalnych Gwiezdnych wojnach nie ma co oczekiwać.

Co znamienne – tego samego dnia, co u nas Epizod 9, miał światową premierę siódmy odcinek Mandalorianina – serialu aktorskiego z uniwersum Gwiezdnych wojen. Po kilku słabszych częściach wraca on do początkowego, świetnego poziomu. I chyba zaczyna tam świtać jakaś ciekawa droga do przebycia. This is the way. I have spoken.

A emocji związanych z oglądaniem Sagi w latach 80 nikt mi przecież nie odbierze. 🙂

Wiarusy

Julian Glover jako Generał Veers w Imperium kontratakuje, 1980.

I find your lack of faith disturbing.

Darth Vader do Admirała Mottiego, Nowa nadzieja, 1977.

Dawno, dawno temu w odległej galaktyce… była sobie opowieść, która zmieniła oblicze kina. Rozpisana na dziewięć rozdziałów, zawładnęła wyobraźnią miliardów ludzi na planecie Ziemia, powodując globalne uwielbienie dla wszystkich występujących w niej postaci. Wszystkich? Nie! Istnieje pewna nieliczna grupka zawodowa, która może poszczycić się mianem najsłabiej zauważalnych, najmniej lubianych i najbardziej poturbowanych – ku uciesze widzów – postaci w całej galaktyce. Tą grupką są imperialni oficerowie, dumni nosiciele białych, szarych i czarnych mundurów, marionetki w ręku Imperatora i jego pupilka Vadera, ofiary huśtawek nastrojów tego ostatniego oraz jego następców: Naczelnego Wodza Snoke’a i rozchwianego psychicznie Kylo Rena. Uczcijmy ich pamięć, wymieniając poniżej tych, którzy wystąpili w poszczególnych filmach głównej Sagi (pomijam seriale i spin-offy, by nie mnożyć bytów w nieskończoność). Gdyż ich imiona (czasem tylko funkcje) wylatywały z pamięci fanów z prędkością nadświetlną, ustępując miejsca zarówno głównym bohaterom, jak i najpodrzędniejszym nawet stworom z kantyny Mos Eisley czy pałacu Jabby. A przecież ci biedacy mieli jakieś rodziny, może nawet dzieci…

Oficerowie imperialni pojawiają się już w pierwszych ujęciach Nowej nadziei (1977). Podczas akcji przejęcia Tantive IV i aresztowania Lei, pojawiają się bezimienni: Pierwszy Pilot i Kapitan (zauważający wylot kapsuły ratunkowej) oraz Imperialny Dowódca i Drugi Oficer, w krótkiej scenie z rozmowy Vaderem. Wszyscy oni popadli w niepamięć, lecz zatriumfowali w przemyśle zabawkarskim lat 80: w przeciwieństwie do większych od siebie szych wyróżnieni zostali piękną figurką firmy Kenner, tak zwanego Imperial Commander, odzianego w czarny mundur, z rogatywką na głowie. Podobizn takich nie doczekał na przykład nikt z obsady biorącej udział w naradzie na Gwieździe Śmierci, kilka scen później. Ta scena to pierwsza okazja do poznania charyzmatycznego Gubernatora Wilhuffa Tarkina oraz jedyna szansa zobaczenia pozostałych: Generała Cassio Tagge’a, Admirała Conana Antonio Mottiego (pierwsza ofiara sadystycznych sztuczek z Mocą Vadera), Pułkownika Wullfa Yularena, Generała Hursta Romodiego, Generała Trecha Molocka, Majora Siwarda Cassa (OK, ten jeszcze potem raz się pojawi) oraz Generała Moradmina Basta. Do końca filmu ujrzymy także kilku bezimiennych oficerów meldujących to i owo lub przyjmujących rozkazy Vadera i Tarkina. Wszyscy oni zginą wraz z całą wielotysięczną załogą podczas eksplozji Gwiazdy Śmierci za sprawą celnego strzału w czuły punkt tej stacji bojowej dokonanego przez pewnego wiejskiego chłopaka, co to mu się zamarzyła walka z całym Imperium. Nie mamy danych, czy rodziny poległych otoczone zostały stosowną opieką.

Imperium kontratakuje (1980) wprowadziło nowe postaci oficerów imperialnych. Jako pierwszych poznajemy Admirała Kendala Ozzela oraz Admirała Firmusa Pietta, z załogi wypasionego statku Lorda Vadera o nazwie Executor. Ozzel zostaje powalony Mocą przez Vadera za zignorowanie sygnału z robota szpiegującego, za to Piett jako jeden z nielicznych dożywa aż do kolejnego epizodu, wciąż na Egzekutorze. Tymczasem swoje chwile chwały ma Generał Maximilian Veers (czy tylko mi kojarzy się to nazwisko z poczciwym polskim wiarusem?), najpierw meldujący odkrycie bazy rebeliantów znajdującemu się w kapsule regeneracyjnej Vaderowi, następnie dowodzący bezlitosnym atakiem maszyn kroczących AT-AT na planecie Hoth. Nie pojawi się więcej w Sadze, lecz z opowieści uzupełniających wiemy, że we wspomnianej bitwie stracił obie nogi, resztę życia spędzając na wózku, przeżywając Vadera i upadek Imperium. Veers dostał swoją figurkę od Kennera, nazwaną AT-AT Commander. Szczęścia tego nie doczekał Kapitan Lorth Needa, który w dodatku miał pecha meldować Vaderowi zgubienie Sokoła Millenium, co przypłacił natychmiastową egzekucją z ręki (choć bezkontaktowo) swego chlebodawcy.

Oprócz żwawego Admirała Pietta, w Powrocie Jedi (1983) pojawiają się kolejni oficerowie. W pierwszej scenie mamy anonimowego dowodzącego, w uroczy sposób wypowiadającego pamiętne słowa: „inform the commander that Lord Vader’s shuttle has arrived”. Po czym następuje wyborna scena rozmowy Vadera z przerażonym głównodowodzącym nowej Gwiazdy Śmierci, Tiaanem Jerjerrodem. Na poznanie kolejnego – anonimowego – dowódcy musimy poczekać aż do sceny, w której Luke oddaje się dobrowolnie w ręce Vadera. Dwóch dalszych anonimów widzimy w scenie wdarcia się rebeliantów do bazy imperialnej na Endorze: pierwszy krzyczy „freeze!” i obrywa od Hana Solo, drugi przybywa natychmiast z odsieczą i mierząc z blastera wypowiada kultowe dla fanów słowa „you rebel scum!”. Obaj strojami nawiązują do „czarnych” oficerów w rogatywkach z Nowej nadziei. Mamy jeszcze później jednego dowódcę w dialogu z Admirałem Piettem, lecz to wyczerpuje listę oficerów tego epizodu. Żaden z nich nie doczekał się figurki Kennera.

Trylogia prequeli (1999-2005), z uwagi na brak Imperium, nie może poszczycić się żadną postacią oficera (w ostatnich ujęciach Zemsty Sithów widzimy tylko młodego Tarkina i krzątających się po niszczycielu kilku anonimów). I dobrze – filmy te są ewidentnym wypadkiem przy pracy i ominięcie ich w jakimkolwiek zestawieniu powoduje wyłącznie ulgę prawdziwego fana Gwiezdnych wojen. Za to sequele (2015-2019) obdarzyły nas nielicznymi, acz prawdziwie krwistymi postaciami kadry mundurowej Najwyższego Porządku – następcy Imperium. W Przebudzeniu Mocy (2015) poznajemy żądnego władzy i zaszczytów Generała Armitage Huxa, rywala Kylo Rena jeśli chodzi o względy ich guru, złowieszczego Snoke’a. W Ostatnim Jedi (2017) Hux jest wyjątkowo mocno obijany (tradycyjnie bezdotykowo) zarówno przez pryncypała, jak i rywala, ale dożywa kolejnego epizodu. W początkowych scenach filmu pojawia się za to mój faworyt: Kapitan Moden Canady, dowodzący – w otoczeniu anonimowych oficerów, w tym jedynej jak dotąd kobiety! – pancernikiem Fulminatrix podczas ataku na bazę rebeliantów na D’Qar. Świetnie zagrana, zapadająca w pamięć rola, mimo, że Canady ginie wraz z całą załogą pancernika po skutecznym zrzuceniu na niego bomb przez dzielną Paige Tico (siostrę zupełnie niepotrzebnej postaci Rose Tico). W filmie zobaczyć jeszcze możemy Kapitana Edrisona Peavy, dowódcę z niszczyciela Finalizer – to on z trudem powstrzymuje uśmieszek podczas kpiarskiej rozmowy przez komunikator między Poe Dameronem a Huxem. Epizod Dziewiąty: Skywalker. Odrodzenie, którego premiera odbędzie się dzisiaj, wprowadza ostatnią postać naszej listy, Generała Pryde’a. Jego rolę powierzono charyzmatycznemu Richardowi E. Grantowi, możemy się zatem spodziewać ciekawego last but not least. Podziwiając jego wyczyny, wspomnijmy przy okazji wszystkich jego poprzedników z pozostałych filmów, tę najmniej docenioną zgraję starwarsowych zabłąkanych duszyczek, na usługach ciemnej strony Mocy.

Polscy producenci podróbek figurek firmy Kenner z lat 80 sięgnęli, i to dwukrotnie, po tę poświęconą Generałowi Veersowi. Uczynili to najpierw twórcy serii nieruchomej, wypuszczając na rynek dokładną, zastygłą kopię ruchomego oryginału. Była to jedna z najpopularniejszych figurek polskich w ogóle, liczebnie porównywalna z Chewbakką, Vaderem i szturmowcami. W większości zachowywała szary kolor pierwowzoru, lecz zdarzały się wersje czarne, niebieskie, zielone, brązowe, a nawet żółte i różowe. Inny polski Veers stał się częścią kultowej serii ruchomych figurek z Gdańska. Seria ta charakteryzowała się dodawaniem tylko trzech rodzajów kończyn do dwudziestu różnych korpusów – Veers został obdarzony rękami i nogami kennerowskiego Biker Scouta, przez co zatracił zupełnie podobieństwo do amerykańskiego oryginału. Początkowo produkowano go z jasnoszarej gumy, później kolor zmienił się na ciemnoszary.

Polskiego, nieruchomego, szarego wiarusa Veersa, kupionego w 1984 roku – jedną z moich ulubionych figurek z Gwiezdnych wojen tego czasu – posiadam do tej pory. 🙂

Bi-Wan

Alec Guinness jako Obi-Wan Kenobi w Nowej nadziei, 1977.

Oh, I’m sick of that film and all the hype.

Sir Alec Guinness, wpis w dzienniku, 1997.

Sir Alec Guinness (1914-2000) najchętniej przeszedłby do historii kina jako wybitny, starej daty aktor, dżentelmen w każdym calu, zdobywca dwóch Oscarów oraz przykładny mąż i ojciec. Los chciał, iż na ową przykładność cień położyły wypływające po latach historie jego licznych kontaktów z mężczyznami, zaś wszystkie jego dokonania aktorskie przyćmiła sława, jaką zdobył dzięki roli Obi-Wana Kenobiego w pierwszej trylogii Star Wars (1977-1983). Co zaś do bycia dżentelmenem, można tu mieć poważne wątpliwości, znając choćby jego sceptyczne wypowiedzi odnośnie tychże Gwiezdnych wojen. Szanowni malkontenci epizodów 1-3 i 7-9, wyznawcy najstarszej odsłony Sagi – Sir Alec hejtował Gwiezdne wojny na długo zanim to stało się modne. I robił to względem epizodów uchodzących dziś za kultowe.

Zaczęło się już w roku 1975. Guinness został wybrany do roli Obi-Wana bez przesłuchań, jako gwiazda. Długo grymasił, lecz przekonało go wysokie honorarium oraz unikalna wśród całej obsady filmu klauzula o należnych 2,25% zysków Georga Lucasa (reżyser miał gwarantowane 20% ogółu zysku). Nawet jednak gdy się już zgodził, potrafił napisać w liście do przyjaciela, że będzie kręcił jakiegoś „bajkowego śmiecia”. Zastrzegł też sobie wyłączenie go z zobowiązań związanych z promocją filmu. Cierpiał katusze związane z napisanymi przez Lucasa banalnymi dialogami (nazywał je „mumbo jumbo”, paplaniną) oraz uznawał gotowy film za zbyt głośny i zawierający zbyt długie sekwencje bitewne. Za to po latach przypisywał sobie zasługę, iż to on sam podpowiedział reżyserowi pomysł śmierci Obi-Wana, jako sposób na uczynienie go potężniejszym niż dotąd. Czyż można wyobrazić sobie gorszego członka ekipy filmu, który miał na zawsze zmienić historię kina?

Na szczęście Sir Alec był w swoim fachu profesjonalistą i jego pobyt na planie filmowym wspominany jest przez pozostałych aktorów jako pełen opanowania, specyficznego humoru oraz wsparcia. Był mentorem dla 24-letniego Marka Hamilla, oazą spokoju w sytuacjach stresogennych, człowiekiem niezaangażowanym, lecz świetnie przygotowanym. Cierpliwie znosił niedogodności planów w Tunezji, Dolinie Śmierci i Londynie, nie dając po sobie poznać, że kompletnie nie utożsamia się z ideą filmu. Na ekranie zemściło się to w jednej scenie – gdy technicznie nieporadny Guinness żenująco i bez przekonania wywija mieczem świetlnym w starciu z Darthem Vaderem. Prawie trzydzieści lat później Ewan McGregor, grający młodego Obi-Wana, zmyje tę plamę na honorze, pokazując zapierającą dech w piersiach maestrię mozolnie wyćwiczonej sceny walki z Haydenem Christensenem (młodym Vaderem). Na Sir Alecu, który nie żył już wówczas od pięciu lat, nie zrobiłoby to jednak wrażenia. Nie cierpiał Gwiezdnych wojen, nie mieściło się to w jego systemie wartości, że ktokolwiek o zdrowych zmysłach postawi rolę Obi-Wana nad wszystkim innym, czego dokonał w życiu.

Mimo uprzedzeń, Guiness wystąpił jeszcze w dwóch kolejnych epizodach, Imperium kontratakuje oraz Powrocie Jedi, grając „ducha Mocy” Obi-Wana. Zgodnie z umową, nie brał udziału w żadnych działaniach marketingowych starej Trylogii, a okazjonalne pytania o rolę Obi-Wana okropnie go zawsze irytowały. Jeszcze w lutym 1997 roku, przy okazji wchodzenia na ekrany odświeżonej wersji epizodów 4-6, pisał w dzienniku: „byłem niemiły dla dziennikarki Telegraph, która pytała ile zarobiłem na Gwiezdnych wojnach„. Nie było bowiem tajemnicą, iż dzięki zapisowi w umowie dorobił się na tych filmach fortuny. Sam przyznał w wywiadzie, że nie może narzekać na profity: „pozwoliły mi przeżyć resztę mych dni na rozsądnie skromnym poziomie, bez długów oraz z komfortem odrzucania propozycji, które mnie nie satysfakcjonowały”.

Był właściwie jedynym aktorem świata Gwiezdnych wojen prezentującym taką postawę. Dziś jego rolę przejął w pewnym zakresie Harrison Ford, lecz raczej w konwencji dowcipnej pozy, w reakcji na histerię, jaką wywołuje łączenie go z rolą Hana Solo. W kolejnych epizodach występowali naprawdę znakomici artyści, również oscarowi, zawsze jednak podkreślali, jak wielkim zaszczytem i przygodą był dla nich udział w kultowej Sadze. Generacja ani środowisko, z którego wyrastali nie miały tu żadnego znaczenia.

Czas pokazał, że Sir Alec Guinness nie miał racji, że zabrakło mu wyobraźni, by zdać sobie sprawę, w czym wziął udział. Niezwykle profesjonalny na planie filmowym i w oficjalnym stadle rodzinnym, wiódł poza nimi drugie życie, życie zrzędy-malkontenta, w tajemnicy folgującego skrytym namiętnościom. Na szczęście nie miało to wpływu na efekt artystyczny jego pracy i mało kogo obchodzi dziś, co myślał o swojej roli legendarny Obi-Wan. Ważne, że wyszkolił dwóch największych rycerzy Jedi w historii.

Ciekawe, czy ujrzę – obok Carrie Fisher – jego archiwalne ujęcia w jutrzejszej premierze Epizodu Dziewiątego. 🙂

Downgrade

Kadr z filmu Dzień, w którym zatrzymała się Ziemia, 1951.

HELEN (shocked and bewildered, she repeats nervously): Klaatu barada nikto.

Fragment scenariusza Dnia, w którym zatrzymała się Ziemia.

Kinowe pierwowzory poszczególnych elementów oryginalnej trylogii Gwiezdnych wojen (1977-1983) George’a Lucasa możnaby mnożyć w nieskończoność. Od szlachetnych inspiracji z samego Parnasu (Metropolis Langa z 1927, Ukryta forteca Kurosawy z 1958), po żenująco nieporadne kino sci-fi klasy niewybrednej (Flash Gordon Stephaniego z 1936, Dzień, w którym zatrzymała się Ziemia Wise’a z 1951). Za każdym razem pobierany był tylko przydatny fragment tamtych obrazów, natychmiast przystosowywany do języka narracji SW, podrasowywany technicznie lub użyty w kompletnie nowym kontekście. Powodowało to swoisty upgrade trącących myszką lub skompromitowanych motywów, przedłużenie im życia w ramach niepowtarzalnego, nowoczesnego uniwersum Lucasa. Zdecydowanie najdziwniejsze zastosowanie znalazły trzy słowa (owszem, kultowe à rebours w swej abstrakcyjnej bełkotliwości) wzięte z ostatniego z wymienionych powyżej filmów.

Słowa te brzmią „Klaatu barada nikto” i stanowią rodzaj kodu przekazanego Ziemiance Helen przez przybyszów z kosmosu, których inni Ziemianie mylnie poczytują za wrogów i stawiają im zbrojny opór. Film doczekał się nawet swego remake’u w roku 2008, zmieniając wiele w zakresie efektów specjalnych, nie zmieniając zaś infantylnej fabuły ani wspomnianych trzech słów zaklęcia. I nie dziwota, że słów nie zmienił, gdyż dzięki Lucasowi zyskały one nowe życie w popkulturze, jako… imiona postaci występujących w Epizodzie 6: Powrocie Jedi. Postaci mniej niż trzecioplanowych, figur trzech najemników Jabby, stanowiących rodzaj straży, która przebywa w pałacu, a która we wspomnianym epizodzie zajmuje się egzekucją głównych bohaterów nad jamą Sarlacca. Klaatu to zielonoskóry osobnik w modnych sindbadach i o licznych wypustkach na zdeformowanej twarzy. Barada jest groźnym piratem (sądząc po koszuli i chustce na głowie) o twarzy psa rasy bokser. Nikto to swego rodzaju wariacja na temat Klaatu, tyle że skóra jest tym razem brązowa. Wszyscy trzej pojawiają się na parę sekund w kilku ujęciach i żaden widz nie zawracałby sobie nimi głowy, gdyby nie towarzysząca filmom ogromnie popularna seria figurek firmy Kenner – Klaatu, Barada i Nikto dostali w niej swoje podobizny, podobnie jak kilka innych jeszcze stworów z pałacu Jabby. To typowe dla ówczesnej polityki Kennera – pomijali tak istotne postaci, jak gubernator Tarkin, wujek Owen czy ciotka Beru, a produkowali figurki nieznanych większości robota 8D8, robota medycznego, power droida, Weequaya, IG88, Zuckussa, 4-LOMa, Amanamana, Ree Yeesa czy Yak Face’a. Gdyby podsumować całą serię Kennera, pałac Jabby był wyjątkowo dobrze reprezentowany: na około 100 figurek 22 pochodzą z tej właśnie odsłony Powrotu Jedi, plus figura Rancora, Jabby z Salaciousem Crumbem i kilka postaci uniwersalnych, pasujących i tutaj (Chewbacca, C-3PO, Boba Fett). Jak się w tych okolicznościach rysuje sytuacja naszych trzech bohaterów dalekiego planu? Klaatu (w dwóch wariantach kostiumowych, niewiarygodne) i Nikto stanowili część niezwykle licznej serii zabawek wydanych pod szyldem Powrotu Jedi w roku 1983. Barada to osobna historia, dostał się do elitarnej kolekcji tak zwanych Last 17 – dodatkowej serii figurek wypuszczonej na rynek jako Power of the Force w latach 1984-1985, dziś dużo rzadziej spotykanej na rynku kolekcjonerskim, przez co cenniejszej. I tu na scenę wydarzeń wkracza Polska Rzeczpospolita Ludowa.

Właśnie w roku 1985 miała miejsce kulminacja sukcesu Powrotu Jedi w polskich kinach oraz szczyt podaży figurek – podróbek kennerowskich oryginałów wytwarzanych przez prywatnych przedsiębiorców zrzeszonych dla niepoznaki w spóldzielniach rzemieślniczych. W ciągu kilku lat, mniej więcej od 1981 do 1989, produkowano masowo 35 różnych postaci w 58 różnych formach i seriach. Obok klasycznych bohaterów: Luke’a, Lei, Hana Solo, Vadera, szturmowców czy Obi-Wana, polskie dzieci mogły się cieszyć takimi elementami tła, jak IG-88, Zuckuss czy Weequay. Klaatu i Nikto nie produkowano, za to Barada pojawił się w dwóch różnych postaciach, wytwarzany przez dwóch odrębnych producentów. Doprawdy nie dojdziemy dziś, jakim zbiegiem okoliczności tak nieistotna figura została tak u nas wyróżniona; możemy za to docenić tempo, w jakim polscy prywaciarze nadążali za światowymi nowinkami.

Kennerowski Barada z serii Last 17 ma na nodze dwa różne datowniki, w zależności od roku produkcji – 1984 lub 1985. Polscy producenci serii nieruchomych figurek (również 17, lecz innych niż u Kennera postaci) sięgnęli po ten drugi typ, o czym świadczy zachowany na nodze polskiej kopii datownik. I uczynili to jeszcze w tym samym roku! To jedyna postać z Last 17 w tej serii polskich figurek, jednocześnie najmocniej odbiegająca kolorystyką od pierwowzoru – nie istnieje ani jeden egzemplarz pomalowany tak, jak figurka Kennera. Wytwórcy zadali sobie zatem wysiłek zdobycia rynkowej nowości, wykonania formy do odlewu jej podróbki, lecz mieli całkowicie w nosie, czy będzie przypominać kolory oryginału. Ot, los postaci, którą w filmie wszyscy przeoczyli, więc: who cares.

Jeszcze gorszy los spotkał figurkę Barady w innej popularnej polskiej serii. Tym razem był to zestaw zabawek ruchomych, produkowanych od 1985 roku, pakowanych w bąble przymocowywane do kart. Spryt producentów (ale i kompletna ignorancja i brak liczenia się z odbiorcą) spowodował jednak, iż dwudziestu korpusom postaci tej serii (w tym trzem należącym do Last 17) dodawano tylko trzy rodzaje kończyn, wziętych od trzech figur Kennera: Biker Scouta, AT-AT Drivera i Pilota TIE Fightera. Barada (nie wiemy, czy skopiowany z figurki z 1984 czy 85 roku – w tej polskiej serii brak datowników na nogach) dostał te ostatnie, przez co jego sylwetka zyskała jeszcze na masywności. Kolory i malowane detale ponownie nie zgadzały się z oryginałem. Co więcej – forma do odlewania korpusu Barady zaginęła około roku 1989 i mimo że firma produkowała jeszcze tę serię aż do początku 21 stulecia, Barada pozostaje jej białym krukiem, w całości dzieckiem PRL-u.

Polska była jedną z pięciu światowych potęg produkujących nielicencjonowane figurki Star Wars, obok Turcji, Węgier, Brazylii i Meksyku. Legendy „Klaatu barada nikto” dotknęliśmy zupełnie nieswiadomie do spółki z Meksykiem – oni jako jedyni skopiowali obie wersje Klaatu, my Baradę, w dwóch własnych wersjach. Fenomen, który zadziwiłby może i samego George’a Lucasa, gdyby w ogóle zdawał sobie sprawę, czego stał się sprawcą dokonując upgrade’u infantylnej frazy z kina klasy pomniejszej.

Postacie reprezentujace rasy Klaatu, Barady oraz Nikto występują w święcącym obecnie triumfy serialu Mandalorian. To kolejny upgrade, gdyż serial odsadził już poziomem nie tylko obie wersje Dnia, w którym zatrzymała się Ziemia, ale i sceny z pałacu Jabby w Powrocie Jedi.

Patrząc na szkaradność polskiego Barady wersji dowolnej, mam poczucie zajścia procesu wręcz przeciwnego. 🙂

Unbeliever

Jane Alexander i Arthur Hill jako Frances i John Guntherowie w filmie Death be not proud, 1975.

O death, where is thy sting?

Pierwszy list do Koryntian, 15:55.

Śmierci, próżno się pysznisz; cóż, że wszędy słynie
Potęga twa i groza; licha w tobie siła,
Skoro ci, których – myślisz – jużeś powaliła,
Nie umrą, biedna Śmierci; mnie też to ominie.
Już sen, który jest twoim obrazem jedynie,
Jakże miły: tym bardziej więc musisz być miła,
Aby ciała spoczynek, ulga duszy była
Przynętą, która ludzi wabi w twe pustynie.
Losu, przypadku, królów, desperatów sługo,
Posłuszna jesteś wojnie, truciźnie, chorobie;
Łatwiej w maku czy w czarach sen znaleźć niż w tobie
I w twych ciosach; więc czemu puszysz się tak długo?
Ze snu krótkiego zbudzi się dusza człowieka
W wieczność, gdzie Śmierci nie ma; Śmierci, śmierć cię czeka.

(przekład: Stanisław Barańczak)

John Donne (1572-1631) wychował się w ultrakatolickiej rodzinie, lecz sam nie był przesadnie religijny. Ciągnęło go do życia dworskiego, do polityki, przez jakiś czas był sekretarzem wielkiej szychy, Lorda Thomasa Egertona. Gdy okazało się to przydatne w karierze, został duchownym Kościoła Anglikańskiego i zasłynął wielkim talentem oratorskim.jako kaznodzieja na dworze króla Jakuba. Dziś pamiętamy go głównie jako poetę metafizycznego, autora siedemnastu Medytacji – sonetów poruszających tematykę duchową, niekoniecznie religijną. Z sonetu 17 pochodzi osławiony przez Ernesta Hemingwaya cytat: „Dlatego nigdy nie pytaj, komu bije dzwon; bije on tobie”. Sonet 10, Death be not proud, to odważny protest przeciw potędze śmierci, zaadresowany bezpośrednio do niej. Powstał prawdopodobnie po serii chorób, jakie dotknęły samego Donne’a, między lutym a sierpniem 1609 roku.

John Gunther (1901-1970) był cenionym amerykańskim dziennikarzem-korespondentem i pisarzem społeczno-politycznym, autorem poczytnych książek gatunku „inside”. Zostałby zapamiętany wyłącznie jako taki gdyby nie straszne doświadczenie, jakim była choroba i śmierć jego 17-letniego syna, Johna Juniora, w 1947 roku. Stworzony „dla rodziny i przyjaciół” zapis walki z chorobą syna, literacka autoterapia pisarza po stracie ukochanego dziecka, ukazał się drukiem w 1949 roku i stał się z miejsca bestsellerem. Gunther dał książce tytuł Death be not proud.

W 1975 powstał pełnometrażowy film telewizyjny Donalda Wrye, o tym samym tytule, reżyserska adaptacja książki Gunthera. Film niezwykle poruszający przez swoją oszczędność środków wyrazu. Widzimy trzyosobową rodzinę, która integruje się wokół choroby Johny’ego: nieobecny dotąd ojciec-korespondent, jego ex-żona Frances, zajmująca się synem acz widząca jego zafascynowanie ojcem, no i Junior, szczęśliwy mieszkaniec College’u z internatem. Wieść o guzie mózgu powoduje zmiany w życiu każdego z nich – Johny przerywa naukę by poddać się badaniom i operacjom, John Senior zawiesza swoją działalność by być przy synu, rodzice ponownie mieszkają ze sobą. Johny znosi wszelkie przeciwności ze wzruszającą pogodą ducha, nie ustaje w wysiłkach, by wrócić do szkoły, otrzymać dyplom i zdać egzaminy na Harvard. To pierwsze udaje mu się osiągnąć, to drugie uniemożliwia pogorszenie stanu zdrowia i w końcu śmierć.

Obraz nie epatuje rozpaczą czy przesadnym sprzeciwem wobec losu. Skupia się na refleksji, czym może być życie tych właśnie trojga osób rzuconych nagle na pole zmagań z chorobą i śmiercią. Nie pomaga ani wykształcenie, ani status społeczny i życiowy – rozwiedziona para myślących i czujących rodziców walczy o życie syna, który zdradza wszelkie sygnały do bycia kimś nietuzinkowym w przyszłości. Przyszłości, której nie będzie. Do tych trzech ról dobrano bardzo adekwatną obsadę: ojca gra powściągliwy emocjonalnie Arthur Hill, matkę skamieniała w rozpaczy Jane Alexander zaś pogodnym i czarującym Johnym jest słodki Robby Benson. Kreacja tego ostatniego zasługuje na szczególne uznanie – dziewiętnastoletni wówczas aktor wkłada w rolę znacznie więcej niż ogrywanie swojej ujmującej aparycji celem wywołania współczucia. Jest przekonującym małym pacjentem i synem epoki sprzed rewolucji dzieci-kwiatów, ułożonym i oddanym rodzicom, wystarczająco dojrzałym, by zrozumieć, że odchodzi, lecz wystarczająco młodym, by nie móc w to uwierzyć ani tym bardziej pogodzić się z tym. Posiadacz jednej z bardziej imponujących czupryn w branży aktorskiej rozstaje się z nią w piętnastej minucie filmu, podczas przejmującej sceny golenia głowy przed operacją, i już do końca będzie paradował w czepku zakrywającym włosy i blizny. Robby już wówczas ukrywał przed światem własne problemy ze zdrowiem, związane z dysfunkcją aorty. Nie wiedział jednak jeszcze, że za dziewięć lat sam podda się pierwszej (z czterech) operacji na otwartym sercu. My to wiemy, film oglądany z tej perspektywy robi jeszcze większe wrażenie.

Refleksyjny charakter filmu znajduje odzwierciedlenie w szeregu przemyśleń indywidualnych oraz wspólnych rozważań jego bohaterów. Byli małżonkowie analizują przeszłość. Matka Juniora (autorka eseju kończącego oryginalną książkę Gunthera) rzuca: „nic nie przywiodło nas tak blisko życia, jak umieranie Johny’ego”. Ojciec wspomina: „Johny nigdy się nie modlił. Może dlatego, że w dzieciństwie był zmuszany do modlitwy. Pewnego dnia jednak ogłosił, że wymyślił modlitwę, którą nazwał modlitwą niewierzących”. Ten sam ojciec, szukając na własną rękę odpowiedzi i alternatywnych terapii, podejmuje również dysputy z bezlitosną w swej obiektywności diagnozą konsylium lekarskiego. Całość przenika pewien rodzaj smutnego spokoju, nie ma happy endu, rodzice tracą syna, ex-małżonkowie nie schodzą się ponownie. Ten klimat podkreśla jeszcze nastrojowa, dyskretna muzyka Freda Karlina. Daleko jednak temu spokojowi do postawy „Bóg tak chciał” lub „los tak chciał”. Inaczej nie byłoby sonetu Donne’a w tytule. Na koniec Frances wypowiada znamienne słowa: „brak we mnie łez dla śmierci, jest taką samą częścią życia, jak narodziny”. Okrutne? Ani trochę. Odmawia śmierci „potęgi i grozy”.

Dziś taki film zrobiłby pewnie Luca Guadagnino, z Timothée Chalametem w roli Johny’ego, o dziwo prawdopodobnie w podobnej tonacji nastrojów. Historia zatoczyła koło. W 1975 roku kino już zaczynało szarżować emocjonalnie, twórcy Death be not proud zdążyli dosłownie w ostatniej chwili przed epoką efektownej nadekspresji, która sprowadziłaby temat do dramatycznej szamotaniny, z góry przegranej walki o życie. Śmierć tymczasem ukazuje swoje okrucieństwo właśnie w tym nieubłaganym spokoju następstw wydarzeń. Oszczędność środków jest więc pożądana, by zadać śmierć śmierci, zdaje się mówić Donne, Gunther i Donald Wrye.

Film można obejrzeć na przykład TUTAJ.