Miriam

Miriam Margolyes.

Arnold Schwarzenegger is a pig of a man.

Miriam Margolyes o współpracy na planie filmu I stanie się koniec (1999). Fragment wywiadu dla Guardiana, 2016.

Miłośnikom ekranizacji sagi o Harrym Potterze z pewnością zapadła w pamięć scena z drugiego filmu, Komnaty tajemnic, podczas której klasa Harry’ego odbywa lekcję zielarstwa przesadzając wrzeszczące mandragory. Wykładowcą jest niekonwencjonalna i bezpardonowa profesor Pomona Sprout, bez wątpienia jedna z sympatyczniejszych postaci całej epopei, mimo że niemająca większego wpływu na losy bohaterów. Dla widzów Wielkiej Brytanii, USA i Australii scena ta miała dodatkowy pieprzyk, znali bowiem dobrze aktorkę odtwarzającą rolę profesor Sprout. I wiedzieli, że jej obsadzenie stanowi niezły castingowy oksymoron.

Miriam Margolyes długo przebijała się do głównego nurtu aktorów-celebrytów. Urodzona w 1941 roku w Oxfordzie, w rodzinie szkocko-żydowskiej o korzeniach polsko-białoruskich, jeszcze w latach osiemdziesiątych, odtwarzając drugoplanowe role w kultowej serii komediowej Czarna Żmija, znana była wyłącznie wąskiemu gronu związanemu raczej ze środowiskiem teatralnym. Przez całe życie grała niezwykle dużo, lecz głównie na scenie i sporo jako aktorka głosowa. „Jeżeli się wygląda jak ja, pracuje się głównie jako aktor głosowy” – wyznała w talk show Johnny’ego Carsona w 1989 roku. Carson kurtuazyjnie zareagował „podoba mi się to ciało” – „jest twoje” odparowała Miriam. Szybkość i celność podobnych reakcji dała jej wkrótce większą sławę niż jej kreacje na scenie czy ekranie.

Tymczasem brylowała na deskach teatralnych choćby w ułożonym przez siebie monodramie Dickens’ Women, gdzie grała 23 różne postaci kobiece z powieści tego autora czy w roli tytułowej w Madame Rubinstein, sztuce opowiadającej o legendarnej rywalizacji dwóch potentatek branży kosmetycznej – Heleny Rubinstein i Elisabeth Arden. W wywiadzie udzielonym telewizji śniadaniowej przyznała później, iż zaproszenie do tej ostatniej roli bardzo ją stresowało, gdyż Rubinstein była niezwykle elegancką kobietą, którą ona sama nie jest. Stwierdziła to umorusana porcją lodów, jaką została poczęstowana (nie było tego w planie, lecz wymogła to) przez prowadzących program. Mimo że zagrała dziesiątki epizodów w filmach, w tym u samego Scorsese w Wieku niewinności (1993), to dopiero rola Pomony Sprout otworzyła jej drzwi do światowej rozpoznawalności jako aktorki filmowej. To zaś wiązało się z częstszym udziałem w licznych talk show, a to z kolei odkryło Miriam jako główną zawadiaczkę telewizyjnych salonów.

Miriam stała się wręcz maskotką tych programów. Pewniaczką w swojej kategorii. Pierwiastkiem ożywiającym kostyczne konwencje, burzącym stereotypy i przekraczającym granice pruderii i smaku. Proszę sobie bowiem wyobrazić korpulentną jejmość bardzo niskiego wzrostu, o bardzo nietypowej i wyrazistej urodzie, z aureolą splątanych, siwych włosów i parą ogromnych, niewinnych oczu, wypowiadającą tonem oczywistym, klasyczną, starej daty angielszczyzną o kryształowej dykcji kwestie powodujące więdnięcie uszu i wywołujące zażenowanie/skrępowanie/zmieszanie u słuchających. Miriam równie bezpretensjonalnie opowiada o swoich rolach, o sympatii bądź nie do kolegów z planu i ze sceny, o swym niezrozumieniu dla wielu zjawisk współczesnej kultury masowej, o konieczności badań prewencyjnych jelita grubego, co ruguje pozostałych gości za nawyki językowe, snuje anegdoty o puszczaniu wiatrów, krwi miesięcznej na scenariuszu, z którym przyszła na przesłuchanie czy przygodnym seksie ze spotkanym w parku marynarzem. „Well, I fart a lot” odpowiada, gdy widownia reaguje szokiem na opowieść o „najgłośniejszym pierdnięciu, jakie można sobie wyobrazić” (określenie prowadzącego program, Grahama Nortona) w wyjątkowo długiej kolejce do WC podczas jednej z imprez celebryckich.

Zapraszający doskonale wiedzą, na co się decydują. Ważą korzyści. Zdają sobie sprawę, że w tym opakowaniu mogą sobie pozwolić na wiele więcej, niż gdyby historie takie opowiadał ktoś bez miriamowego mandatu na kontrowersje i bez jej dorobku. Miriam każdą szokującą wypowiedź o innych celebrytach natychmiast uzasadnia przekonującym i bazującym na jej kolosalnym doświadczeniu w show-biznesie wytłumaczeniem. A doświadczenie to obejmuje kilka dekad zawodowego kursowania między trzema kontynentami: Europą, Australią (gdzie otrzymała obywatelstwo w roku 2013) i Ameryką Północną. Jest żywą kopalnią anegdot, a jej perfekcyjnej angielszczyzny możnaby słuchać godzinami. O takich aktorach mówi się, że mogliby czytać książkę telefoniczną i byłaby to wybitna kreacja – Miriam się nie patyczkuje i zamiast książki telefonicznej wybiera pieprzne historie z życia nie zawsze wyższych sfer. Widownia pokochała ją właśnie za to i z utęsknieniem wypatruje kolejnego pojawienia się u Grahama Nortona (gdzie zapraszana jest najczęściej).

Oczywiście za maską telewizyjnego wesołka stoi wrażliwa kobieta z krwi i kości, której życie nie oszczędzało, która miewa napady melancholii. Która ma wyraziste poglądy polityczne, będąc członkinią laburzystów nieprzebierającą w słowach po zwycięstwie Borisa Johnsona w ostatnich wyborach. Która, będąc Żydówką, wspiera dążenia Palestyny do niepodległości. „I adore being Jewish but I’m not a believer in God” – stwierdza w wywiadach bez mrugnięcia okiem.

Od 1967 roku (!) żyje w związku z Heather Sutherland, australijską profesorką filologii indonezyjskiej.

Uwielbiam Miriam Margolyes, jest uosobieniem ecowskiego „ma gavte la nata”.

Fillu

Marie Fillunger (z lewej) i Eugenia Schumann.

Tu leży, między siostrą i przyjaciółką, Eugenia Schumann.

Napis na grobie, Gsteig-Friedhof, 1938.

Przemierzając muzyczne rubieże internetów, natykam się regularnie na rozmaite zestawienia i podsumowania. Jednym z najczęściej zestawianych tematów w muzyce klasycznej są „kobiety w muzyce”. Tradycyjnie lista taka zawiera zwykle Hildegardę z Bingen, Franceskę Caccini, Barbarę Strozzi, Isabelę Leonardę, Fanny Mendelssohn, Klarę Schumann oraz plejadę fantastycznych kompozytorek dwudziestowiecznych. Dla koneserów wiadoma rzecz i raczej ciekawa. Natknąwszy się więc na taką listę po raz kolejny, postanowiłem zgłębić postać Klary Schumann (z domu Wieck), żony wielkiego Roberta Schumanna, jednej z najwybitniejszych wirtuozek fortepianu wszech czasów, w kategorii obojga płci. Zaimponowało mi, jak długo żyła (77 lat), jak dalece przeżyła Roberta (o 40), jak pomnikową postacią pianistyki i pedagogiki się stała, będąc przy tym matką ośmiorga dzieci, pozbawioną właściwie pomocy męża w ich ogarnięciu. Na Klarze jednak ostatecznie nie poprzestałem. Ciekawość zawiodła mnie do biografii wspomnianych dzieci – potomkowie wielu muzycznych gigantów niosą na barkach dziedzictwo rodziców, zwykle bez ich talentu, czasem żyją jeszcze wśród nas, ich dzieje bywają fascynujące, warto więc nieco w tym temacie poszperać. Przejąłem się więc losem najmłodszego syna Schumannów, Feliksa (ur. 1854), poety o delikatnej urodzie, zmarłego na gruźlicę w wieku 25 lat. Zaimponował mi wiek 88 lat, jaki osiągnęła najstarsza córka Roberta i Klary, Marie, która dożyła 1929 roku. Lecz szczęka opadła mi na dobre przy historii równie długowiecznej Eugenii, urodzonej w 1851, zmarłej w 1938. A właściwie przy historii jej niesamowitej miłości.

Ojciec, wiadomo – niespełniony pianista, wybitny kompozytor, wielki krytyk muzyczny epoki, zmarły w obłędzie – osierocił Eugenię gdy miała zaledwie pięć lat. Kształciła się na pianistkę, początkowo pod okiem matki, później u Ernsta Rudorffa w Berlinie. I podczas tych właśnie studiów, w 1874 roku, za sprawą przyjaciela domu – Johannesa Brahmsa, innego kolosa świata muzycznego – poznała studiującą w tej samej szkole śpiew operowy Marie Fillunger. Marie (rocznik 1850) – wówczas już doświadczona scenicznie artystka – zamieszkała w domu Schumannów i… obie panie zapałały do siebie głębokim uczuciem. Uczuciem niebłahym i wyjątkowo odpornym na przeciwności. Dość powiedzieć, że po ukończeniu studiów w Berlinie, drogi dziewczyn się nie rozeszły – w 1878 roku Marie przeniosła się razem z Schumannami do Frankfurtu. Opuści ten dom, jak również i kraj, dopiero w roku 1889, po kłótni z… Marie Schumann, tą najstarszą z rodzeństwa. Udała się do Anglii, gdzie z powodzeniem występowała i zajęła się pracą pedagogiczną. Eugenia utrzymywała z nią w tym czasie stały kontakt listowny (wymieniły w sumie około 800 listów!), a po trzech latach dołączyła do swej ukochanej w Anglii. Obie wróciły stamtąd po 25 latach, w 1918 roku, osiadając w Szwajcarii, gdzie Eugenia podjęła się opieki nad najstarszą siostrą, Marią, żyjącą tam od 1897 roku. Jej umiłowana Marie Fillunger zmarła rok po tej starszej Marii, w 1930, Eugenia dołączyła do nich osiem lat później. Dołączyła dosłownie, albowiem wszystkie trzy panie pochowane są w jednym grobie. Eugenia i Marie (zwana pieszczotliwie „Fillu”) przeżyły ze sobą w sumie ponad 55 lat. Napis na nagrobku głosi „tu leży, między siostrą i przyjaciółką, Eugenia Schumann”.

Nie zachowała się ŻADNA podobizna Marie Fillunger poza słabej jakości fotografią z młodości. Niezwykle trudno natknąć się również na wzmianki dotyczące jej występów. Może przyszłość przyniesie więcej materiałów w tym względzie. Listy zebrane, jej i Eugenii, wydała niemiecka muzykolożka Eva Rieger w 2002 roku, pt. “Mit tausend Küssen Deine Fillu. Briefe der Sängerin Marie Fillunger an Eugenie Schumann 1875-93.”. Może ktoś przełoży je na polski, kiedyś.

Dużo miłości w życiu, drogie dzieci, to najlepsze, co może nas spotkać 🙂