Miriam

Miriam Margolyes.

Arnold Schwarzenegger is a pig of a man.

Miriam Margolyes o współpracy na planie filmu I stanie się koniec (1999). Fragment wywiadu dla Guardiana, 2016.

Miłośnikom ekranizacji sagi o Harrym Potterze z pewnością zapadła w pamięć scena z drugiego filmu, Komnaty tajemnic, podczas której klasa Harry’ego odbywa lekcję zielarstwa przesadzając wrzeszczące mandragory. Wykładowcą jest niekonwencjonalna i bezpardonowa profesor Pomona Sprout, bez wątpienia jedna z sympatyczniejszych postaci całej epopei, mimo że niemająca większego wpływu na losy bohaterów. Dla widzów Wielkiej Brytanii, USA i Australii scena ta miała dodatkowy pieprzyk, znali bowiem dobrze aktorkę odtwarzającą rolę profesor Sprout. I wiedzieli, że jej obsadzenie stanowi niezły castingowy oksymoron.

Miriam Margolyes długo przebijała się do głównego nurtu aktorów-celebrytów. Urodzona w 1941 roku w Oxfordzie, w rodzinie szkocko-żydowskiej o korzeniach polsko-białoruskich, jeszcze w latach osiemdziesiątych, odtwarzając drugoplanowe role w kultowej serii komediowej Czarna Żmija, znana była wyłącznie wąskiemu gronu związanemu raczej ze środowiskiem teatralnym. Przez całe życie grała niezwykle dużo, lecz głównie na scenie i sporo jako aktorka głosowa. „Jeżeli się wygląda jak ja, pracuje się głównie jako aktor głosowy” – wyznała w talk show Johnny’ego Carsona w 1989 roku. Carson kurtuazyjnie zareagował „podoba mi się to ciało” – „jest twoje” odparowała Miriam. Szybkość i celność podobnych reakcji dała jej wkrótce większą sławę niż jej kreacje na scenie czy ekranie.

Tymczasem brylowała na deskach teatralnych choćby w ułożonym przez siebie monodramie Dickens’ Women, gdzie grała 23 różne postaci kobiece z powieści tego autora czy w roli tytułowej w Madame Rubinstein, sztuce opowiadającej o legendarnej rywalizacji dwóch potentatek branży kosmetycznej – Heleny Rubinstein i Elisabeth Arden. W wywiadzie udzielonym telewizji śniadaniowej przyznała później, iż zaproszenie do tej ostatniej roli bardzo ją stresowało, gdyż Rubinstein była niezwykle elegancką kobietą, którą ona sama nie jest. Stwierdziła to umorusana porcją lodów, jaką została poczęstowana (nie było tego w planie, lecz wymogła to) przez prowadzących program. Mimo że zagrała dziesiątki epizodów w filmach, w tym u samego Scorsese w Wieku niewinności (1993), to dopiero rola Pomony Sprout otworzyła jej drzwi do światowej rozpoznawalności jako aktorki filmowej. To zaś wiązało się z częstszym udziałem w licznych talk show, a to z kolei odkryło Miriam jako główną zawadiaczkę telewizyjnych salonów.

Miriam stała się wręcz maskotką tych programów. Pewniaczką w swojej kategorii. Pierwiastkiem ożywiającym kostyczne konwencje, burzącym stereotypy i przekraczającym granice pruderii i smaku. Proszę sobie bowiem wyobrazić korpulentną jejmość bardzo niskiego wzrostu, o bardzo nietypowej i wyrazistej urodzie, z aureolą splątanych, siwych włosów i parą ogromnych, niewinnych oczu, wypowiadającą tonem oczywistym, klasyczną, starej daty angielszczyzną o kryształowej dykcji kwestie powodujące więdnięcie uszu i wywołujące zażenowanie/skrępowanie/zmieszanie u słuchających. Miriam równie bezpretensjonalnie opowiada o swoich rolach, o sympatii bądź nie do kolegów z planu i ze sceny, o swym niezrozumieniu dla wielu zjawisk współczesnej kultury masowej, o konieczności badań prewencyjnych jelita grubego, co ruguje pozostałych gości za nawyki językowe, snuje anegdoty o puszczaniu wiatrów, krwi miesięcznej na scenariuszu, z którym przyszła na przesłuchanie czy przygodnym seksie ze spotkanym w parku marynarzem. „Well, I fart a lot” odpowiada, gdy widownia reaguje szokiem na opowieść o „najgłośniejszym pierdnięciu, jakie można sobie wyobrazić” (określenie prowadzącego program, Grahama Nortona) w wyjątkowo długiej kolejce do WC podczas jednej z imprez celebryckich.

Zapraszający doskonale wiedzą, na co się decydują. Ważą korzyści. Zdają sobie sprawę, że w tym opakowaniu mogą sobie pozwolić na wiele więcej, niż gdyby historie takie opowiadał ktoś bez miriamowego mandatu na kontrowersje i bez jej dorobku. Miriam każdą szokującą wypowiedź o innych celebrytach natychmiast uzasadnia przekonującym i bazującym na jej kolosalnym doświadczeniu w show-biznesie wytłumaczeniem. A doświadczenie to obejmuje kilka dekad zawodowego kursowania między trzema kontynentami: Europą, Australią (gdzie otrzymała obywatelstwo w roku 2013) i Ameryką Północną. Jest żywą kopalnią anegdot, a jej perfekcyjnej angielszczyzny możnaby słuchać godzinami. O takich aktorach mówi się, że mogliby czytać książkę telefoniczną i byłaby to wybitna kreacja – Miriam się nie patyczkuje i zamiast książki telefonicznej wybiera pieprzne historie z życia nie zawsze wyższych sfer. Widownia pokochała ją właśnie za to i z utęsknieniem wypatruje kolejnego pojawienia się u Grahama Nortona (gdzie zapraszana jest najczęściej).

Oczywiście za maską telewizyjnego wesołka stoi wrażliwa kobieta z krwi i kości, której życie nie oszczędzało, która miewa napady melancholii. Która ma wyraziste poglądy polityczne, będąc członkinią laburzystów nieprzebierającą w słowach po zwycięstwie Borisa Johnsona w ostatnich wyborach. Która, będąc Żydówką, wspiera dążenia Palestyny do niepodległości. „I adore being Jewish but I’m not a believer in God” – stwierdza w wywiadach bez mrugnięcia okiem.

Od 1967 roku (!) żyje w związku z Heather Sutherland, australijską profesorką filologii indonezyjskiej.

Uwielbiam Miriam Margolyes, jest uosobieniem ecowskiego „ma gavte la nata”.

Outfits

Carrie Fisher jako Księżniczka Leia, Imperium kontratakuje, 1980.

Wciąż kazali mi zrzucać wagę. Chcieli zatrudnić tylko część mnie, jakieś 3/4.

Carrie Fisher o warunkach w umowach z Lucasfilm.

Pytacie, ile strojów mogła mieć Księżniczka Leia Organa łącznie we wszystkich epizodach Gwiezdnych wojen? Myślicie, że pamiętacie je wszystkie? Że było ich dosłownie kilka? Odpowiedź brzmi: piętnaście! I niektóre naprawdę warte są solidnej wzmianki.

Nowa nadzieja, kinowy początek Sagi z 1977 roku, to dość monotonny kostiumowo epizod. Nic dziwnego – George Lucas chciał wyraźnie zarysować postaci bohaterów, związać widownię emocjonalnie nie tylko z aktorami, ale i z ich strojami. Nikt się tu nie może mierzyć z Benem Kenobi czy Chewbakką, którzy paradują przez całą Trylogię w jednej wersji szat/futra. Również Darth Vader, Gubernator Tarkin oraz ich oficerowie trzymają się w Epizodzie 4 jednego fasonu. Han Solo ma dwie stylówki (oryginalną oraz przebranie szturmowca), Luke o dwie więcej (farmerską, szturmowcową, kombinezon pilota, odświętną na wręczenie medalu). Leia przez cały film nosi jedną tylko, zwiewną, białą szatę, której niewątpliwym dopełnieniem jest podwójny nausznik włosów – znak rozpoznawczy postaci na wieki wieków. Przebiera się tylko raz, na sam koniec, w szaty bardziej oficjalne, z fryzurą bardziej twarzową, by wręczyć medale Luke’owi i Hanowi (pomijając Chewbakkę, co zostanie naprawione dopiero w Epizodzie 9). Co ciekawe, Lucas upierał się, że w kosmosie nie ma bielizny, więc pod kostiumami nie znajdziemy biustonosza.

W Imperium kontratakuje poznajemy księżniczkę w biało-beżowym, pikowanym kombinezonie roboczym, przydatnym w bazie Rebeliantów na zimowej planecie Hoth. Długo nie doceniałem tego kostiumu, lecz z czasem wydaje mi się on jednym z bardziej interesujących i dobrze noszonych przez Carrie Fisher. Widzimy ją w nim jeszcze później na pokładzie Sokoła oraz podczas ucieczki z Miasta Chmur. W samym mieście dostaje ona od Lando Calrissiana zwiewne, orientalne szaty w kolorze bordo: sindbady, tunikę i płaszcz. Wygląda pięknie, acz skromnie. Siła tego epizodu polega jednak na tym, iż właściwie nie pamiętamy kostiumów Lei, bardziej wciąga nas akcja i relacje między bohaterami. Fakt pozostaje faktem – W Imperium kontratakuje Leia nosi wyłącznie spodnie.

Powrót Jedi przynosi największe zróżnicowanie kostiumów Lei. Zaczynamy od niespodzianki – księżniczka przybyła pod przebraniem do pałacu Jabby, by uwolnić ukochanego Hana. Przebraniem tym jest strój łowcy nagród, Boushha, przynętą jest Chewbacca, elementem perswazji zaś ręczny detonator. Plan upada podczas rozmrażania Hana z karbonitu, Leia zostaje zdemaskowana i pozbawiona kostiumu. Dosłownie. W następnych scenach widzimy ją bowiem w odzieniu, które wkrótce stało się kultowe, nie tylko dla wyznawców Star Wars. Księżniczka Organa staje się oto niewolnicą Jabby, trzymaną przez niego na łańcuchu uwiązanym do szyi, eksponującą ogromną większość niewyobrażalnie seksownego ciała, zakrytego jedynie tak zwanym „metalowym bikini„, z dwoma fragmentami materiału u pasa. To o tym stroju opowiadała Carrie Fisher gdy wspominała spotkanie z fanem: „powiedział mi: myślałem o Tobie każdego dnia odkąd miałem 12 lat do skończenia 25! Każdego? Tak, czasem nawet cztery razy!”. Sama aktorka miała stosowny dystans do przedmiotowego traktowania jej ciała w tym kostiumie; bardziej skupiała się na nienawidzeniu postaci Jabby, odczuwając nielichą satysfakcję podczas kręcenia sceny duszenia go łańcuchem. Po skutecznej ucieczce i powrocie do bazy Rebeliantów księżniczka szykuje się do akcji wyłączenia ochrony drugiej Gwiazdy Śmierci na księżycu Endor, co skutkuje założeniem skromnego, szarego kostiumu z kamuflującym ponczo w zielonych odcieniach moro. W nim też mogłaby zakończyć udział w tym filmie, całując się z oniemiałym Hanem po wygranej bitwie. Tymczasem jednak zostaje przechwycona przez wojownicze Ewoki jako ni to gość, ni bogini, ni więzień, w związku z czym otrzymujemy najsłabszą kreację w całej starej Trylogii – zarówno lniany przyodziew, jak i rozpuszczone, zbyt długie włosy, dodają lat i ujmują czaru jednej z najpiękniejszych kobiet w galaktyce. Mimo że następuje kolejny zwrot akcji i Leia wraca do kostiumu z ponczo, na sam koniec widzimy ją znowu w zgrzebnym worku, w scenie – o zgrozo – radosnej imprezy po zwycięstwie nad imperium.

Księżniczka Organa, już jako generał, wraca po latach w Przebudzeniu Mocy (2015), odziana w dwa kostiumy. Pierwszy, nazwany przez Carrie Fisher „pracownicą stacji benzynowej„, to szara koszula i spodnie oraz fioletowa kamizelka. Drugi to już gustowna, ciemna suknia z filcowym płaszczem, zwieńczona fryzurą, którą niezawodna odtwórczyni Lei nazwała z kolei „dupą pawiana”. W Ostatnim Jedi (2017) ubrano Leię w szaty zachwycające krojem i wzbudzające szacunek stonowaną kolorystyką. To dwa różne kostiumy, choć bardzo do siebie podobne. W jednym krząta się na mostku kapitańskim i odbywa niesławną wycieczkę w przestrzeń kosmiczną, w drugim prezentuje najpiękniejsze swoje ujęcie w całej Sadze – moment refleksji u wrót bazy Rebeliantów na Crait. Mało kto pamięta jednak o trzecim stroju Lei w tym epizodzie: zaistniał on na krótko w scenie, w której bunt Poe Damerona zostaje stłumiony poprzez strzał z ogłuszacza za sprawą Generał Organy w… sukni szpitalnej, po cudownym ocaleniu z kosmicznej próżni. Najnowszy, ostatni epizod Sagi Skywalker. Odrodzenie – przywrócił Carrie Fisher z martwych (odeszła w 2016 roku), używając archiwalnych zdjęć z Przebudzenia Mocy. Leia ma tu bordowo-grafitowy kostium, ostatni, w jakim ją zapamiętamy.

Wszystkie powyższe kreacje dają w sumie czternaście outfitów. Gdzie piętnasty, zapytacie? Ano w Epizodzie 3, Zemście Sithów – w ostatnich scenach nowo narodzona Leia mości się w gustownym beciku, na ręku przybranych rodziców, którzy dadzą jej przybrane nazwisko: Organa…

Firma Kenner wypuściła w latach 1977-1985 pięć różnych figurek księżniczki: klasyczną z Nowej nadziei, w stroju z Hoth, z Miasta Chmur, w przebraniu Boushh oraz tę w ponczo. Późniejsze figurki firmy Hasbro nadrobiły wszystkie pozostałe kreacje Lei, choć – jak u pozostałych postaci – zatraciły pierwotnego ducha zabawek Star Wars. Do dziś zapaleni kolekcjonerzy prześcigają się w rekonstrukcjach figurki Lei w metalowym bikini, takiej, jaka mogła się pojawić w serii Kennera w latach 80. Z kolei firmy Kotobukiya, Sideshow Collectibles oraz Gentle Giant prześcigają się w kolejnych hiperrealistycznych przedstawieniach Lei z poszczególnych filmów, znacznie większych rozmiarami od wspomnianych zabawek. Patrząc na twarz Carrie Fisher, oddaną w nich z ogromną pieczołowitością, można zrozumieć jej wypowiedź, sygnalizującą zarówno radość, jak i piętno: „księżniczka Leia to ja”.

Polskie podróbki figurek z lat 80 wzorowały się tylko na tej pierwszej kennerowskiej, za to w trzech różnych wersjach producenckich i wielu wariantach kolorystycznych.

Magnificat!

Dante Gabriel Rossetti: Ecce Ancilla Domini, 1850.

Welch ein Gruss ist das?

Maria do anioła, H. Schütz: Sei gegrüsset, Maria.

Muzyka ma pod pewnym względem podobną przypadłość, co serwisy newsowe. A mianowicie: im gorsze wiadomości, tym ciekawiej. Ileż to wzruszeń i emocji dostarczają nam barokowe pasje, Membra Jesu Nostri, liczne Stabat Mater, Crucifixus, Miserere czy Requiem. Jakże to oczyszczające, przeżyć dramat córki Jeftego czy męczennicy Teodory, opisane dźwiękami Carissimiego czy Haendla? Smutne znaczy głębokie, tragiczne znaczy warte najlepszej muzyki. Lecz jest taki jeden czas w roku, gdy pierwszeństwo ma dobra nowina, pogodna muzyka, idylliczne przesłanie, czasem ocierające się o entuzjazm czy ekstazę, lecz generalnie nuta pełna błogości i celebracji chwili. To czas Weihnachts-Oratorium Bacha i pierwszej części Mesjasza Haendla, czas kolęd i wszelkiej muzyki tworzonej na Boże Narodzenie. Wierzący czy nie, mamy w tym czasie wdrukowany swoisty hamulec na agresję, złe wieści i złe myśli, hamulec na mrok. I słuchamy muzyki jakiejś takiej mniej głębokiej, mniej przepojonej wysokiej jakości smutkiem, przyswajamy mniej szlachetnej melancholii na rzecz zwiększonej dawki dźwiękowego błogostanu. Jeżeli nawet to tylko miałoby świadczyć o wyższości świąt Bożego Narodzenia nad Wielkanocą, byłbym skłonny przychylić się do wyższości tej uznania. Pod warunkiem jednak, iż orędownikiem tej sprawy będzie okolicznościowa, wybrana muzyka powstała w siedemnastym stuleciu, w baroku przedbachowskim.

Szykując się w tej konwencji do świąt zacząć wypada od dzieł związanych ze Zwiastowaniem. Tu na pierwszy plan wysuwają się niezliczone opracowania kantyku Magnificat (cytującego słowa ciężarnej Marii odwiedzającej Elżbietę), z których wymienić wypada kilka szczególnie istotnych. Puchniemy na przykład z dumy – i słusznie – z naszego własnego Magnificat na 12 głosów Mikołaja Zieleńskiego (1611). Wpisuje się on nim w klasykę weneckiej polichóralności, z podziałem chórów na capellę (zespół wokalny) oraz coro acuto i grave (w każdym solista i trzy instrumenty). Układ ten był zaczynem, z którego wyrosły wszystkie późnobarokowe formy Magnificat, z ich ariami, duetami i chórami. Konfiguracjami tymi żonglowali wówczas najlepsi: Gabrieli (12 do 33 głosów), Viadana (cztery chóry, 16 głosów) i wielu innych. Może to nadto subiektywny osąd, lecz Magnificat Zieleńskiego wyróżnia się spośród podobnych kompozycji rówieśników wyjątkowo spójną konstrukcją i śpiewnością melodii.

Zupełnie inną optykę przyjął Claudio Monteverdi, autor czterech opracowań Magnificat, z których paradoksalnie najbardziej wstrząsające jest pierwsze, z 1610 roku, fragment słynnych Vespro della Beata Vergine. Używa on w nim konsekwentnie cantus firmus – długonutowego tonu psalmowego wziętego z chorału gregoriańskiego – i oplata go nieprawdopodobnymi wprost kaskadami fraz stylu koncertującego, w różnych konfiguracjach wokalnych i instrumentalnych. To najdłuższe opracowanie kantyku we wczesnym baroku i jednocześnie najwybitniejsze. Czysta metafizyka brzmień, zaklęta w siedmiu głosach wokalnych, dwojgu skrzypiec, trzech cynkach, trzech puzonach i basso continuo. Późny styl koncertujący Monteverdiego, z lat 30-40, to już inna historia, wpisująca się w dzieła takich autorów, jak Cavalli czy Rigatti (tego ostatniego, z instrumentalną battaglią przed solówką Fecit potentiam, wspaniale nagrał Paul McCreesh, wydobywając z tej muzyki piękno większe nawet niż to, które znamy z późnego Magnificat Monteverdiego ze zbioru Selva Morale).

Od Rigattiego już tylko krok do innego monumentu: późnego, łacińskiego Magnificat Heinricha Schütza. Czterochórowe dzieło – w tym dwa chóry podstawowe i dwa ripieno – zachwyca barwnością i retoryką muzyczną, w dodatku przesiąknięte jest tym specyficznym pierwiastkiem harmoniczno-melodycznym, łączącym idiom drugiej połowy 17 stulecia z niepowtarzalnym stylem Schütza. To nuta protestantyzmu, jakże inna na przykład od fanfarowości katolickiego z ducha, potężnego Magnificat Heinricha Ignaza von Bibera na 32 głosy (1674). Co ciekawe, różna także od dwóch pozostałych opracowań tego tekstu przez Schütza, gdy umuzyczniał niemiecki przekład kantyku (Meine Seele erhebt den Herren), znacznie skromniejszymi środkami. Jednak palma pierwszeństwa w kategorii skromności środków – przy genialnym wprost efekcie – w wypadku siedemnastowiecznych Magnificat należy się zdecydowanie Marc-Antoine Charpentierowi. Opracował on w 1670 roku kantyk na trzy głosy, dwa instrumenty i basso continuo, nadając mu formę ciepłej, kunsztownej… chaconne. Coś wspaniałego, na tle polichóralnych monumentów (które sam Charpentier pisywał do tego tekstu), świadectwo mistrzowskiego warsztatu i ogromnej wrażliwości muzycznej.

Tak uskrzydleni możemy przejść do wszelakich utworów okolicznościowych związanych z Bożym Narodzeniem. Pozostając w tematyce zwiastowania, zwróćmy uwagę na urocze concerto Sei gegrüsset, Maria Heinricha Schütza z 1639 roku, w którym między dwiema instrumentalnymi sinfoniami następuje dialog anioła i Marii, całość zaś wieńczy triumfalne tutti wokalno-instrumentalne. Przechodząc do samych narodzin, pozostając na gruncie muzyki luterańskiej, nie sposób pominąć zjawiskowe Puer natus in Betlehem Michaela Praetoriusa (1619). Czegóż tam nie ma! Instrumentalna sinfonia, tercet solistów, tubalne refreny tutti („Singet, jubiliret”) i refreny dolce („Mein Herzen’s Kindlein”). Gdy zaś za wykonanie tego klejnotu zabierze się Paul McCreesh, otrzymujemy jeszcze wtręty w postaci śpiewającej kongregacji wiernych z organami pleno – istny fajerwerk rodem z niemieckiej pasterki A.D. 1620. Takich utworów napisał Praetorius znacznie więcej, przytoczmy więc jeszcze może masywne In dulci Jubilo, by nakreślić skalę, w jakiej okazywano radość bożonarodzeniową na długo przed Bachem i Haendlem.

Inną ekspresję reprezentowali w swej świątecznej muzyce Włosi: kameralną, wzruszającą, adorującą Dzieciątko urodzone w grocie. Powstawało mnóstwo kantat i małych oratoriów o tej tematyce, a na czoło zdecydowanie wybija się La tarantella Cristofano Caresany (1673), w której znajdziemy niezwykłej urody ciacconę, porażającą nieodpartym pięknem i emocjonalną bezpretensjonalnością zwłaszcza w TYM wykonaniu, z wplecioną neapolitańską pastorałką na samym początku. Jak wiemy, styl włoskich oratoriów przywieźli do Paryża i zaadoptowali do miejscowego gustu i stylu tacy mistrzowie, jak Marc-Antoine Charpentier, i on również zostawił nam tak piękne przykłady muzyki bożonarodzeniowej, jak sporych rozmiarów In Nativitatem Domini Canticum (1690) – piękny łańcuch solowych arii i przejmujących chórów opisujących oczekiwanie i narodzenie Mesjasza. Sinfonia odmalowująca noc z pospanymi pastuszkami w polu to czysta poezja siedemnastowiecznej ilustracji muzycznej.

Co by jednak nie mówić o bożonarodzeniowej muzyce 17 wieku, wszystkie ścieżki prowadzą do jedynego, niepowtarzalnego, zdumiewającego, olśniewającego oratorium. Oratorium w języku niemieckim, a jednak tak śpiewnego, jak najlepsza włoszczyzna. Oratorium tak pogodnego, że nawet historia Heroda wysyłającego szpiegów by odszukali dzieciątko, nie jest w stanie naruszyć ogólnego nastroju. Oratorium w którym mamy wszystko: aniołów ukazujących się we śnie i tych wychwalających Stwórcę, wyprawę wiadomych rodziców do Betlejem i ich ucieczkę następnie do Egiptu; pastuszków w polu i wesołą nowinę, mędrców z darami i Heroda wystrychanego na dudka. Arie, ansamble, chóry. Cudne Ehre sei Gott aniołów na sześć głosów. Wesołe trio pastuszków (dwa alty i tenor) Lasset uns nur gehen, dostojne trio mędrców (Wo ist der neugeborne König), otchłań kwartetu arcykapłanów (Zu Betlehem – cztery basy i dwa puzony!). Nad wszystkim króluje zaś partia Ewangelisty – najśpiewniejsza taka w historii muzyki. Nuty te powstały w roku 1664 i zwą się Historia die Geburt Jesu Christi lub kwieciściej: Historia der Freuden und gnadenreichen Geburt Gottes und Marien Sohnes, Jesus Christi. No, ewentualnie jeszcze po prostu Weihnachtshistorie. Autorem zaś jest ojciec niemieckiej muzyki barokowej (jeżeli Praetoriusa uznać za… księcia-wujka?), dziedzic włoskiej tradycji Gabrielich i Monteverdiego, Henricus Sagittarius, zwany również Heinrichem Schützem (1585-1672). Poznałem to dzieło jeszcze w liceum, zapadłem na słabość do niego, zapałałem miłością nieuleczalną i tak mi już zostało. Stało się to za sprawą TEGO nagrania. W nim muzyka Schütza to czysta magia. Barokowe teatrum na usługach Historii, która zmieniła postać świata prawie siedemnaście wieków wcześniej. Dzieło, które zmieniło moją wrażliwość na dźwięki jakieś 330 lat później.

W pasjach owszem, w pasjach wybieram stulecie osiemnaste.

Harvest

Carrie Fisher jako Leia Organa w Epizodzie 8: Ostatnim Jedi, 2017.

Let’s just do it, it’s only a movie.

George Lucas, podczas kręcenia Nowej nadziei (1977).

Tydzień. Tyle zostało do premiery 9 Epizodu Gwiezdnych wojen: Skywalker. Odrodzenie. Więcej filmów nie będzie, nie w głównej serii Sagi. Zamykamy temat nie tylko tej ostatniej trylogii, ale i wszystkich dziewięciu ogniw. Czego się może spodziewać fan, wierny królestwu Lucasa odkąd w 1983 roku zobaczył na wielkim ekranie Imperium kontratakuje? Czy można powtórnie stworzyć kulminację napięcia po tak wyrazistym finale, jaki miał miejsce w Powrocie Jedi? Czy dzieje dojrzałej Lei, Luke’a, Hana jako tła dla nowych młodych bohaterów mogą jeszcze kogoś fascynować? By na to rzeczowo odpowiedzieć, warto przyjrzeć się historii Gwiezdnych wojen od pierwszego okruszka, od ziarenka, z którego wszystko wykiełkowało. Od nakręconej ponad 40 lat temu Nowej nadziei.

Był rok 1977, po dwóch latach mozolnych i pełnych przeszkód prac produkcyjnych, na ekrany wybranych amerykańskich kin wszedł obraz, który na zawsze miał zmienić oblicze przemysłu filmowego. Od strony technicznej i aspiracji artystycznych wszystko w nim było nowe względem tytułów klasy B i C, dominujących kinie sci-fi. Od strony scenariusza – wszystko w nim było stare i skądś znajome, choć z początku niewiele osób zdawało sobie sprawę, jak bardzo eklektyczny – w najlepszym możliwym znaczeniu – był to film. Od strony aktorskiej była to eksplozja atomowa z udziałem głównie nowych twarzy, idealnie dobranych do ról kosmicznych bohaterów. Najlepsze w tym wszystkim było zaś to, że efekt końcowy przez cały czas kręcenia Gwiezdnych wojen tkwił wyłącznie w głowie George’a Lucasa, którego główne studia filmowe odprawiały z kwitkiem, gdy próbował namówić je do ekranizacji swego dziwacznego scenariusza. Efekt ten zaś powalił wszystkich – kolejni widzowie histerycznie rzucali się do kin, realizatorzy zdawali sobie w końcu sprawę, co stworzyli, recenzenci garnęli się do analizy fenomenu, który się właśnie narodził.

Co bowiem dał nam Lucas w 1977 roku? Dał „operę kosmiczną” z elementami westernu i kina wojennego, obficie czerpiącą ze światowej kinematografii, od kina niemego począwszy. Dał opowieść zainspirowaną lekturą Bohatera o tysiącu twarzy (1949/1968) Josepha Campbella, dał przekonujący wszechświat idei, postaci i scenografii. Dał idoli do podziwiania i wyrazistą walkę ciemnej i jasnej strony Mocy, dał radość i humor, strach i nadzieję; dał w końcu zjawiskową ścieżkę muzyczną Johna Williamsa – coś niespotykanego w innych obrazach fantastycznych. Dzięki zaś wbijającym w fotel efektom specjalnym (dziełu powstałej w tym celu firmy Industrial Light and Magic, pierwsze w filmie ujęcie lecącego gwiezdnego niszczyciela do dziś robi wrażenie) z łatwością ukrył fakt, iż wszystko to już kiedyś było, w innych książkach, w innych filmach, w innej galaktyce. Muzyka Williamsa to przecież żywcem przeniesiona z wagnerowskiego teatru operowego idea leitmotivów, podrasowana brzmieniem Planet Gustava Holsta. Losy bohaterów to fantazja na odwieczne tematy mitologiczne, elementy kostiumów (autorstwa Ralpha McQuarrie’a, współodpowiedzialnego za całą wizualną warstwę GW) inspirują się czasem estetyką samurajską (Vader), czasem Metropolis Fritza Langa z 1927 roku (C-3PO). Sceny walk w kosmosie były wiernym przeniesieniem podobnych scen z udziałem samolotów w filmach o drugiej wojnie światowej. Wszystkie te zapożyczenia niczego nie ujmują wyobraźni Lucasa, który posklejał je w tak niewyobrażalnie przekonujące uniwersum jak nikt przed nim ani po nim.

W ten wszechświat scenerii i postaci – wszechświat posępnego panowania złowieszczego imperium – rzuceni są główni bohaterowie, odtwarzani przez nieznanych wówczas Marka Hamilla (prostolinijny Luke) i Carrie Fisher (charyzmatyczna Księżniczka Leia) oraz nieco bardziej znanego Harrisona Forda (łobuzerski Han Solo,). Towarzyszą im kolejni, w tym takie tuzy, jak Alec Guiness (melancholijny Obi-Wan) czy Peter Cushing (demoniczny Gubernator Tarkin) oraz James Earl-Jones (porażający głos Dartha Vadera), Anthony Daniels (unikalny głos i ciało C-3PO) i Peter Mayhew (urodzony gigantyczny Chewbacca). Każda postać napisana jest bezbłędnie, nie czujemy cienia fałszu, aktorzy zachowują się w sposób perfekcyjnie naturalny. Autentyczność podkręcona jest jeszcze dominującą estetyką schyłkowości – poruszamy się po świecie mocno sfatygowanych pozostałości po lepszych, minionych czasach. Niby odległa galaktyka, a jednak swojsko. Widzowie mieli za co film pokochać.

Na tym etapie Lucas nie mówił jeszcze głośno o kontynuacji, a w szczególności o dziewięciu epizodach. Decyzja nakręcenia dwóch kolejnych części zapadła jednak szybko, jako konsekwencja oszałamiającego sukcesu kasowego. Do filmu z 1977 roku dodano więc podtytuł Nowa nadzieja oraz numer epizodu: 4. Od tej chwili oficjalnie zaczęło się mówić o dwóch, a z czasem i o trzech trylogiach. Lucas zaś plątał się w zeznaniach – raz mówił, że od zawsze planował trzy trylogie i zaczął kręcenie od środkowej, kiedy indziej zaś, że wystarczą dwie, i że nakręcenie tej sprzed czasów Luke’a i Lei (numery 1-3) odkłada na dużo później.

Tymczasem nadszedł rok 1980 i przyniósł coś spektakularnego: sequel, który okazał się wybitniejszy od oryginału. Jeżeli ktoś dostrzegał w Nowej nadziei pewne uchybienia, zwłaszcza w postaci infantylnie prowadzonej narracji, Epizod 5Imperium kontratakuje – to był potężny zastrzyk mroku i głębi. Niemała w tym zasługa odważnej decyzji Lucasa, który zdecydował się powierzyć reżyserię swemu byłemu nauczycielowi, Irvinowi Kershnerowi. Wszystko jest w tym filmie omal idealne – dialogi, gra aktorska, scenariusz, zdjęcia, reżyseria, scenografia, oczywiście muzyka. Wprowadzono nową postać – mistrza Yodę – który nie dość, że udowodnił, iż ręcznie sterowana kukiełka może zagrać wybitną rolę filmową, to jeszcze skutecznie wprowadził Luke’a – i nas – w tajniki pogłębionej duchowości (metafizyczna scena w jaskini ciemnej strony Mocy!). Innym nowym bohaterem jest Lando Calrissian, grany przekonująco przez Billy’ego Dee Williamsa, odtąd bożyszcze wielu fanek SW. Finał epizodu przyniósł zaś jeden z najbardziej znanych zwrotów akcji w historii kina: „I am your father” brzmiało tak złowieszczo i niespodziewanie, że było o czym dyskutować po seansie. Fisher, Ford i Hamill grają tym razem jakby bardziej serio, po sukcesie Nowej nadziei już świadomi, w czym biorą udział. Po latach Imperium kontratakuje uznane zostanie za najlepszy obok Ojca chrzestnego 2 sequel w historii kina.

Histeria związana z oczekiwaniem na Epizod 6 zmusiła twórców do kręcenia go w ukryciu, pod zwodniczym tytułem Blue harvest. Ostateczny tytuł zmieniał się jeszcze dosłownie w ostatniej chwili, film był zapowiadany w reklamach i seriach zabawek jako Revenge of the Jedi, by stać się ostatecznie Powrotem Jedi. Reżyserię tym razem powierzono Richardowi Marquandowi, twórcy bez większego dorobku choć nie bez talentu. Obraz olśniewał rozmachem – cały pierwszy akt, dziejący się w pałacu bezwzględnego gangstera Jabby, to popis możliwości twórców stworów i potworów oraz efektów specjalnych, jak również okazja do wprowadzenia kultowego kostiumu metalowego bikini Lei jako niewolnicy Jabby. Aktorzy znów nie zawiedli, scenariusz był ponownie spójny, choć wprowadzenie w kluczowym momencie akcji filmu irytujących dla fanów Sagi Ewoków spowodowało pewien niesmak. Jeżeli uznać to za skazę, to rekompensuje ją całkowicie scena konfrontacji Luke’a i Imperatora, majstersztyk kina mroku i festiwal gry aktorskiej Iana McDiarmida. Film zawiera też jedną z bardziej ikonicznych scen otwierających – przybycie Vadera na drugą Gwiazdę Śmierci (muzyka! zdjęcia! dialogi!). Element zaskoczenia jest tym razem niższej rangi niż ten w Imperium – Leia okazuje się być siostrą Luke’a. Natomiast samo zakończenie to prawdziwe non plus ultra – wszystkie wątki zostają zamknięte, zło ostatecznie pokonane, losy bohaterów wyjaśnione, rozliczenia dokonane. I tak jak świat zaczął od tej chwili czekać na trylogię prequeli, tak nie sposób było wyobrazić sobie, czym można przykuć uwagę widza w wydarzeniach rozpisanych PO takim finale.

Pierwsza trylogia miała wszystkie dane, by stać się powszechnie rozpoznawalnym fenomenem i źródłem fanatycznego uwielbienia milionów fanów na całym świecie. Można było nie oglądać Gwiezdnych wojen, ale nie można było nie otrzeć się o ich elementy obecne w debacie publicznej, przemyśle zabawkarskim czy odniesieniach w popkulturze. Główni aktorzy stali się niekwestionowanymi idolami, powstała międzynarodowa siatka fandomów, zwielokrotniona w momencie pojawienia się internetu. George Lucas stworzył zjawisko nieporównywalne do niczego innego w historii kultury masowej. Uczynił to łącząc ze sobą elementy pozornie niepasujące, lepiąc opowieść, która mistrzowsko wprowadza nas w uniwersum postaci, idei i miejsc. Wszystko trzyma się kupy, a nawet jeżeli się nie trzyma (fizycy mieli niezły ubaw wobec niektórych zjawisk pokazanych na ekranie), dajemy się z łatwością uwieść tej historii. Niestety, nie powtórzyło się to w kolejnych filmach.

Trylogia prequeli, epizody 1-3, miała nam ukazać kulisy przejścia Anakina Skywalkera na ciemną stronę Mocy. Miała być analizą rodzenia się zła, mrocznym konterfektem duszy targanej pokusami łatwiejszego osiągania celów. Przyzwyczajeni do sfatygowanego świata epizodów 4-6, oczekiwaliśmy genezy jego powstania, otrzymaliśmy zaś nieoczekiwanie cukierkowy obraz republiki w czasach jej największej świetności, z zastępami Jedi, biurokratycznym senatem, milionami układów słonecznych, lśniącymi strojami i pojazdami, wszystko zaś w robiącej wrażenie, ale na dłuższą metę męczącej widzów i aktorów technice greenscreen’u. To wszakże tylko powierzchnia, technikalia, narzędzia, za pomocą których można jeszcze było od biedy przeprowadzić składną intrygę, podpierając się dobrym scenariuszem, świetną reżyserią i błyskotliwą grę aktorską. Tak się jednak składa, iż owa powierzchnia stanowi bodaj najbardziej – obok muzyki – wartościowy element nowej trylogii. Ku rozpaczy fanów.

Katastrofę zwiastowała już deklaracja, iż Lucas wraca za kamerę, reżyserując wszystkie trzy filmy nowej trylogii. Napisał też nudny, trywialny, infantylny i dający się zmieścić w jednym filmie scenariusz, pełen sztywnych dialogów, nieśmiesznych żartów i karykaturalnych teorii (midichloriany, odpowiedzialne za Moc oraz za pojawienie się na świecie Anakina). Przede wszystkim zaś, z kosmicznego westernu, z brawurowej space opera, Gwiezdne wojny zredukowane zostały do kina familijnego klasy B, do Domku na prerii, przeznaczonego dla odbiorców wczesnego wieku szkolnego. Symbolem tego nieporozumienia pozostanie po wiek wieków niewybaczalnie prymitywna postać Jar Jar Binksa.

Nie wchodząc w szczegóły – w pierwszym filmie, Mrocznym widmie, widzimy dzieciństwo Anakina, w drugim, Ataku klonów – jego młodość, trening Jedi i relację z królową Amidalą. Wszystko to z rodzącym się wielkim politycznym konfliktem w tle, który ma doprowadzić do wojen klonów, upadku republiki i powstania imperium. To wszystko następuje w epizodzie trzecim, Zemście sithów, gdzie dodatkowo obserwujemy przejście Anakina na ciemną stronę Mocy i triumf Imperatora. Ta część – której treść w nadziei fanów miała stanowić scenariusz całej trylogii – mogłaby w rękach jakiegoś bardziej zdolnego reżysera uratować przynajmniej najbardziej interesujące wątki. Niestety, Ian McDiarmid jest o całe parseki odległy od swej kreacji z Powrotu Jedi, a jego operowanie mieczem świetlnym po prostu marne. O charyzmie aktorów odtwarzających role Amidali (Portman), Anakina (Christensen) czy Obi-Wana (Mcgregor) można powiedzieć tyle, że tak gra się na pierwszym roku szkoły aktorskiej lub w ekranizacji Wiedźmina z 2001 roku. Nawet Yoda razi swoją komputerowo wygenerowaną postacią. Wszystko zresztą jest tanie, plastikowe, efekciarskie i odpustowe. Wszystko poza muzyką – Williams dokonał cudu i niektóre fragmenty ścieżki dźwiękowej (Duel of the Fates) stały się prawdziwymi przebojami. Lucas wszelako do dziś zarzeka się, iż zrealizował 100% swoich oczekiwań względem prequeli. Po czym zabrał się za ulepszanie starej trylogii, w większości wzbudzając niesmak fanów. Jedyną tego korzyścią było ukazanie się w końcu oficjalnych wydań DVD starych filmów, w tym poprawionych jakościowo wersji bez zmienionych scen.

Mijały lata, media w końcu podjęły temat ostatniej trylogii. Lucas przyjął strategię zaprzeczania, by kiedykolwiek taką planował. Miał się czego bać – reakcja na prequele była co najmniej chłodna, zaś zakończenie Powrotu Jedi tak zdecydowane, że kontynuacja serii rodziła już tylko eskalację ryzyka. Wybrał w końcu rozwiązanie iście salomonowe – sprzedał firmę i wszystkie prawa do franczyzy Disneyowi, który natychmiast ogłosił plan nakręcenia ostatnich trzech epizodów (oraz wielu innych filmów z uniwersum, lecz nie o tym tutaj). Świat zamarł. Gorzej być nie mogło: wytwórnia specjalizująca się w płytkiej komercji położyła rękę na ostatnim bastionie wysokobudżetowego kina niezależnego. Na obiekcie kultu miliardów fanów na całym świecie.

W 2015 roku światło dzienne (lub raczej: mrok sali kinowej) ujrzało Przebudzenie Mocy. Za kamerą – J.J. Abrams. I czego by nie mówić – zapanowała ogromna ulga. Po pierwsze, to nie była estetyka Disneya. Po drugie, to nie była estetyka i jakość prequeli. Po trzecie, dostaliśmy aktorów starej trylogii: Fisher, Hamilla, Forda. Po czwarte, twórcom zależało na odniesieniach do wielu elementów filmów z lat 1977-1985. Może zbyt wielu. Zachowali bowiem przy tym tak daleko idącą ostrożność, że nie dodali praktycznie niczego od siebie – jeżeli nie liczyć wątłej nowej historii z nowymi bohaterami. Humor – jest, charyzma aktorów – przeważnie jest, zdjęcia i reżyseria – miód, efekty – wow, muzyka – jak zawsze. Historia jednak, co było do przewidzenia, mimo nowych postaci, odznacza się daleko idącą wtórnością. To samo dotyczyło Ostatniego Jedi, Epizodu 8, dzieła Riana Johnsona – nadgorliwego reżysera i scenarzysty, który postanowił pójść swoją drogą i wątłą intrygę tylko jeszcze pogmatwał. Mitu raz zwieńczonego wskrzesić się nie da, a wejście w stare kalosze typu: znów rządzi imperium, znów bijemy rebelię, znów Jedi są zagrożeni wywołuje raczej uczucie politowania niż ekscytacji. Fisher, Hamill i Ford nie są w stanie wiele pomóc, są cieniami samych siebie. W dodatku przed premierą Epizodu 8 nastąpił cios straszliwy: Carrie Fisher opuściła nas na zawsze. Leia, po Hanie w Przebudzeniu i Luke’u w Ostatnim Jedi, miała być główną „starą” postacią finałowego epizodu. To już nie nastąpi, zwłaszcza że realizatorzy uparli się nie wskrzeszać jej komputerowo ani werbować dublerki (choć były – słuszne moim zdaniem – petycje w sprawie udziału Stevie Nicks, liderki zespołu Fleetwood Mac). Pozostaje napawać się najpiękniejszym ujęciem Lei z wszystkich epizodów: stojącej w płaszczu z kołnierzem u wrót bazy rebeliantów na planecie Crait. Tymczasem w produkcji mamy impas, za kwadrans dwunasta, tuż przed najbardziej oczekiwanym finałem wszystkich sag świata.

Co wiemy? Będzie ponownie J.J. Abrams. Będzie Lando Calrissian – wraca Billy Dee Williams. Będzie większy i mroczniejszy udział C-3PO, ignorowanego konsekwentnie przez wszystkie epizody z lat 1999-2017, a kluczowego dla narracji filmów starej trylogii. Będzie powrót z martwych Imperatora z Ianem McDiarmidem. Mimo uwielbienia dla tej postaci, jej wskrzeszenie obniża znacznie wiarygodność scenariusza. Jeżeli ma być pokryciem niezręczności uśmiercenia Snoke’a – głównego źródła zła – już w poprzednim filmie, nie tędy droga, państwo Disneyowie. Będzie Leia posklejana z niewykorzystanych ujęć do Przebudzenia Mocy. No i będzie z pewnością zamknięcie wątków Rey i Kylo Rena – niestety dotąd widzowie zdążyli już przestać się interesować ich losami, tak bardzo nie wiadomo, o co im naprawdę chodzi. Także Rey – obok C-3PO – ma pokazać ciemną stronę: wybornie, tego jeszcze brakowało. Poe i Finn, świetnie grani, są postaciami napisanymi co najmniej chaotycznie, zmierzającymi donikąd. R2-D2 już od dawna nie gra żadnej roli, Chewbacca podobnie (w kwietniu żegnaliśmy Petera Mayhew, pierwszego, kultowego odtwórcę tej roli). Niepokoi wprowadzanie nowych postaci – dwóch żeńskich i jednego robota. Już Rose i DJ z Ostatniego Jedi razili epizodycznością, bez jakiejkolwiek korzyści dla akcji filmu. Zwiastuny zaś nie napawają optymizmem, racząc nas ujęciami żywcem z Opowieści z Narni. George Lucas w ogóle przestał się wypowiadać na temat filmu, odsunięty przez Disneya na boczny tor.

Czy stanie się cud i duch Gwiezdnych wojen ożyje? Czy realizatorom uda się z sukcesem zamknąć choćby wątki tej aktualnej trylogii, o ukoronowaniu całej sagi nie wspominając? Czy pozostaniemy z niesmakiem, że oto wyciągnięto nam z kieszeni kolejne pieniądze, obiecując wskrzeszenie emocji sprzed 40-35 lat? Rokowania są słabe. Wprawdzie wciąż o niebo lepsze od epizodów 1-3, lecz nadal słabe, jeżeli mówimy o TYM duchu i TYM kulcie. Może więc warto jeszcze przed pójściem do kina ostatecznie pogodzić się z faktem, iż powtórki z rozrywki po prostu nie będzie. Bo nigdy nie miało być. Bo do tej samej rzeki nie wstępujemy dwa razy przede wszystkim dlatego, że rzeka nigdy nie jest ta sama. A my chcielibyśmy wciąż i wciąż na nowo przeżywać te same emocje w kolejnych filmach, tak jakby dało się wskrzesić również okoliczności lat 80, na przykład polski przemysł produkcji szkaradnych, gumowych podróbek figurek z Gwiezdnych wojen… Pójdę więc do kina po prostu w nadziei na świetne kino sci-fi, z elementami tej magii, która miała miejsce tylko i wyłącznie w latach 1977-1983. Musi mi to wystarczyć. Akceptujmy rzeczywistość. Jeżeli tak ma wyglądać koniec pewnej epoki, przynajmniej nie stanie się to w obecności Jar Jara.

A po powrocie z seansu zawsze mogę wrócić do swojej kolekcji polskich bootlegów, prywatnego wentyla bezpieczeństwa w razie fiaska reaktywacji mitu. 🙂

1.11.11

Srebrna kopiejka Władysława Wazy, Moskwa 1610-1612.

Czasem strun tysiąca brzęk słyszę wokół siebie; czasem głosy, które, choć ze snu bym powstał długiego, ukołysałyby mnie znów.

William Shakespeare: Burza, 1611.

Gdybym miał ulec pokusie stworzenia pojedynczego wydania hipotetycznego portalu newsowego, ale przeniesionego w czasie do konkretnego momentu w historii, wybrałbym rok 1611 – datę wydania drukiem dzieł Mikołaja Zieleńskiego oraz orientacyjny dzień 1 listopada, jako najdogodniejszą perspektywę dla newsów z tego roku. Oczywiście zachowałbym polski punkt widzenia oraz w miarę dzisiejszy język, przenosząc większy ciężar na wiadomości kulturalne. Przy odrobinie wyobraźni, można wystawić sobie graficzny obraz takiej strony głównej, okraszonej zdjęciami/obrazami, podzielonej na zwyczajowe działy, z doniesieniami z kraju i ze świata, notowaniami walut, prognozą pogody, reklamami etc. Tu proponuję ledwie wstępną przymiarkę do takiego zamysłu. A więc…

KRAJ

Hołd ruski w Warszawie. Wielki sukces polityczny dworu warszawskiego, w dwa lata po rozpoczęciu konfliktu zbrojnego z Rosją i po oficjalnej elekcji królewicza Władysława (16 l.) na tron moskiewski w sierpniu ubiegłego roku, 29 października do Warszawy przybyli car Wasyl Szujski (59 l.) i jego bracia, Dymitr (51 l.) i Iwan (wiek nieznany) by złożyć oficjalny hołd. Tym samym Rzeczpospolita obejmuje największe w swojej historii terytoria, podtrzymując status europejskiego mocarstwa. Wydarzenie zdecydowanie umacnia pozycję hetmana Stefana Żółkiewskiego (64 l.), sprawującego w imieniu Władysława władzę w Moskwie. Na 16 listopada zapowiada się kolejne wydarzenie tego rodzaju – tym razem lennictwo ma potwierdzić elektor brandenburski, Jan Zygmunt Hohenzollern (39 l.).

Poznań ma swój uniwersytet. Król Zygmunt III (45 l.) podniósł do rangi uniwersytetu poznańskie Kolegium Jezuickie, organizowane w latach 1571-1578 przez rektora Jakuba Wujka. Miasto zyskało dzięki temu naukowy prestiż i z nadzieją patrzy w przyszłość.

Marny los Tyszkiewicza. Za sprawą królowej Konstancji, drugiej żony króla Zygmunta, dochodzi do zwrotu w procesie Iwana Tyszkiewicza. Dumny przedstawiciel braci polskich ma pod groźbą śmierci przejść na katolicyzm. Istnieją doniesienia o torturowaniu uwięzionego. Królowa, pytana o szczegóły, twierdzi, że modli się w intencji oskarżonego podczas obu mszy, w których codziennie bierze udział. Koniec procesu zapowiadany jest na 16 listopada.

OPINIE

Smoleńsk – co dalej? Niekwestionowane zwycięstwo jakim było 13 czerwca tego roku zdobycie Smoleńska nie zmniejszyło oporu bojarów względem planów króla Zygmunta co do tronu moskiewskiego, choć z pewnością stanowiło znaczący krok w kierunku stabilizacji polskiego panowania w Rosji. Pretensje do tego samego tronu wysunięte przez króla Szwecji Karola IX wygasły właśnie z uwagi na śmierć władcy. W samym Smoleńsku król Zygmunt powołał katolickie biskupstwo, a na 6 listopada planowane jest nadanie miastu prawa magdeburskiego, regulującego wiele kwestii dotyczących handlu i funkcjonowania metropolii.

Rozejm ze Szwedami utrzymuje się. Zakończona w bieżącym roku wojna szwedzka o Inflanty trwała długie jedenaście lat i mimo znaczących zwycięstw Rzeczypospolitej – jak na przykład wiktoria pod Kircholmem w 1605 roku – nie doprowadziła do większych sukcesów. Dlatego zawarty w kwietniu rozejm uznać należy za satysfakcjonujący, zwłaszcza w obliczu trwającego od dwóch lat konfliktu z Rosją. Nie jest łatwo przyjąć do wiadomości, iż toczymy spory z państwem, którego głowa wywodzi się z tej samej dynastii, co nasz król Zygmunt.

Katolicka supremacja. Nie milkną echa zamieszek religijnych w Wilnie. Przypomnijmy: 30 czerwca w miejscowym ratuszu stracono włoskiego kalwinistę Franco de Franco, zaś 2 i 3 lipca grupa katolickich fanatyków spaliła ewangelicką świątynię i pobiła duchownego, Marcina Tertuliana, który na skutek odniesionych obrażeń zmarł. Wpływ pobożności królowej Konstancji na nastroje społeczne wydaje się przybierać niepokojącą postać.

ŚWIAT

Nie żyje Karol IX Waza, król Szwecji. W wieku 61 lat odszedł władca zasiadający na tronie w Sztokholmie od 1604 roku, wcześniej (od 1599) regent królestwa. Za jego czasów rozgorzał konflikt między Szwecją a Polską, prowadzący do trwającej aż do tego roku wojny, zakończonej rozejmem. Następcą Karola ogłoszony został Gustaw II Adolf (17 l.).

Sukces Biblii Króla Jakuba. W Londynie umacnia się ruch protestancki, przypieczętowany wydaną w maju Biblią Króla Jakuba. Nie jest to pierwszy przekład angielski Pisma Świętego – wcześniej ukazały się Biblia Biskupów (1568), Biblia Genewska (1560) oraz The Great Bible (1539). Jednak to tegoroczny, najnowszy przekład wydaje się najbardziej odpowiadać potrzebom rynku, co z pewnością wywrze stosowny wpływ na kulturę i sztukę na wyspach.

NAUKA

Plamy na Słońcu. Holenderscy astronomowie, ojciec i syn, David (47 l.) i Johannes (24 l.) Fabriciusowie jeszcze w lutym zaobserwowali zjawisko plam na Słońcu. Niedawno opublikowali wyniki swoich obserwacji w naukowej rozprawie Narratio de Maculis in Sole observatis, et apparente earum cum Sole conversione. Podobne wnioski odnotował angielski uczony Thomas Harriott (51 l.) oraz znakomity Włoch, Galileusz (47 l.). Po odkryciach dotyczących obserwacji Księżyca, trwa wyścig w ogłaszaniu nowin o naszej gwieździe, która według rewolucyjnej teorii widniejącego na indeksie Mikołaja Kopernika, stanowi punkt odniesienia dla krążącej wokół niej Ziemi. Najbliższe lata przyniosą zapewne więcej doniesień w tej dziedzinie, my przypominamy tylko, iż jeszcze w 1600 roku, za głoszenie herezji „heliocentrycznej”, spalono na stosie Giordano Bruno.

KULTURA

Wspomnienie: Tomas Luis de Victoria. 27 sierpnia bieżącego roku odszedł jeden z najwybitniejszych współczesnych kompozytorów, Tomas Luis de Victoria (1548-1611), po odejściu Rolanda de Lassus i Giovanniego Pierluigi da Palestrina ostatni wielki przedstawiciel polifonii w starym stylu. Był jednocześnie jednym z najpłodniejszych twórców – pozostawił po sobie 20 mszy, 18 Magnificat, liczne psalmy, responsoria i motety. Przyczynił się walnie do sukcesu kontrreformacji na dworze hiszpańskim.

Sukces Mikołaja Zieleńskiego w Wenecji. Urodzony w Warce polski kompozytor (wiek nieznany) zadebiutował dwoma zbiorami utworów liturgicznych w oficynie Jakuba Vincentiego w Wenecji. Właśnie ukazały się drukiem Offertoria et Communiones totius anni. Dzieła tam zawarte reprezentują zarówno starszy styl komponowania, jak i najnowsze zdobycze akompaniowanej monodii oraz modne utwory polichóralne. Życzymy autorowi wielu kolejnych sukcesów oraz wspaniałych wykonań wydanych dzieł.

Burza w Londynie. Trwają ostatnie przygotowania do dzisiejszej premiery Burzy, kolejnej komedii Williama Shakespeare’a (47 l.). The Tempest wystawiona zostanie w Pałacu Whitehall; tradycyjnie, w przedstawieniu wszystkie role będą kreowane przez mężczyzn (The King’s Men), wykonawcom towarzyszyć będzie kameralny zespół muzyczny. Nasz brytyjski korespondent donosi, iż będzie to pierwsze dzieło angielskiego mistrza, w którym zachowana jest zasada jedności czasu, miejsca i akcji. Relacja z premiery już wkrótce.

Muzyka mroku z Gesualdo. Carlo Gesualdo, książę Venosy (45 l.), kontynuuje publikację drukiem własnych dzieł, wydając w tym roku Szóstą księgę madrygałów na pięć głosów oraz zbiór Responsoriów na Wielki Tydzień na głosów sześć. Tylko tak niezależny finansowo twórca może sobie pozwolić na ekstrawagancje harmoniczne i kontrapunktyczne, jakie zawiera jego muzyka, nieporównywalna z niczym innym, co się obecnie na świecie pisze. Mówi się, że na stylu księcia piętno odciska mroczna przeszłość związana z zabójstwem żony i jej kochanka. My pozostajemy przy czysto muzycznej ocenie tego fenomenu – wydaje się, że mało kto dziś zechce wykonywać tak stylistycznie kontrowersyjne kompozycje.

Prozerpina w Mantui. Trwa szalona moda na pisanie dramatycznych dzieł scenicznych z udziałem muzyki, w czym prym wiodą ośrodki włoskie. Na dworze Gonzagów w Mantui, po sukcesie Orfeusza (1607) i Ariadny (1608) Claudio Monteverdiego (44 l.) wystawiono dzieło jego brata, Giulio Cesare (38 l.) pod tytułem Porwanie Prozerpiny. Polski królewicz Władysław wykazuje znaczne zainteresowanie nowinkami muzycznymi z Południa, podobno jego marzeniem jest sprowadzić któregoś z braci Monteverdi do Warszawy.

Kiedy polskie Spem in alium? Ten sam korespondent brytyjski opowiada o liście, jaki otrzymał od pewnego prawnika, Thomasa Wateridge’a (wiek nieznany), w którym przywołuje on pewną anegdotę związaną z pierwszym wykonaniem niezwykle modnego Spem in alium, zdumiewającej, 40-głosowej kompozycji Thomasa Tallisa (1505-1585) w latach 70 ubiegłego stulecia. Nadmienia w nim także okoliczności, w jakich Tallis mógł zapoznać się z podobnie monstrualnymi utworami z kontynentu, prawdopodobnie autorstwa Alessandro Striggio (1536-1592). Podczas owego pierwszego wysłuchania Spem in alium książę Norfolk miał rzekomo zdjąć z szyi złoty łańcuch i wręczyć go kompozytorowi. Niech to będzie zachętą dla naszych twórców do skomponowania podobnych dzieł. Sukces Mikołaja Zieleńskiego w Wenecji pozwala tu z nadzieją patrzeć w przyszłość.

GOSPODARKA

Polska moneta w Moskwie. Trwa kontynuacja bicia srebrnej kopiejki z wizerunkiem cara Władysława Wazy w Moskwie. Planowane jest również bicie tej monety w złocie oraz srebrnej kopiejki nowogrodzkiej. To kolejny krok w umocnieniu władzy polskiej na tronie moskiewskim.

KRONIKA TOWARZYSKA

Wkrótce imieniny księżniczki Cecylii. Dwór Habsburgów donosi o doskonałym zdrowiu urodzonej 16 lipca w Grazu księżniczki Cecylii, córki cesarza Ferdynanda II (33 l.) i Marii Anny Wittelsbach (37 l.). Rodzicom winszujemy pomyślnej realizacji planów związanych z królewskim potomkiem – kto wie, może to przyszła partia dla naszego księcia Władysława?

Radość w Nevers. To był rok księżniczek. Urodzona 18 sierpnia w Nevers potomkini sławnego rodu Gonzagów, Ludwika Maria, córka księcia Karola Gonzagi (31 l.) i Katarzyny de Guise (26 l.), sprawia wiele radości znakomitym rodzicom. Mamy nadzieję, iż pojawi się okazja, by mała Ludwika odwiedziła kiedyś ziemie polskie.

Pokusa tworzenia podobnych symulacji dotyczy także kilku innych ciekawych dat z przeszłości, do zrealizowania. 🙂

Basilissa

Domenichino: Dziewica z jednorożcem, fresk z Palazzo Farnese w Rzymie, 1604.

Ma wielki nos, duże błękitne oczy, jasne brwi i podwójny podbródek, na którym wyrasta kilka kępek brody.

Maximilien Misson o 62-letniej Krystynie, 1688.

Mało kto w historii nowożytnej złupił tyle dzieł sztuki, co Szwedzi podczas wojen w siedemnastym wieku. Jednocześnie mało kto przysłużył się ówczesnej kulturze tak, jak królowa Krystyna Szwedzka (1626-1689) z rodu Wazów. W stuleciu konfliktów religijnych mało było również osób tak wyzwolonych i otaczających się kontrowersyjnymi postaciami, jak ona właśnie.

Wstąpiła na tron jako sześciolatka, więc przez dwanaście lat wyręczał ją w rządach kanclerz o dźwięcznym imieniu Axel Oxenstierna. Mogła mieć w nosie toczącą się właśnie w najlepsze wojnę trzydziestoletnią, największy konflikt paneuropejski przed dwudziestym wiekiem, w której Szwedzi brali znaczący udział, łupiąc ziemie czeskie i niemieckie z czego tylko się dało. Zamiast tego wiodła nieskrępowany żywot chłopczycy, noszącej się z męska, zachowującej po męsku i kichającej na konwenanse. Ster rządów przejęła realnie w roku 1644, w sam raz, by błyszczeć w chwili podpisywania pokoju westfalskiego (1648). W potopie szwedzkim na ziemiach polskich również nie brała udziału, abdykując w 1654, rok przed jego początkiem. Oficjalnym powodem abdykacji była konwersja na katolicyzm, choć można przypuszczać, że bardziej uwierała ją presja małżeństwa z kuzynem, Karolem Gustawem, na rzecz którego ustępowała, lecz za mąż nie wyszła. Nie żeby odpychała ją perspektywa tak bliskiej relacji krwi – po prostu od relacji z mężczyznami wolała spędzać czas ze swoją ukochaną od 1644 roku, damą dworu Ebbą Sparre. A może i generalnie męczyła ją wielka polityka (choć ubiegała się też bez sukcesu o tron Neapolu i Polski) i wolała poświęcić się sztuce.

To właśnie był paradoks Krystyny. Postrzegana przez otoczenie jako grubiańska, nosząca męskie szaty i wciąż szukająca guza androgyniczna troglodytka, w kwestiach literatury czy muzyki pozostawała jedną z największych krzewicielek kultury gdziekolwiek się pojawiła. Już nie wystarczy, że po abdykacji, podczas podróży na „wygnanie” ułożono na jej cześć dwie opery (L’Argia Marc’ Antonio Cestiego, na okazję jej oficjalnego przyjęcia katolicyzmu w Insbrucku, 1655 oraz Vita Humana Marco Marazzolego, na jej uroczyste powitanie w Rzymie w 1656). Gdy tylko osiadła ze swym 255-osobowym dworem w Palazzo Farnese, zainicjowała coś niezwykle brzemiennego w skutki – założyła salon literacko-muzyczny, wzorowany na lożach wolnomularskich, nazwany Accademia dell’Arcadia. Jej uczestnicy – „pasterze” – spotykali się zwykle we środy i dyskutowali otwarcie na tematy związane ze sztuką. Wszyscy przyjmowali pseudonimy, a cała organizacja miała charakter iście demokratyczny.

Muzykami, których hołubiła w Rzymie Krystyna, byli między innymi hulaszczy Alessandro Stradella, ojciec opery neapolitańskiej Alessandro Scarlatti i wielki innowator na gruncie muzyki instrumentalnej Arcangelo Corelli. Ten ostatni, żyjący w dwudziestoletniej relacji ze skrzypkiem, Matteo Fornarim, mógł liczyć na specjalne względy i zrozumienie u kontrowersyjnej królowej. Wykazywała ona zresztą otwartość i w innych kwestiach. Pisała na przykład list do Ludwika XIV, ujmując się za gnębionymi w Paryżu Hugenotami, w Rzymie zaś broniła uciśnionych Żydów. Z kolei to jej polskim koneksjom rodzinnym możemy zawdzięczać takie dzieła, jak San Casimiro, re di Polonia Alessandro Scarlattiego, protegowanego Krystyny. W 1671 roku królowa założyła pierwszy publiczny teatr w Rzymie, w miejscu dawnego więzienia Tor di Nona. Stale kolekcjonowała dzieła sztuki, w tym spory zbiór malarstwa.

Krystyna zgasła w roku 1689. „Królowa bez włości, chrześcijanka bez wiary i kobieta bez wstydu”, jak pisał o niej jeden z papieży. Prosiła o skromny pogrzeb, lecz prośby tej nie posłuchano. Zwłoki, zabalsamowane i pokryte białym brokatem, z twarzą zakrytą srebrną maską, z pozłacaną koroną na głowie i berłem w dłoni, wystawiono na kilkudniowy widok publiczny w Palazzo Riario, następnie złożono do potrójnej trumny (cyprysowa, włożona w ołowianą, włożona w dębową) i pochowano – jako jedną z trzech kobiet w historii – w Grotach Watykańskich. Już rok później, na jej cześć powołano drugą Akademię Arkadyjską, czyniąc Krystynę symboliczną, honorową Basilissą (królową). Ta druga instytucja przetrwała ponad dwa stulecia i jest często mylona z poprzednią organizacją. To do tej drugiej Akademii należał kwiat polskiej arystokracji, w tym, jako jedna z pierwszych, od 26 września 1699 roku, wdowa po królu Janie III Sobieskim, Maria (Marysieńka) Kazimiera d’Arquien (pseudonim: Amirisca Telea). Mogła ona w gronie współbraci-pasterzy wysłuchać na przykład znakomitego oratorium Jerzego Fryderyka Haendla Il Trionfo del Tempo e del Disinganno (1708), czego królowa Krystyna z pewnością by jej pozazdrościła. Choć, gdyby żyła, może stanęłaby po stronie nieszczęsnego Corellego, który podobno ostro protestował przeciw wykonaniu dzieła, a to z powodu wpisanej w partii skrzypiec niespotykanie wysokiej nuty „a” oktawy trzykreślnej, co młodzian Haendel zgasił krótko demonstrując mu tę nutę osobiście.

Postać Krystyny stanowiła inspirację do powstania licznych dzieł literackich czy filmowych, na czele z kultową Królową Krystyną z roku 1933 z udziałem Grety Garbo. Film był jak na swoje czasy odważny, nie pomijał wątków homoerotycznych, łagodząc je jednocześnie wyssaną z palca historią miłości do niejakiego Antonio. Niestety, historia urywa się w nim, podobnie jak w odważniejszym The Girl King (2015) w momencie abdykacji królowej. Myślę, że dojrzeliśmy w końcu i do tego, by oczekiwać wysokobudżetowego, hollywoodzkiego lub europejskiego, pełnokrwistego i całościowego filmowego portretu Krystyny, z dychotomią wyglądu i manier z jednej strony oraz oddania sztuce z drugiej. Miło by było ujrzeć w takim obrazie, obok Ebby i innych miłości królowej, także stadło Arcangela i Matteo, którzy mają małe szanse doczekać własnego filmu. Casting na główne role uważam za otwarty. 🙂

A pozostałe dwie panie leżące w Grotach, to Matylda z Canossy – TEJ Canossy – (1046-1115) oraz… Maria Klementyna Sobieska (1701-1735), wnuczka Jana III i Marysieńki, żona Jakuba Stuarta.

Endor

Frederic Leighton: Podarek Jonatana dla Dawida, ok. 1868.

You can see here the Death Star orbiting the forest Moon of Endor.

Admirał Ackbar, podczas narady bojowej rebeliantów. Powrót Jedi, 1983.

Wbrew pozorom, nie będzie to wpis z uniwersum Gwiezdnych wojen. Choć „dawno, dawno temu” się akurat zgadza. Będzie o Starym Testamencie, o Pierwszej księdze Samuela, zawierającej w rozdziale 28 historię, która zainspirowała w czasach nowożytnych kilku prominentnych malarzy, literatów i kompozytorów. Historię Saula, który tknięty złym przeczuciem przed starciem z Filistynami, udaje się do wiedźmy z Endor, by wywołać ducha zmarłego Samuela. Tak się złożyło, iż wcześniej bezlitośnie usunął z królestwa wszystkich wróżbitów i magów, więc udaje się do owej wiedźmy incognito. Ona jednak rozpoznaje go, przerażona, i wywołuje ducha dopiero po zapewnieniu, że nic jej z ręki srogiego króla nie grozi. Samuel zaś, ukazawszy się, ma dla Saula tylko najgorsze wieści – ponieważ sprzeniewierzył się Bogu, jutro dołączy, wraz z armią i potomstwem, do królestwa Samuela. Jęki, szlochy, kurtyna. Los, przeznaczenie – jak rzekłaby w 1946 roku Hermenegilda Kociubińska. Jaka piękna tragedia – jak dodałby w 2003 Robert Górski. Jaki dobry materiał na oratorium/operę – uznali zaś w latach 1682-1738 Charpentier, Purcell i Haendel. I dali światu prawdziwe perły barokowego teatru muzycznego.

Marc-Antoine Charpentier (1643-1704), uczeń samego Carissimiego w Rzymie (1667-1669), wybitny kontynuator na gruncie francuskim jego talentu sugestywnego umuzyczniania historii biblijnych (w tym pokrewnego tematycznie oratorium Historia Davidis et Jonathae), podjął temat wizyty Saula u wiedźmy dwukrotnie, za każdym razem czyniąc go częścią większego dzieła dramatycznego. Około 1682 roku powstało dramatyczne, półgodzinne, łacińskie oratorium Mors Saülis et Jonathæ, zaczynająca się właśnie od wyprawy do wiedźmy z Endor. Słychać tu wyraźne wpływy rzymskiego mistrza, autor wprowadza nas od razu w środek akcji, narrację powierzając chóralnemu historicusowi (zabieg typowy dla Carissimiego). Saul śpiewa głosem basowym, wiedźma – tradycyjnie na gruncie francuskim zwana Pytonissą – to haute-contre, wysoki głos tenorowy. Duch Samuela to baryton. Początkowo rzeczy dzieją się szybko, jednak scenę wywoływania ducha opatrzył Charpentier kunsztowną arią z orkiestrowym towarzyszeniem – w tym fragmencie libretto odchodzi od biblijnego pierwowzoru. Po niej następuje krótki dialog Samuela z Saulem oraz podsumowanie przez chóralnego historicusa. Całość sceny trwa około jedenastu minut, w sieci możemy go posłuchać w atrakcyjnym nagraniu Il Seminario Musicale, choć w partii Pytonissy mamy tu niestety kontratenora.

W 1688 roku powstało dzieło znacznie rozleglejsze, dwugodzinna operowa tragedia biblijna David et Jonathas, tym razem do tekstu francuskiego i oparta na losach przyjaźni (miłości, jak chcą niektórzy) Dawida i Jonatana, syna Saula. Zanim jednak do losów owych przechodzimy, mamy prawie dwudziestominutową scenę wyprawy Saula (bas) do Pytonissy (haute-contre) i wywoływania ducha Samuela (niski bas). To bardzo francuska z ducha przeplatanka fragmentów secco i znakomitych, sugestywnych accompagnato i arii. Nie ma tu narratora, zaczynamy od razu od rozterek Saula, następnie swoje pięć minut ma Pytonissa – uwagę zwraca zwłaszcza trzykrotnie pojawiające się zawołanie „ombre, ombre, c’est moi qui vous appelle”: za pierwszym razem orkiestra „odpowiada” Pytonissie, za drugim i trzecim to instrumenty grają najpierw swoje „ombre”, a wiedźma kontynuuje. Udział orkiestry jest tu zresztą o wiele bardziej znaczący niż w poprzedniej kompozycji Charpentiera. Duchowi Samuela, zaczynającemu swoją kwestię w bardzo niskim rejestrze, towarzyszą na przykład trzy niskie instrumenty con sordino – aż chciałoby się obsadzić je puzonami, by usłyszeć antycypację mozartowskiego Komandora! David et Jonathas cieszy się sporą popularnością wykonawców, szlaki przecierał tu niezawodny William Christie, a jedno z najnowszych nagrań dała nam Orchestra of the Antipodes.

Henry Purcell (1659-1695) z pewnością sugerował się stylem francuskim w swojej twórczości, tak monumentalnej, jak i kameralnej. Około roku 1691 stworzył intymną, klimatyczną scenę w języku angielskim In guilty night (Saul and Witch of Endor) na sopran, tenor i bas z towarzyszeniem tylko basso continuo, jakiej z pewnością nie powstydziłby się sam Charpentier. Bazuje w niej wyłącznie na tekście biblijnym, obramowując całość dwiema sekcjami trzygłosowymi: pierwsza to historicusowe wprowadzenie, druga zaś to mistrzowsko schromatyzowana kontemplacja jednego ze słów Samuela – „farewell”. Postaci w tej ośmiominutowej kompozycji są znakomicie udramatyzowane, nękany rozterkami, zniecierpliwiony Saul (tenor), przestraszona, lecz i skuteczna w swych praktykach Wiedźma (sopran) oraz majestatyczny, rodem z zaświatów Samuel (bas) tworzą niezwykle satysfakcjonujący, barokowy mini teatr muzyczny. Nie sposób oprzeć się wrażeniu, że Purcell dał swemu Samuelowi podobną ekspresję, co tworzonemu w podobnym czasie Geniuszowi Lodu z Króla Artura (1692). Z wielu istniejących nagrań In guilty night najwięcej magii zawiera to pod dyrekcją Paula McCreesha.

Muzyczny kontynuator dziedzictwa Purcella w Londynie, Jerzy Fryderyk Haendel (1685-1759), opracował dźwiękowo scenę z Endor w swym majestatycznym oratorium Saul z roku 1738. Pojawia się ona na początku Aktu trzeciego i stanowi dziewięciominutowy zbiór retorycznych recytatywów secco, accompagnato, ariosów i krótkiej arii Wiedźmy, co czyni ją podobną do sceny z Davida et Jonathasa. Pierwszym słowom demonicznego Samuela (bas) towarzyszą dwa fagoty obbligato. Saul (również bas), jest po haendlowsku rozdarty, skrzecząca Wiedźma ma w partyturze oznaczenie jako tenor, lecz partia opisana jest jako wykonywana przez „Miss Young” – możliwe, że mamy tu do czynienia z użyciem kobiecego rejestru piersiowego w skali tenoru. Barwną interpretację całej sceny dał René Jacobs, z typowymi dla siebie wtrętami instrumentalnymi.

Opracowań muzycznych dziejów Saula, Samuela i Wiedźmy mamy w historii więcej, lecz te właśnie, wspomniane wyżej, powstałe na przestrzeni pół wieku arcydzieła, stanowią fascynujący zestaw przykładów barokowej retoryki „magicznej”. A że dodatkowo możemy tu przeprowadzić niespodziewany łańcuch proweniencji, wiodący od Rzymu, przez Paryż do Londynu, to już czysta magia hermeneutyczna. No i – jaka piękna tragedia!

W tym miejscu pragnę przeprosić w imieniu Lucasfilm, iż z niezrozumiałych powodów w Powrocie Jedi lesisty księżyc zamieszkały przez Ewoków nazwano Endor…

Kowale

Zabytkowa odlewnia żeliwa w Kowalach Oleckich, 19 wiek.

Szukał czegoś, w czym by mógł się wytarzać. Ale, jak na złość, nie było pod ręką nic takiego, co stanowi psie perfumy. Ani zdechłej myszy, ani ptaka, nic.

Jan Grabowski: Puc, Bursztyn i goście, 1946.

Całe lata osiemdziesiąte, oprócz depresyjnej szarości wokół, triumfu polskiego rocka, szkoły muzycznej i figurek z Gwiezdnych wojen, zapamiętam jako czas cyklicznej, przymusowej, corocznej zmiany otoczenia. W miesiącach edukacyjnych mój osobisty, śląski rytm wyznaczało przedszkole, potem szkoła, jedna i druga. Wolność i frajdę dawało podwórko. W wakacje nie było jednak zmiłuj – jechało się na Suwalszczyznę. Do korzeni. Do babci. Donikąd. Dwa bite miesiące w głuszy, w skrajnym przeciwieństwie dwustutysięcznego Zabrza. W Kowalach Oleckich tysięcy mieszkańców było dwa.

Rytuał wakacyjny zaczynał się od podróży. 600 kilometrów. Mały fiat, rodzice i ja (brat zwykle wybierał wyjazdy na kolonie lub sam sobie organizował wakacje). Bagaży co niemiara. Ubrań i zabawek na całe wakacje. Osobna torba z prowiantem na drogę, z nieśmiertelnymi jajkami na twardo, pomidorami, kanapkami z serem czy polędwicą sopocką. Termos na pompkę, z herbatą. Bo maluch potrzebował przerw. Co jakieś sto kilometrów. Na chłodzenie silnika. Wtedy się jadło, sikało w lesie, prostowało nogi. W drodze tam zbierało się maliny, z powrotem las ofiarował już jeżynowe trofea. Palenie odbywało się w samochodzie, przy uchylonym małym okienku, przy dziecku, czyli przy mnie.

Zbliżanie się Warszawy powodowało zawsze nerwówkę ojca za kierownicą. Wjechanie w stolicę oznaczało pewne zgubienie się, rzucanie gromów na złe oznakowanie ulic oraz solenną przysięgę, że następnym razem wybierze się trasę przez Zielonkę. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że osiądę w tym mieście na dobre, z obrazu stolicy tamtych czasów pozostało mi w głowie tylko powtarzanie jak mantrę: Grójecka, Wawelska, Grójecka, Wawelska… Oraz mijany pomnik Lotnika. Potem już było z górki. A od Łomży (poznawało się ją po brukowanych ulicach) rosła ekscytacja związana z dojazdem na miejsce.

Przybywało się wieczorem, po dziesięciu godzinach jazdy. Babcia, mama mamy, czekała na ganku poniemieckiej kamienicy, cała wzruszona. Miała nieco ponad półtora metra wzrostu, była okazem zdrowia i odkąd miałem sześć lat była wdową. Mieszkała najpierw na subparterze, równym z poziomem podwórka, później na pierwszym piętrze, równym z poziomem ulicy. Zjazd z ulicy na podwórko stromym skosem brukowanym kostką betonową, po przywitaniu, wieńczył naszą podróż i pieczętował przybycie. No, może pieczęcią była też powitalna, odgrzewana kolacja – coś z aktualnego obiadu. Plus pogaduchy do późna. Rodzice zostawali jeszcze kilka dni i wracali do Zabrza. Zabierali mnie od babci pod koniec sierpnia.

Tymczasem czekało mnie kilkadziesiąt dni żywcem z książeczki Puc, Bursztyn i goście – beztroskich chwil cieszenia się podwórkiem, kurniko-chlewo-stodołą, obejściem z gnojówką, ogródkami na pagórku, torami kolejowymi za tymże pagórkiem, kolejnym pagórkiem gęsto obsadzonym karłowatymi sosnami (tak zwany lasanek), posterunkiem milicji za płotem podwórka, sklepem spożywczym i mięsnym od frontu kamienicy, czasem domem kultury z pianinem czy lodami z okienka po drugiej stronie ulicy. Jadło się ogródkowe pomidory, ogórki, truskawki i ziemniaki, chleb z polędwicą sopocką, chałkę z serkiem waniliowym, babcine naleśniki-giganty, jeszcze większe kartacze, jaja od własnych kur i kaczek, rosół z ubitej kury (powieka babci nie drgnęła podczas egzekucji siekierą na pieńku), babę ziemniaczaną, kapustę z mięsem… W niedziele obowiązkowa była wyprawa do pobliskiego kościoła – w pierwszych latach małego, tymczasowego, w zaadaptowanym baraku, później już ogromnego, kamienno-drewnianego, w góralskim stylu ze stromym dachem. Babcia pachniała wtedy naftaliną z szafy i wiodła prym jako żeński baryton (sąsiadki preferowały raczej sopranowe tony). Tym samym barytonem babcia odśpiewywała sobie w wolnych chwilach w domu godzinki, zawsze się pod koniec wzruszając, co poznawałem z sąsiedniego pokoju po jej łamiącym się głosie.

Po podwórku chodziły wolno kury, kaczki, czasem pies Chmurka, koty, indyk czy gęś. Kurom, przed wypuszczeniem rano na podwórko, gospodynie wtykały w zadek palec – jeżeli jajko było w drodze, pierzasta obywatelka zostawała w kurniku spełnić swój gospodarski obowiązek. W chlewie chrząkały świnie, czasem się prosiące, był też na podwórku koń, ale on nocował gdzie indziej. Cały inwentarz był doskonale znany mieszkańcom kamienicy, nikt nikomu w paradę nie wchodził, każda kura i kaczka miała swych oczywistych właścicieli. Spędzając tam tyle czasu co roku, znało się także wszystkich lokatorów. Stare małżeństwo Rojków (ona – rosła flegmatyczka, on – łachmaniarski choleryk o urodzie i głosie Phila Collinsa), grubi państwo Szymańscy (on dosiadający solidnego motocykla), wielodzietni, pracujący w odlewni żeliwa Zielińscy (mówiący do mojej babci „ciociu”, z niewiadomych względów), których głowa domu pił i żonę bił, a następnie odebrał sobie życie przy pomocy sznura; stara Grzelakowa i jej syn Tolek-gołębiarz, z wiecznie potarganą czupryną, kozacką brodą i kacem (no wykapany hipster, dwie dekady przed tym, zanim to stało się modne) oraz smukłą i sympatyczną żoną (trochę podobną do Ostrowskiej z Lombardu) i dwiema córkami. Jedna z tych córek, Stella, wespół z jednym z Zielińskich, Pawłem, oraz dwiema córkami milicjantów z posterunku, Jolą i Moniką, stanowili mój wakacyjny rówieśniczy kapitał towarzyski.

Stella była długowłosa, długonoga, wysoka, smukła i trochę niedbająca o konwenanse. Podobna do Kayah. Ogromnie przywiązana i sympatyczna. W Pawła, rok starszego ode mnie, byłem mocno zapatrzony. Był piegowatym blondynem ostrzyżonym na jeża, małomównym i dającym się lubić. Jola, solidna brunetka, była o wiele sympatyczniejsza od Moniki, platynowej blondynki, chudej i nieco dwulicowej. Wszyscy zaś razem stanowiliśmy pokolenie smarkaczy dla naszych braci i kuzynów, więc bawiliśmy się głównie ze sobą, sporadycznie odnotowując przyjazd jakichś młodszych od nas dzieci.

Zabawą typowo z tamtych stron były „cegiełki”. Taka odmiana gry w chowanego, z elementem dodatkowym w postaci sterty pięciu-sześciu cegieł ułożonych jedna na drugiej, stojących na środku podwórka. Na tych cegłach „zaklepywało się” odszukanego, chyba że wyprzedził on szukającego w wyścigu do cegieł i je wywrócił. Wówczas w czasie, gdy szukający ustawiał cegły ponownie, odszukany mógł się ponownie schować. Krążyły legendy o widowiskowych wyścigach do tych cegieł, dużo radości dawało też wyczekiwanie, aż szukający oddali się nieco w poszukiwaniu schowanych i ruszanie ze swej kryjówki celem wywrócenia cegieł. Podobno byli tacy, co skakali na te cegły z okna na półpiętrze klatki schodowej. W pewnym momencie na podwórku stanęła własnej roboty huśtawka, z dwiema miejscówkami. Rozhuśtywało się na niej do oporu (chodziło o dotknięcie mocowaniami ławeczki górnej poprzeczki ramy), drąc przy tym na całe gardło „daj mi tę noc”.

Kilka razy w ciągu pobytu chadzało się do pobliskiego lasu, na maliny. Droga wiodła przez tory. Z lasu przynosiło się kijki, z których robiło się łuki do zabawy w Indian. Strzałami były mniejsze kijki, obdzierane z kory. Przy torach rósł chrzan i szczaw. Na tory kładło się kamienie, widząc zbliżający się pociąg. Rozcierane były na proszek, ku ogólnej radości dzieciarni. Pamiętam jeszcze stare, parowe lokomotywy, czarno-czerwone, ciągnące piętrowe wagony. Przy pociągach towarowych obowiązkowe było liczenie wagonów. Niestety, jeziora nie było. W celach kąpielowych jeździliśmy czasem do rodziny w Sedrankach i Olecku. W czarno-białym telewizorze babci oglądało się Pancernych, Janosika, Psa Cywila czy Wołodyjowskiego.

W Kowalach wakacje spędzałem do czternastego roku życia. To był mój drugi dom, ale w ostatecznym rozrachunku nudziłem się tam śmiertelnie. Książki i komiksy prędzej czy później się kończyły, seriale w TV powszedniały, z rówieśnikami się kłóciło, babci się podpadało, zaczynała się tęsknota za Zabrzem, za zabawkami, za kolegami ze szkoły, za pianinem. Babcia zmarła kilka lat po moim ostatnim pobycie w Kowalach, wcześniej zdążyła przybyć z solidną rewizytą, mieszkając u nas dobrze ponad rok.

Wydaje się, że rodzicielskie delegowanie mnie na takie wakacje (a brata na kolonie), było realizacją potrzeby odpoczynku od nas przez dwa miesiące w roku. Z perspektywy poczytuję te lata jako czas stracony, cofający mnie w rozwoju społecznym i intelektualnym. Jednak na kolonie jeździć się wzbraniałem, nie wiem też, ile wzbogacających przygód przeżyłbym na rodzinnym podwórku zamiast tego. Później, w kilku lekturach odnalazłem peany dotyczące dziecięcych pobytów na wsi, zawsze lekko nie dowierzając, że może to stanowić jakąś większą wartość. Jestem gatunkiem synantropijnym, bardzo. Raczej Tiuzdejem i Mikado (gośćmi) niż Pucem lub Bursztynem. Nie wchodzi w grę osiedlanie się na prowincji na starość. A może nie mam racji, może zaznałem czegoś, o czym wielu moich rówieśników mogło tylko pomarzyć? Może też w tamtym ubezwłasnowolnieniu tkwi zalążek mojej późniejszej fanatycznej potrzeby niezależności? Odwiedziłem kamienicę w Kowalach po latach, bez większego sentymentu. Już tam raczej nie wrócę.

Stella to jednak epickie imię epoki przeddżessikowej! 🙂

Recyklang

John Walsh, wydanie arii z Rinalda Haendla (Londyn, 1711).

Oprócz „De profundis” jest w mo­jej partyturze kilka cytatów chorało­wych; stosuję też autocytaty: trzy tak­ty „Te Deum” i w samym finale dwu­krotnie „Dies Irae” z „Requiem”.

Krzysztof Penderecki o operze Czarna Maska (1986)

Mało było kompozytorów barokowych z taką smykałką do ponownego użycia raz napisanych nut, co Jerzy Fryderyk Haendel (1685-1759). Sprzyjały mu dwie okoliczności: po pierwsze – zapożyczenia, w tym autocytaty, były czymś jak najbardziej dozwolonym, a nawet mile widzianym; po drugie – Haendel, przynajmniej w młodości, przemieszczał się geograficznie w stopniu wystarczającym, by mieć pewność, że słucha go wciąż nowa publiczność, nieznająca jego wcześniejszych dokonań. Trzecią przesłanką było tempo, w jakim należało komponować, by sprostać oczekiwaniom i zamówieniom, czwartą zaś po prostu chęć ocalenia muzyki, którą słuchacze bądź sam autor uznali za zbyt dobrą, by miała zabrzmieć tylko raz. Przerabiał więc Haendel swoje wcześniejsze dzieła podczas tworzenia kolejnych, podróżując z rodzimej Saksonii do słonecznej Italii (tam odwiedzając różne ośrodki: Florencję, Rzym, Neapol, Wenecję, w każdym komponując ważne utwory), by ostatecznie osiąść na Wyspach Brytyjskich (Londyn, Cannons, wypad do Dublina). Arcydzieło, którym zadebiutował na rynku angielskim – opera Rinaldo z roku 1711 – jest najlepszym przykładem demonstrującym muzyczny recykling w niczym nie uwłaczający wartości dzieła.

Nigdy nie poznamy rzeczywistej skali zapożyczeń użytych w partyturze Rinalda, a to z uwagi na zaginięcie trzech kompletnych oper Haendla z czasów hamburskich: Nero (1705), Florindo i Daphne (obie 1708). Poniższy wykaz można by więc zapewne poszerzyć o kilka-kilkanaście kolejnych punktów. Bez tego wygląda on jednak wystarczająco imponująco: na 41 muzycznych numerów, 17 ma swoje źródło we wcześniejszych utworach kompozytora, w tym niektóre w aż kilku. Warto im się bliżej przyjrzeć, w kolejności występowania w partyturze Rinalda.

Już pierwsza część uwertury opery jest zapożyczeniem z dramatycznej, wieloczęściowej kantaty na dwa soprany i smyczki Aminta e Filide, wystawionej w 1708 roku w Rzymie, w ramach słynnej Accademia dell’ Arcadia, arystokratycznego stowarzyszenia kulturalnego, do którego należały takie postaci, jak królowa szwedzka Krystyna czy wdowa po Janie III Sobieskim, Maria Kazimiera d’Arquien. Oryginał nie posiadał partii altówki, lecz tonacja pozostała ta sama, F-dur. Haendel nie poprzestał na tym jednym zapożyczeniu z kantaty: sopranowa aria Almireny Combatti da forte posiada pewne motywy przejęte z Fu scherzo z rzymskiego pierwowzoru, ponownie zachowując tę samą tonację (B-dur), w dalszej części opery sytuacji takich będzie więcej.

Majestatyczna barytonowa aria Argantesa Sibillar gli angui d’Aletto (D-dur) jest żywcem przejętą muzyką z arii Polifema z serenaty Aci, Galatea e Polifemo (Neapol, 1708). Ta jednak była również zapożyczeniem, lub też rozbudowaniem motywów z tenorowej arii Dell’ Iberia z opery Rodrigo (Florencja, 1707). Zanim zaś znalazła się w Rinaldzie, jej instrumentalne fanfary użyte zostały w chórze Di timpani e trombe z opery Agrippina (Wenecja, 1709) a większa porcja materiału w basowej arii Pende il ben (B-dur) z rozbudowanej kantaty scenicznej Apollo e Dafne (Wenecja-Hanover, 1709-10). Inna aria Argantesa, Vieni, o cara (d-moll) to parafraza środkowej arii sopranowego motetu Saeviat tellus (Rzym, 1707), Stelle fidae (e-moll).

Niewielkie, gdyż tylko motywiczne pokrewieństwo wykazuje radosna sopranowa aria Armidy Molto voglio (C-dur) z chórem Chi ben ama (D-dur), kończącym wspomnianą już serenatę Aci, Galatea e Polifemo. Z kolei pogodny duet Rinalda i Almireny Scherzano sul tuo volto jest przepisany wprost z kantaty Clori, Tirsi e Fileno (Rzym, 1707), wliczając tekst i tonację (A-dur). Jeden z największych hitów opery, altowa aria Rinalda Cara sposa (e-moll), zawiera drobne motywy pochodzące z ensemblowego Dominus a dextris (d-moll) z psalmu Dixit Dominus (Rzym, 1707), tenorowego Caro figlio z oratorium La Resurrezione (Rzym 1708) oraz basowego Cara pianta (g-moll) z Apollo e Dafne.

Inna wielka aria Rinalda, Venti turbini (G-dur) czerpie nieco motywicznie z sopranowej Eia ergo (B-dur), fragmentu Salve regina (Rzym, 1707) oraz orkiestrowe przebiegi z basowej Mie piante (B-dur) z Apollo e Dafne. Bajeczna, sopranowa kołysanka syren Il vostro maggio wzięta jest w całości z sopranowej arii Se vago rio z kantaty Amina e Filide, obie arie napisane w e-moll. Najlepiej dziś rozpoznawalny fragment Rinalda – i jeden z najlepiej znanych utworów Haendla w ogóle – sopranowa aria Almireny Lascia, ch’io pianga to delikatnie tylko zmodyfikowana wersja sopranowej Lascia la spina z oratorium Il trionfo del Tempo (Rzym, 1707), która z kolei jest wokalną wersją instrumentalnej Sarabandy z opery Almira (Hamburg 1705). Wszystkie trzy fragmenty trzymają się tonacji F-dur. Kalką wcześniejszej arii jest również basowa Basta che sol Argantesa (d-moll), wzięta z opery Agrippina. Żywiołowy, krótki duet Rinalda i Armidy Fermati! przepisał Haendel z kantaty Clori, Tirsi e Fileno (oba w B-dur).

Rekordzistką jest aria Rinalda Abbruccio, avvampo (G-dur), mająca przynajmniej sześć poprzedniczek. Najwcześniej muzykę tę znaleźć można w tenorowej Ob dein Mund (C-dur) z opery Almira, następnie mamy wirtuozowską wstępną arię motetu sopranowego Saeviat tellus (D-dur), sopranową Pugneran con noi (C-dur) z opery Rodrigo oraz (o mniejszym pokrewieństwie) altową Benche tuoni (G-dur) z serenaty Aci, Galatea e Polifemo. Stawkę kończą sopranowa L’alma mia (B-dur) z opery Agrippina (tylko motywy) oraz basowa Spezza l’arco (D-dur) z Apollo e Dafne. Nie zdziwiłbym się, gdyby podobne przykłady znalazły się we wspomnianych zaginionych partyturach Nero, Florindo i Daphne. Wydaje się, że muzyka ta należała do faworytek kompozytora i publiczności.

Bohaterskie, choć roztańczone E’ un incendio Rinalda pokrywa się w partii orkiestrowej z sopranową Il dolce foco z opery Rodrigo oraz w dużo większym wymiarze z altową S’agita in mezzo all’onde z Aci, Galatea e Polifemo, w każdym z tych utworów trzymając się zdecydowanego F-dur. Czysta radość polimetrii w sopranowej arii Almireny Bel piacere (F-dur) to bliźniaczka sopranowej Bel piacere z opery Agrippina (G-dur). Bojowe, altowe Solo dal brando Rinalda (D-dur) zaczerpnięte jest z altowego Del mar fra l’onde (E-dur) z Aci, Galatea e Polifemo. Wieńczący zaś operę chór Vinto e sol ma swój odpowiednik w operze Rodrigo (L’amorosa dea) – oba napisane w B-dur.

Premiera Rinalda w 1711 roku w Londynie stała się wielkim sukcesem i przepustką do dalszej kariery kompozytora. Nie przeszkodziło mu to jednak przekomponować tej opery kompletnie podczas powtórzenia sześć oraz zwłaszcza dwadzieścia lat później, w 1717 i 1731 roku, z pozmienianymi dyspozycjami głosowymi poszczególnych partii, zmianą instrumentacji oraz implementacją arii z innych oper, napisanych w międzyczasie. Ale to już zupełnie inna historia, pokrewna tej z oratorium Trionfo del Tempo, które przebudowywane dwa razy, dało na przestrzeni pół wieku trzy odmienne wersje: 1707, 1737, 1757. Doprawdy, imponująca smykałka, do samego końca…

Krzysztof Penderecki mógłby się tu jeszcze sporo nauczyć. 🙂

Mynocycki

Snowtrooper, polska podróbka, ca. 1986. Oryginał firmy Kenner był koloru białego.

Żują kable mocy. Te mynocycki?

Chałupnicza lista dialogowa czytana przez lektora na kasecie VHS z Imperium kontratakuje, późne lata 80.

Zima, początek roku, 1983. Stan wojenny, Górny Śląsk, Zabrze, kino Roma. Wystarczyło wyjść z mieszkania, z podwórka, z bramy, przejść przez ulicę, wydać 8 złotych i znaleźć się w innym, lepszym świecie. Tego dnia świat ten okazał się całą galaktyką, a siedmioletni urwis siedział z rozdziawioną z zachwytu szczęką, patrząc na migające mu przed oczami statki kosmiczne, roboty, potwory i stwory, planety, bohaterów w kostiumach, z bronią laserową i mieczami świetlnymi. Wyświetlano właśnie Imperium kontratakuje, a dzień ten odnotować muszę jako początek wielkiej, osobistej przygody z uniwersum Gwiezdnych Wojen. Przygody siłą rzeczy wybiórczej, lecz wciąż: fascynującej.

Epizod V: Imperium kontratakuje był pierwszym filmem serii, jaki zobaczyłem w kinie. Wcześniejszy Epizod IV: Nowa nadzieja znałem wyłączenie z opowieści starszej kuzynki, obejrzawszy go ostatecznie dopiero w 1989 roku w TVP – jednak żadna opowieść nie mogła oddać tego, co zobaczyłem w 1983 na ekranie. A zobaczyłem świat wiarygodny, wciągający, kuszący i egzotyczny. Poznałem dzielnego Luke’a, zawadiackiego Hana, charyzmatyczną Leię, budzącego grozę Vadera, antypatycznych szturmowców, włochatego Chewbaccę, eleganckiego Lando, nieporadnego C-3PO, zaczepnego R2D2, wiekowego Yodę, pozagrobowego Obi-Wana i tajemniczego Bobę Fetta. Po wyjściu z kolejnych seansów (gdyż wracałem do Imperium jeszcze kilka razy), szukaliśmy z kolegą przepalonych świetlówek na podwórkowym śmietniku i odtwarzaliśmy przy ich pomocy sceny walki na miecze świetlne. A gdy jeden z nas wyciągał teatralnym gestem dłoń w kierunku drugiego, obowiązkiem jego było udawanie duszenia się, jak po uderzeniu dawką Mocy. Po czym wracało się do domów, do szarej rzeczywistości. Tam zaś ani internetu, ani prasy kolorowej z artykułami o Sadze, ani zabawek z nią związanych. PRL, żelazna kurtyna, Miś Uszatek i Reksio. Do czasu.

Legendarne figurki firmy Kenner, przedstawiające postaci z Gwiezdnych Wojen, produkowane w latach 1977-1985, nie były dostępne w Polsce aż do roku 1989. Podczas gdy dzieci z krajów Zachodu pławiły się w kolorowym oceanie plastikowego szczęścia, nasi mali obywatele przeważnie nie mieli nawet pojęcia, że takie szczęście istnieje. Czasami ktoś komuś coś opowiedział, że rodzice przywieźli dziecku ludzika Star Wars z kontraktu zagranicznego, z wycieczki, z wyjazdu. Czasem ktoś cudem zdobył, metodą handlu wymiennego, od syna lub córki takiego rodzica, niezwykłej urody cacko, bijące na głowę jakością wszystko, co dostępne było na rodzimym rynku zabawkarskim. Polska natura nie znosi jednak próżni i w końcu szansę swoją odkryli nasi prywatni producenci (oficjalnie… nieistniejący, zrzeszeni w fasadowych spółdzielniach rzemieślniczych), którym w ręce wpadło nieco figurek Kennera. To, co nastąpiło później, było bezprecedensowym fenomenem, owocem połączenia polskiej myśli technologicznej, rynkowej przedsiębiorczości w realiach gospodarki socjalistycznej oraz kolosalnego popytu na produkty związane z popularnymi filmami.

Wkrótce po moim odkryciu Imperium kontratakuje w domu pojawiły się dwie ruchome, polskie figurki z Gwiezdnych Wojen: księżniczka Leia oraz pomarańczowy Człowiek pustyni. Nie znając Nowej nadziei, miałem problem z identyfikacją tej drugiej figurki – w końcu uznałem ją za Dartha Vadera bez hełmu. Około 1984 roku w sklepie zabawkowym Lalka zaczęły się pojawiać kolejne ludziki, w całkiem sporej ilości. To był przełom dla dziecka spragnionego gadżetów gwiezdnowojennych jak sucha roślinka deszczu. Oto w końcu można było obcować z wymienionymi wyżej bohaterami nie tylko podczas seansu w kinie, ale także w domu i na podwórku, bez ograniczeń, namacalnie. Z tą radością przyszło również rozczarowanie – to nie były figurki dobrze wykonane, przynajmniej nie wszystkie. Najpierw była seria nieruchoma, niezdatna do wykonywania jakichkolwiek czynności za pomocą kończyn oraz często wykonana w kolorach zupełnie nieprzypominających postaci z filmu. Szturmowcy byli wyłącznie srebrni lub złoci, Obi-Wan najczęściej zielony lub niebieski, zaś Luke, Han Solo i Leia bywali produkowani w różnych dziwnych barwach (na przykład „disco” Han w srebrnych portkach i kamizelce oraz błękitnej koszuli). Trzeba się było jednak cieszyć z tego co było i polować w sklepie na takie warianty, które chociaż zbliżały się do oryginału. Tymczasem na ekrany wchodził już Epizod VI: Powrót Jedi i figurkowy szał sięgnął zenitu. Był rok 1985.

Firma Elektrospółdzielnia z Gdyni wypuściła serię dwudziestu postaci, z ruchomymi rękami i nogami, zapakowanych w plastikowe bąble przypięte do kart z polskimi tytułami wszystkich trzech filmów. Pojawiały się w sklepie zabawkowym nieregularnie i praktycznie natychmiast znikały. Trzeba było zawsze najpierw uprosić mamę o fundusze na jedną lub dwie i prędko ruszać na łowy, by zdobyć jakiś wyględniejszy egzemplarz. Gdyż również ta seria potrafiła zaskoczyć kolorystyką. Do tego tym dwudziestu postaciom firma zdecydowała się doczepić tylko trzy rodzaje rąk i nóg, więc nie było mowy o zbytnim podobieństwie do oryginałów Kennera – na szczęście nie mieliśmy wówczas pełnego porównania. I na dobitkę kończyny te nader często odpadały i się gubiły, ale wciąż – figurki były ruchome. W połączeniu z serią nieruchomą – z którą dublowało się kilka postaci – można było zgromadzić zestaw co ważniejszych bohaterów filmu i odgrywać sporo interesujących scenek. Ci bardziej zdeterminowani odcinali nieruchomym ludzikom ręce, przypinając je potem szpilkami oraz przemalowywali szturmowców na biało farbkami plakatowymi lub olejnymi. Ale byli i tacy, jak mój kolega z podwórka, jakiś dziwny, bo z niczego tak się nie cieszył, jak ze swojego disco Hana. Nie zdawaliśmy sobie sprawy, iż antycypował zjawisko, które opanowało świat kolekcjonerski kilkadziesiąt lat później.

Ostatnią zauważalną serią polskich figurek (od około 1986, później nazwaną deluxe) były cztery postaci wykonane dość solidnie i ruchomo, produkowane w Łodzi: Yoda, At-At driver, Strażnik gamorreański oraz Ree-Yees. Yody potrzebowałem jak powietrza, więc machnąłem nawet ręką na dziwną kolorystykę (zielony z czerwonymi rękami i akcesoriami) oraz brak szaty. Strażnikiem gamorreańskim wzgardziłem, gdyż miałem już oryginalnego, kennerowskiego, wyhandlowanego od innego kolegi z podwórka razem z Bobą Fettem i pilotem TIE fightera. Te trzy arcydziełka zachodniego przemysłu zabawkarskiego powodowały we mnie zrozumiałe rozżalenie, iż reszta, made in Poland, była co najwyżej wyrobem figurkopodobnym. Wkrótce zresztą zainteresowanie Gwiezdnymi Wojnami oraz figurkami we mnie mocno wygasło, a lata później, po studiach, do Warszawy przenosiłem się zabierając ze sobą wyłącznie kennerowskiego strażnika gamorreańskiego, na zasadzie sentymentu.

Przez jakieś dwie dekady, od 1987 roku, nie zdawałem sobie sprawy ani z rzeczywistej skali produkcji polskich podróbek Star Wars (części ich serii i postaci nigdy nie było mi dane zobaczyć w dzieciństwie), ani z ich wyjątkowości na tle innych krajów produkujących podróbki (równać się z nami mogą tylko Turcja, Węgry, Brazylia i Meksyk), ani z rosnącego od końca lat 90 zainteresowania tymi wyrobami światowych kolekcjonerów, zwłaszcza zaś tymi najdziwniej pokolorowanymi. Sentyment wrócił w roku 2007, i to początkowo wyłącznie w stosunku do ludzików Kennera, które postanowiłem skompletować na zasadzie rekompensaty za ich brak w młodości. Szukając sposobów na ich zdobycie, natykałem się na opisy polskich serii z lat 80 i oniemiałem wobec ogromu zjawiska. Głupio się przyznać, lecz mało kiedy nachodziły mnie tak patriotyczne uczucia, jak podczas uświadomienia sobie, jaką podróbkową potęgą był mój kraj w tak trudnym dla przemysłu zabawkarskiego czasie. Czyniąc długą historię krótką: nie spocząłem, nim nie skompletowałem wszystkich wzorów (ważne słowo, gdyż skompletowanie wszystkich kolorystycznych wariantów jest po prostu niemożliwe), co zajęło mi kilka lat mozolnych, wytrwałych łowów oraz uczyniło jednym z trzech na świecie posiadaczy takiej kompletnej kolekcji i autorem pierwszego w historii książkowego przewodnika po tych figurkach.

Wielką pomocą i przewodnikiem w pierwszych miesiącach tych łowów była dla mnie strona internetowa Jakuba Turkiewicza, człowieka nie tylko bezgranicznie oddanego sprawie, nie tylko chodzącej encyklopedii w temacie, ale i obdarzonego wysokiej próby poczuciem humoru, korespondującym z takim, jakie pamiętałem z Imperium kontratakuje czy Powrotu Jedi, przefiltrowanym przez swoistą, polską ironię. Tym bardziej więc wzruszyłem się, gdy Jakub skontaktował się ze mną ponad dwa lata temu informując, że wraz z Radosławem Salamończykiem kręcą pełnometrażowy dokument o percepcji Gwiezdnych Wojen w realiach PRL, i że jego część poświęconą figurkom chcą nakręcić między innymi z moim udziałem. Jak powiedzieli, tak uczynili, pojawili się, sfilmowali kolekcję i moje wypowiedzi i zniknęli. Film pod tytułem Wojna Gwiazd został zakończony latem 2018 roku i od tej pory prezentowany jest na festiwalach o tematyce fantastycznej oraz na pokazach specjalnych w różnych miastach Polski. Do Warszawy dotarł dopiero w tym tygodniu, z okazji cyklu Praga Gada i w końcu miałem okazję obejrzeć to 90-minutowe, sentymentalne arcydzieło.

Gdyż jest to coś więcej niż dokument. Coś więcej niż kolejny film o Gwiezdnych Wojnach. To podparta rzetelnymi, kompetentnymi badaniami (gwarantowanymi przez doświadczenie Jakuba), zmyślnie skonstruowana podróż do świata już nieistniejącego, do ludzi tworzących alternatywną rzeczywistość w latach 80, do realiów odbioru fenomenu, którego pojawienia się w Polsce nikt nie mógł przewidzieć, a który zawładnął wyobraźnią Polaków mimo odcięcia od właściwie wszystkiego z nim związanego poza samymi trzema filmami w kinach. Mamy więc opowieść o przedsiębiorczości, o samoorganizowaniu się młodych ludzi w fankluby, o zdobywaniu strzępków informacji, wycinków prasowych i gadżetów zza żelaznej kurtyny, o wędrowaniu po kraju razem z kopiami filmu, o pierwszych doświadczeniach z chałupniczo wytwarzanymi kasetami VHS i jeszcze bardziej chałupniczo drukowanymi wydawnictwami drukowanymi. Autorzy filmu dotarli do fascynująco interesujących postaci z całego kraju, postaci z krwi i kości, których młodość związana była ze zorganizowanym uwielbieniem dla Gwiezdnych Wojen, do twórców fanklubów, do właścicieli sentymentalnych kolekcji VHS czy muzeum zabawek. Fragment poświęcony figurkom jest tylko częścią tej historii, istotną, acz ustępującą w kwestii emocjonalnej zwierzeniom tych właśnie oddanych pionierów polskiego ruchu fanowskiego Star Wars. To film zdecydowanie należący do gatunku tych, których doniosłość i potrzebę powstania docenia się dopiero po jego obejrzeniu – on rejestruje coś, o czym niedługo nikt nie będzie pamiętać. Powstał właściwie w ostatniej chwili. Mimo jego istnienia od półtora roku, nie chciałbym jeszcze, by trafił do sieci. Naprawdę warto zadać sobie trud odszukania okolicznościowych pokazów w różnych miejscach w kraju, odczuć tę magię w sali kinowej, porozmawiać po seansie z twórcami, może przywołać własne wspomnienia z lat 80.

Jakub Turkiewicz napisał także książkę, pod tym samym tytułem: Wojna Gwiazd, opisując wspomniane zjawisko w sposób znacznie bardziej metodyczny i dogłębny. Trzymam kciuki, by krajowym wydawcom wystarczyło wyobraźni, by dostrzec potencjał takiej pozycji na rynku. Tu nie idzie o same Gwiezdne Wojny. Tu rzecz jest o narodowym zrywie, którego częścią dane mi było być w małej, zabawkarskiej odsłonie, a który może być tylko powodem do dobrze pojętej dumy.

A po latach okazało się, że przygodę z Gwiezdnymi Wojnami zaczynałem od epizodu uznanego za jeden z dwóch najwybitniejszych sequeli w historii kina, obok Ojca chrzestnego 2. 🙂