Wewat samper

Julian Dobrski (1812-1886), pierwszy wykonawca partii Stefana w Strasznym Dworze.

Gdzież postawić to naczynie?

Damazy do Hanny, Straszny Dwór, akt II.

Owoce fonograficzne wydawane regularnie od pewnego już czasu przez Narodowy Instytut Fryderyka Chopina to zapis bohaterskiej determinacji kierownictwa i dowód godnej wszelkiego szacunku konsekwencji w promowaniu konkretnego, historycznego podejścia do repertuaru chopinowskiego i jemu współczesnego a także po nim następującego. Dla mnie – woda na młyn oraz realizacja młodzieńczych marzeń o usłyszeniu konkretnych tytułów na instrumentach z epoki. Na tę realizację czekałbym pewnie kilkanaście lat dłużej, gdyby nie wizja dyrektora Leszczyńskiego. A mam świadków, że jeszcze na studiach, w poprzednim millenium, wieszczyłem Konkurs Chopinowski na instrumentach z epoki, wzbudzając uśmieszki politowania na każdym, komu to opowiadałem. I co? Nieco ponad dwadzieścia lat później mamy pierwsze takie wydarzenie za sobą, dzięki Leszczyńskiemu et consortes. Mamy także Chopin i jego Europa – jedyny festiwal w tej części Europy grający z takim rozmachem opery, oratoria i koncerty romantyczne na instrumentach z epoki. Festiwal, który stał się drugim domem czołowych orkiestr historycznych świata, na czele z Orchestra of the 18th Century.

Przy takiej polityce repertuarowo-estetycznej pozostało tylko czekać na stosowną rocznicę, by ujrzeć wiadome produkcje moniuszkowskie, w tym klejnot klejnotów w mym panteonie wymarzonych realizacji HIP: Straszny Dwór. Doczekałem. Doceniam. Wyrażam respekt i dozgonną wdzięczność, gdyż jeśli nie NIFC, to kto? I na tym możnaby poprzestać, chwaląc zasługi, czując się rozpieszczonym także towarzystwem realizacji Halki i Flisa. Sęk w tym, że Straszny Dwór został mi wprowadzony w krwiobieg jeszcze przed osiemnastką, od razu w niedościgłym do dziś wykonaniu pod batutą Jana Krenza, zaś ruchowi HIP poświęciłem całe swe dorosłe życie. Mam więc pewien mandat do kilku zastrzeżeń i uwag dotyczących tego epokowego nagrania – bez intencji podkopywania jego walorów i zasług. Ot, spojrzenie oddanego fana partytury Moniuszki na album, który powstał w możliwie najbardziej sprzyjających warunkach dla artystów, bez uciążliwości scenicznego mozołu, więc i bez taryfy ulgowej.

Do wykonania Strasznego Dworu można podejść co najmniej na trzy podstawowe sposoby. Pierwszy to sposób patriotyczny, akcentujący wszelkie odniesienia i stylizacje związane z Polską. Partytura aż roi się od polonezów, krakowiaków, kujawiaków i mazurów, nie tylko tych oczywistych, powiedziałbym wręcz, że im bardziej zawoalowane i ulotne, tym cenniejsze. Wystarczy wykonać je w satysfakcjonującym nasze słowiańskie serca duchu, by osiągnąć murowany sukces. Drugi sposób to wariant kosmopolityczny, śledzący odniesienia stylistyczne do muzyki europejskiej czasów Moniuszki i wcześniejszych. Nie od dziś wiadomo, że Straszny Dwór jest encyklopedią zamierzonych lub nie pastiszów i kalek plejady gigantów, od Rossiniego (a może i Mozarta) po Webera i Meyerbeera. I wcale nie świadczy to źle o samym Moniuszce, wręcz przeciwnie, pokazuje jego erudycję i swobodę w posługiwaniu się wieloma językami. W dodatku uzupełnia się to znakomicie z emploi pierwszego Stefana – Juliana Dobrskiego, który nie dość że liczył sobie podczas premiery 52 wiosny, to jeszcze jego portfolio obejmowało role skrajnie od siebie odległe w słynnym katalogu Kloibera (twórcy tzw. Fächer, kategoryzacji głosów pokutującej generalnie do dziś w wokalistyce operowej). I to słychać bardzo wyraźnie w napisanej dla niego roli. To nie jest partia dla pierwszego lepszego, najsprawniejszego nawet technicznie tenora. To festiwal uniwersalności warsztatu starego wyjadacza. Podobne potraktowanie całej partytury może dać jej wiele blasku i atrakcyjności. Jest wszakże i trzecia pokusa, by potraktować dzieło czysto artystycznie, „na obcego”, bez obciążeń i skojarzeń, filtrując nuty przez wrażliwość muzyczną dyrygenta i solistów, a wręcz pozwalając sobie na ekstrawaganckie eksperymenty. Pomijając fakt, iż trudno jest dziś Polakom zdobyć się na oderwanie Moniuszki od wszelkich konotacji, wydaje się, że wykonawcy niniejszego nagrania postawili na tę właśnie opcję. Nie do końca im się to opłaciło.

Grzegorz Nowak, któremu powierzono prowadzenie całości, już w Intradzie pokazał, że respektowanie pierwiastka polskiego w stylizowanych polonezach nie będzie jego fetyszem rzutującym na wykonanie. Otrzymujemy więc rozpędzony do zadyszki wstęp orkiestrowy, nie dający słuchaczowi nic w zamian za straconego poloneza. I tak będzie przez całą operę: tam gdzie przydałoby się pokłonienie tradycji lub gdzie braknie pomysłu dramaturgicznego, pojawi się zagonione tempo, skoczność w miejsce majestatu, trucht w miejsce refleksji, walec w miejsce wzruszenia. Miłośnicy estetyki Marka Minkowskiego mogliby poczuć się usatysfakcjonowani, gdyby nie to, że za tymi podskokami i gonitwami nie stoi żadne theatrum, żaden generalny zamysł, poza zwyczajnym: „ej zagrajmy to z ikrą, inaczej nuda”. Najpiękniejsze karty: madrygałowe Cichy domku czy wyciskające łzy O drodzy goście mijają w tej interpretacji niezauważone i nijakie, weberowska z ducha opowieść Cześnikowej o Strasznym Dworze razi niezamierzoną komicznością, żartu za to brak tam, gdzie jest potrzebny: chóralnym Nie chce pani mieć czy scenie kłótni o ustrzelenie dzika. Całości brak rozmachu narracyjnego, przestrzeni, dramaturgii, uskrzydlenia, potoczystości i proporcji decorum. Bywają jednakowoż momenty niezłe, jak Dumka Jadwigi, scena wróżby z wosku, finał aktu drugiego czy właściwie cały trzeci akt. Czy przypadkiem? – oby nie.

A skoro o eksperymentach mowa, nie sposób nie zdziwić się koncepcji obsady solowej. Na czoło wysuwa się pytanie, jakim cudem obsadza się ikoniczną partię Miecznika głosem o co najmniej tercję tessyturowo za niskim (Konieczny) mając pod ręką najlepszego żyjącego wykonawcę tej partii (Godlewski). Słyszymy za to tegoż Godlewskiego w partii… Zbigniewa, z czym radzi sobie oczywiście świetnie, bo to znakomity artysta. Poradziłby sobie i z partią Macieja (Bronikowski), który tu jest bezbarwny i nawet nie zbliża się do wzorca wytyczonego pod Krenzem przez nieodżałowanego Floriana Skulskiego (swoją drogą, świetnego Miecznika w innych produkcjach). Otrzymujemy zatem jako Miecznika stękającego wagnerowskiego kolosa w sztandarowej moniuszkowskiej partii barytonowej – wrażenie zgrzytu pogłębia jeszcze wykonanie arii, skoczne i asekuracyjnie mezza voce, w miejsce soczystego poloneza. Nie można odmówić wykonawcy starań o element aktorski w głosie, lecz nie jest to sarmacka pewność siebie i kozackie opanowanie, raczej wzgardliwe pohukiwanie, w dodatku słychać mozolne wzorowanie się na Hiolskim, a to już ryzykanctwo i niepotrzebna brawura.

Tryb „pogardliwy” (takie artykułowanie fraz i samogłosek z niesmakiem jakby) to swoją drogą dość powszechne dziś zjawisko w wokalistyce, w Strasznym Dworze jedyne na nie miejsce – i to w charakterze pastiszu – jest w partii Skołuby. Na nagraniu NIFC-u jest ona wykonana poprawnie, bez fajerwerków i bez odrobiny demoniczności (Siwek). Niestety konwencję niesmaku artykulacyjnego reprezentuje w tym nagraniu również odtwórca Stefana (Rutkowski), który niezależnie od sytuacji operuje jednym rodzajem ekspresji, z nieprzystającym do roli groszkiem w głosie oraz nieznośnym zniekształcaniem samogłosek. Naprawdę przykro słuchać „prag” i „słag” zamiast „próg” i „sług”, no a już „wewat samper wolny stan” to doprawdy niezamierzony efekt komiczny. Nie muszę dodawać, że możemy zapomnieć o mezza voce we fragmentach lirycznych: przyszedł walec i wyrównał. Wielka szkoda, bo artysta ma możliwości, o czym przekonałem się słuchając go tu i ówdzie w repertuarze choćby verdiowskim. Pech chciał, iż wspomniany Julian Dobrski był technicznym i stylistycznym poliglotą, który z niejednego pieca chleb jadł – co dla niego uszył Moniuszko, stało się kamieniem probierczym dla kolejnych pokoleń. Choć na takiego na przykład Ochmana (któremu zarzucano „falsetowanie”) bym nie narzekał. Wypada wspomnieć również o Damazym (Kozłowski), grzecznym, nierogatym, niezłośliwym, nieirytującym, niepapkinowskim. Czyli trochę nie na temat.

Głosy pań są przyzwoite, acz pozbawione osobowości oraz dykcji (na całą obsadę dykcję posiada jedynie Godlewski, i tylko on nie „pochyla” głosu). Mało charakterystyczna Cześnikowa (Walewska) staje na głowie, by pozostawić jak najwięcej fraz w… głowie. Unika jak ognia rejestru piersiowego, a dlaczego tak jest przekonujemy się gdy go już użyje: brak mu, mówiąc delikatnie, kwalitetu. Pod tym względem genialnym posunięciem było powierzenie roli Cześnikowej niebojącej się wyzwań Izabelli Kłosińskiej podczas niedawnego wykonania w Filharmonii Narodowej – zaorała, mówiąc kolokwialnie, słuchaczy i współwykonawców. Ja zaś już chyba nie doczekam swej wymarzonej śpiewaczki na tym miejscu, Ewy Podleś. Jadwiga (Ledzion-Porczyńska) i Hanna (Piasecka) śpiewają całkiem satysfakcjonująco, lecz teatru nie robią, grzecznie „pochylają” i zaciemniają. W uszach i sercu dzwoni mi wciąż kryształowa Bożena Betley, a po wysłuchaniu zjawiskowej Kunegundy w wykonaniu Aleksandry Kubas-Kruk chyba już wiem, kogo bym obsadził jako wzorcową Hannę w moim wymarzonym Strasznym Dworze.

Chór śpiewa sprawnie, lecz realizatorzy schowali go skutecznie za orkiestrę, więc większość słów nie dochodzi do słuchacza. Brakło mu też nieco pazura i zawadiackości, które przecież pokazali swego czasu w Normie pod Biondim, więc potencjał jest, tylko nie uznano za słuszne z niego skorzystać. Przeszkadza za to inny element, dzielony zresztą z wszystkimi (poza Godlewskim) solistami: przeciąganie i dośpiewywanie ostatnich sylab słów i fraz. To dosłownie niszczy wiele miejsc charakterystycznych, komicznych, ale i tych poważnych – słowem: znika teatr. I to jest mój ostatni, choć not least, zarzut do całości nagrania: brak temu wykonaniu intencji dramaturgicznej, z jaką artyści chcieliby opowiedzieć, kolejny raz, na nowo, historię pod tytułem Straszny Dwór. Opowiedzieć tak, by obcokrajowiec, nie znający języka ani znaczenia Moniuszki w muzyce polskiej, świetnie się bawił, wzruszał i czasem nawet umownie bał. Postawiono na artystyczną szarżę w niewiadomym kierunku. Niby dla chcącego mogłoby to wystarczyć. Dla zdającego sobie sprawę, co drzemie w tych nutach, to trochę za mało. Zaś dla wiedzącego, co można wykrzesać z TEJ orkiestry na TYCH instrumentach, osiągnięty efekt to zdecydowanie za mało. Choć dla kilku fraz klarnetowych Erica Hoepricha mógłbym pomyśleć o cofnięciu tych słów.

Niemniej: cieszmy się, że dożyliśmy tego momentu, wielu z nas jeszcze nawet nie do końca w wieku podeszłym. Chwała dyrektorowi Leszczyńskiemu, dokonał niemożliwego. Między innymi dzięki takim inicjatywom Polska z kraju zaściankowego w dziedzinie ruchu HIP staje się potęgą. Zaś tacy malkontenci jak ja mogą sobie powybrzydzać, miast cieszyć się jak dzieci, że mamy Moniuszkę na instrumentach z epoki.

Kto żyw, kto brat, bierz w dłoń pełną czaszę 🙂

Coda

Tuba z 1908 roku, Boston Musical Instruments Company.

Ach, to smakuje dobrze, dziękuję.

Ostatnie słowa Brahmsa, po podaniu mu szklanki wina, 1897.

Koniec roku za pasem, czas więc zakończyć naszą podróż po historycznie poinformowanych wykonaniach dzieł symfonicznych, operowych i oratoryjnych z udziałem instrumentów z epoki, od czasów Beethovena po lata trzydzieste ubiegłego stulecia. Po wyliczeniu katalogu nagrań beethovenowskich, muzyce orkiestrowej i wokalnej pierwszej połowy 19 wieku możemy podsumować osiągnięcia na gruncie rejestracji twórczości poromantycznej. Osiągnięcia udowadniające, iż dobór instrumentarium i technik gry czyni wciąż różnicę, nawet w muzyce, jakiej słuchały nasze (pra)babki.

Nieszczęśliwie kojarzony w większości z muzyką fortepianową Franciszek Liszt (1811-1886), w przeciwieństwie do swego przyjaciela Chopina wcale nie ograniczał się do tego instrumentu. Jego znakomita muzyka symfoniczna długo opierała się nurtowi HIP, by ostatecznie znaleźć swojego gorącego orędownika w osobie Martina Haselböcka i jego Wiener Akademie. W szeroko zakrojonym cyklu nagraniowym The Sound of Weimar zarejestrowali oni dla różnych wytwórni (w latach 2010-2017, całość wydała w 2018 roku Gramola) dziewięć albumów, zawierających Symfonię dantejską, Symfonię faustowską, A la Chapelle Sixtine, wszystkie poematy symfoniczne (największy lisztowski wkład w historię muzyki), transkrypcje i drobniejsze utwory oraz Rapsodie węgierskie. Odnotować jednak należy, iż pierwszy był tu Jos van Immerseel z jego Anima Eterna, nagrywając w 2004 roku dla Zig Zag wspaniały album zawierający Totentanz, Rapsodie 1 i 3, Preludia, Mazepę oraz trzy pomniejsze utwory: Die Wiege, Der Kampf um’s Dasein i Zum Grabe. W 2011 roku dla Actes Sud swoją interpretację Symfonii dantejskiej oraz Orfeusza zarejestrowali Les Siècles i François-Xavier Roth. Dla dopełnienia obrazu, Bruno Weil wraz z Cappella Coloniensis nagrali monumentalną Kantatę na odsłonięcie pomnika Beethovena (DHM, 2001).

Młodszy od Liszta o dwa lata Giuseppe Verdi (1813-1901) wkroczył na piedestał wykonań z instrumentami z epoki dzięki wybitnemu nagraniu Requiem oraz Quattro Pezzi Sacri przez Johna Eliota Gardinera i Orchestre Révolutionnaire et Romantique (Philips 1995). Ci sami wykonawcy w tej samej wytwórni wypuścili następnie równie wspaniałe wykonanie Falstaffa (2001). W tym samym roku światło dzienne ujrzał album arii operowych w wykonaniu Thomasa Hampsona i Orchestra of the Age of Enlightenment (EMI). Zawiera fragmenty Ernaniego, Makbeta, Dwóch Foskariuszy, Nieszporów sycylijskich, Zbójców, Korsarza, Trubadura, Stiffelia, Joanny d’Arc i Traviaty. Arie verdiowskie zawierają także albumy Véronique Gens, Natalie Dessay oraz Simone Kermes wspomniane w poprzednim odcinku podsumowania. Całego Makbeta nagrał w 2017 roku Fabio Biondi z Eropa Galante, wkrótce ma się ukazać także Korsarz w tym wykonaniu.

Rówieśnik Verdiego, Ryszard Wagner (1813-1883), wciąż czeka na przełamanie niechęci do dawnych instrumentów. Dysponujemy epokowym nagraniem fragmentów instrumentalnych i scen z oper w wykonaniu Rogera Norringtona i London Classical Players (EMI, 1994), ci sami wykonawcy zamieścili także Wstęp do Holendra Tułacza na składankowej płycie z romantycznymi uwerturami. Idyllę Zygfryda oraz młodzieńczą Symfonię C-dur nagrał Florian Merz i Chursächsische Philharmonie (VMS, 1996). Całego Holendra dostaliśmy następnie w aż trzech wykonaniach: Bruno Weila i Cappella Coloniensis (DHM, 2004) oraz dwukrotnie Marka Minkowskiego i Musiciens du Louvre (Naive, 2013, Naxos DVD, 2015). Zdecydowanie bardziej chętnie nagrywany na instrumentach z epoki jest Johannes Brahms (1833-1897). Komplet jego symfonii zarejestrował najpierw Roger Norrington (EMI, 1991-1996), następnie John Eliot Gardiner (SDG, 2007-2010). Philippe Herreweghe nagrał też Czwartą (Phi, 2017). Koncert fortepianowy d-moll utrwalił Hardy Rittner z L’arte del mondo pod Wernerem Erhardtem (MDG, 2011). Mamy także kilka nagrań dzieł wokalno-orkiestrowych, takich jak Schicksallied (Herreweghe, 2017, Gardiner, 2007), Rapsodia na alt (Gardiner 2009, Herreweghe 2017), Begräbnisgesang (Norrington, 1993, Gardiner, 2007, Herreweghe 2011), Gesang der Parzen (Gardiner, 2007, Herreweghe 2011), czy Nänie (Gardiner 2007). Absolutnym faworytem kapelmistrzów historycznych jest jednak Deutsches Requiem, nagrane dotąd przez Norringtona (EMI, 1993), dwukrotnie przez Gardinera (1991, 2007) i dwukrotnie przez Herreweghe’a (1996, DVD 2012).

Kolejny po Liszcie i Brahmsie wielki symfonik, Anton Bruckner (1824-1896), cierpliwie czeka na komplet nagrań dzieł orkiestrowych. Do tej pory dysponujemy symfoniami: Pierwszą (Haselböck, 2005), Trzecią (Norrington 1995), Czwartą, Piątą oraz Siódmą (Herreweghe, 2006, 2009, 2004). Mamy też nagrania dwóch wielkich mszy Wiedeńczyka: f-moll (Herreweghe, 2008) oraz b-moll (Borowicz, 2017). Jego uczeń i kontynuator, Gustav Mahler, reprezentowany jest w naszym zestawieniu przez Pierwszą symfonię (Les Siècles i François-Xavier Roth, 2018), pierwszą wersję pierwszej części Drugiej symfonii (tak zwane Totenfeier, Jurowski, 2012), Czwartą symfonię (Herreweghe, 2011) oraz pieśni orkiestrowe: Lieder eines fahrendem Gesellen (Jurowski, 2012) i Knaben Wunderhorn (Herreweghe, 2011). Komplet symfonii Antonina Dvořáka zapowiada Marek Štryncl i Musica Florea – do tej pory zarejestrowali dla firmy Arta Pierwszą (2015), Drugą (2017), Czwartą (2018), Siódmą, Ósmą (2009) i Dziewiątą (2018) wraz z dwoma drobniejszymi utworami. Słynna Dziewiąta istnieje jeszcze w dwóch innych wykonaniach: Emmanuela Krivine’a z La Chambre Philharmonique (Naive, 2008) oraz Josa van Immerseela z Anima Eterna (Alpha, 2015).

Obraz historycznych nagrań symfoniki drugiej połowy dziewiętnastego wieku byłby niepełny bez takich tytułów, jak: Moja ojczyzna Smetany (Norrington, 1997), Czwarta symfonia i Dziadek do orzechów Czajkowskiego (Immerseel, 2000), Symfonia d-moll Francka (Herreweghe, 2002), Symfonia organowa i Czwarty koncert fortepianowy Saint-Saensa (Roth, 2010), Koncert fortepianowy Griega (Montgomery, 2016), Uczeń czarnoksiężnika i kantata Velléda Dukasa (Roth 2011), Szeherezada i Jasne święto Rimskiego-Korsakowa oraz Tańce połowieckie i W stepach Azji Środkowej Borodina (Immerseel, 2005), Obrazki z wystawy Musorgskiego (Immerseel, 2014), walce i polki Jana Straussa (Immerseel, 2003), Step Noskowskiego (Herreweghe, 2011), Suita z Cyda Masseneta i España Chabriera (Roth, 2013). Z mniej znanych autorów mamy Trzecią symfonię i Odę-symfonię Krzysztof Kolumb Feliciena Davida (1810-1876) oraz Drugi koncert fortepianowy Theodore’a Dubois (1837-1924) pod niezawodnym François-Xavierem Rothem (2016, 2011). Późniejszą literaturę wokalną reprezentuje Oratorium bożonarodzeniowe Camille’a Saint-Saensa w wykonaniu L’arpa festante pod dyrekcją Ralfa Otto (2007) oraz Requiem Gabriela Faure’ego w wersji z orkiestrą, którą nagrał John Eliot Gardiner (1994), Philippe Herreweghe (2002) oraz François-Xavier Roth (2018).

W kategorii operowo-operetkowej La Nonne Sanglante Charlesa Gounod’a zarejestrowała Insula Orchestra pod dyrekcją Laurence Equilbey (DVD, 2018), zaś Fausta – Les Talens Lyriques pod Christophe’em Roussetem (2019). Mało znaną operę Hamlet Ambroise Thomasa (1811-1896) nagrał Louis Langrée z Orchestre des Champs-Elysées (DVD, 2019). Gardinerowi zawdzięczamy zaś światową premierę na instrumentach z epoki Carmen Georges’a Bizeta (DVD, 2010). Fantasio Jacques’a Offenbacha nagrał Mark Elder z Orchestra of the Age of Enlightenment (2014), La Périchole, Piękną Helenę i Wielką Księżną Gerolstein – Marc Minkowski i Musiciens du Louvre (2019, 2000, 2004). Ci ostatni nagrali także Koncert wiolonczelowy oraz orkiestrowe wyjątki z operetek Offenbacha (2007). Włoską wersję Halki Stanisława Moniuszki podziwiać możemy dzięki Europa Galante pod Fabio Biondim (2019), Straszny dwór zarejestrowała orchestra of the Age of Enlightenment pod Grzegorzem Nowakiem (2019). The Rose of Persia oraz sześć uwertur Arthura Sullivana nagrał Hanover Band pod dyrekcją Toma Higginsa (2005).

W dwudziesty wiek wkraczamy z kilkoma nagraniami dzieł orkiestrowych Claude’a Debussy’ego (1862-1918). Anima Eterna pod Josem van Immerseelem zarejestrowali Morze, Obrazy oraz Preludium do Popołudnia fauna (2012). To ostatnie dzieło, razem z Nokturnami i Grami jak również Morze i Pierwszą suitę orkiestrową nagrali Les Siècles i François-Xavier Roth (2017). Ci sami wykonawcy dają nam Moją matkę gęś, Nagrobek Couperina i Szeherezadę oraz kompletny balet Dafnis i Chloe Maurice’a Ravela (2017, 2016). Z kolei Bolero, Rapsodię hiszpańską, La valse, Pawanę dla zmarłej infantki, Koncert na lewą rękę i Moją matkę zarejestrował wcześniej Jos van Immerseel z Anima Eterna (2008). Święto wiosny, Pietruszkę i Ognistego ptaka Igora Strawińskiego, wraz z drobniejszymi utworami Głazunowa, Sindinga i Areńskiego poznajemy dzięki interpretacjom François-Xaviera Rotha (2010, 2013). W 1996 roku ukazało się niedostępne dziś nagranie Planet oraz St. Paul’s Suite Gustava Holsta, w wykonaniu New Queen’s Hall Orchestra pod dyrekcją Roya Goodmana. Zaś w 2013 Robert King wraz z King’s Consort utrwalili uroczyste dzieła wokalno instrumentalne Charles Villiers Stanforda oraz Huberta Parry’ego. Ostatnie dzieła naszej listy zawdzięczamy niezmordowanemu Immerseelowi: odważnie nagrał Sinfoniettę Janáčka (2015), Amerykanina w Paryżu, Błękitną rapsodię i pieśni Gershwina (2017), Concert champêtre, Koncert na dwa fortepiany oraz Suitę francuską Poulenca (2011) a na koniec coś niesamowitego: Carmina Burana Carla Orffa (2014). Tym sposobem docieramy do rubieży okresu międzywojennego, kiedy to przyjmuje się granicę ciągłości estetycznej i technicznej instrumentów “niewspółczesnych”.

W omawianym powyżej zakresie wciąż czekamy na wiele pozycji operowych i orkiestrowych – jak choćby na większość oper Verdiego i Wagnera, wszystkie opery Dvořáka, Pucciniego i Janáčka, Koncert b-moll i reszta symfonii Czajkowskiego i Mahlera, dzieła Karłowicza, Rachmaninowa, Elgara, Szymanowskiego… Jest jednak już bliżej niż dalej, takie przynajmniej można odnieść wrażenie. Wypada mieć nadzieję, iż w ciągu najbliższych dwóch dekad katalog wszystkich najważniejszych pozycji z lat 1800-1940 na instrumentach z epoki, jeżeli tylko nie nastąpi jakieś dramatyczne załamanie ruchu HIP, zapełni się w stopniu satysfakcjonującym. To dałoby jakieś 70 lat od pierwszych prób tego typu nagrań – relatywnie niewiele, zważywszy, iż jeszcze niedawno ogromna większość krytyków pukała się w głowę na hasło „Wagner na instrumentach dawnych”.

Emocje pierwszych kontaktów z Mahlerem czy Ravelem na instrumentach epoki już się nie powtórzą, ale podejrzewam, że uronię łezkę gdy usłyszę w takim wykonaniu Stabat Mater Szymanowskiego…

Śpieworaj

Rossini: Kamień probierczy. Inscenizacja z Teatro Regio di Parma, 2006.

Dajcie mi rachunek z pralni, a napiszę do niego muzykę!

Gioachino Rossini.

Twórczość operowa i kantatowo-oratoryjna pierwszej połowy 19 wieku (po omówionym już Beethovenie), ogromnie ciekawa muzycznie i stosunkowo gorzej znana niż opery barokowe, Mozarta czy te poromantyczne, długo opierała się zakusom zespołów historycznego wykonawstwa. Mieliśmy co prawda chlubne, wczesne przykłady podejść do tematu (trzy opery Rossiniego zarejestrowane dla Sony na przełomie lat 70 i 80), lecz na nagranie takiego na przykład pierwszego Cyrulika na instrumentach z epoki czekaliśmy aż do roku 2017! Pomiędzy tymi datami dokonano jednak wystarczająco wiele, by wyliczanka osiągnięć zajęła trochę czasu. Przypomnę, iż liczę wyłącznie dzieła z udziałem orkiestry, bez tych z towarzyszeniem instrumentów klawiszowych. Oper Grétry’ego, Cherubiniego i Méhula oraz oratoriów Haydna, jako dzieł chronologicznie sprzed Fidelia liczył nie będę. Mają wszelako i one swoje nagrania w katalogu dokonań ruchu HIP.

Wspomniane trzy opery Rossiniego zarejestrowała Cappella Coloniensis pod dyrekcją Gabriele Ferro to Tankred (1978), Włoszka w Algierze (1982) i Kopciuszek (1983). Na kolejne realizacje dzieł scenicznych Rossiniego trzeba było sporo poczekać – jednoaktówka La Cambiale di matrimonio z orkiestrą Concert Spirituel pod Niquetem nagrana została w roku 1991, kolejną interpretację Kopciuszka dał Vladimir Jurovski z Orchestra of the Age of Enlightenment w 2007. Również w 2007 ukazała się na DVD rewelacyjna inscenizacja Kamienia probierczego, z wykorzystaniem technik multimedialnych oraz udziałem Ensemble Matheus pod Jean-Christophe’em Spinosim. Niezawodna Cecilia Bartoli zorganizwała i doprowadziła do wydania na DVD dwóch produkcji z udziałem orkiestry La Scintilla: Otello oraz Hrabia Ory – obie nagrane w 2012 roku. Pierwsze nagranie HIP, na DVD, Cyrulika sewilskiego to rok 2017 (Le Cercle De L’Harmonie, Jeremie Rhorer). Rok później zrealizowano nagranie CD Semiramidy, z Orchestra of the Age of Enlightenment pod Markiem Elderem. Do tego dorzucić należy uwertury operowe pod dyrekcją Norringtona (1991), Goodmana (1995) oraz wybór arii i uwertur w wykonaniu Marii Bayo i Concerto Italiano (2001) oraz Franco Fagiolego i Armonia Atenea (2016). Z kolei monumentalne Stabat Mater zarejestrowały dotąd orkiestry Akademie Für Alte Musik (Creed, 1999) oraz Das Neue Orchester (Spering, 2002).

Dwie kluczowe dla stylu romantycznego opery Carla Marii von Webera zostały zarejestrowane przez Bruno Weila i Cappellę Coloniensis (Wolny Strzelec, 2001) oraz Johna Eliota Gardinera i Orchestre Révolutionnaire Et Romantique (Oberon, 2002). Jednoaktowy singspiel Abu-Hassan został nagrany przez Bruno Weila i Cappellę Coloniensis w 2002 roku. Podobną w charakterze trzyaktową operę Johanna Nepomuka Hummla Mathilde von Guise zarejestrował Didier Talpain z orkiestrą Solamente Naturali (2010). Z kolei dwie msze Hummla, D-dur i B-dur, nagrał Richard Hickox z Collegium Musicum 90 (2002).

Porządnej dyskografii dzieł wokalnych doczekał się Franz Schubert. Na czoło wychodzą tu jego wspaniałe msze, których komplet nagrała Orchestra of the Age of Enlightenment pod Bruno Weilem w latach 1993-95. Mszę As-dur nagrał również John Eliot Gardiner z Orchestre Révolutionnaire Et Romantique, dołączając Stabat Mater D.175 oraz Hymnus An Den Heiligen Geist i Lied Fur Den Sabbath (1999). W 2001 roku ukazało się nagranie Mszy As-dur z Philippe’em Herreweghe’em i Orchestre Des Champs Elysées. Stabat Mater zrejestrował Balthasar-Neumann-Ensemble pod Thomasem Hengelbrockiem (2018). Singspiel Die Verschworenen zarejestrował w roku 1995 Christoph Spering z Das Neue Orchester, arie i uwertury do dzieł scenicznych nagrała L’Orfeo Barockorchester pod Michi Gaig, zaś zestaw uwertur – Haydn Sinfonietta Wien pod Manfredem Hussem (2012). Pieśni z towarzyszeniem orkiestry nagrała Insula Orchestra pod dyrekcją Laurence Equilbey.

Dzięki niezmordowanej Cecilii Bartoli możemy się cieszyć udaną, niekonwencjonalną inscenizacją mało znanej opery Clari Jacques’a Fromentala Halévy’ego (DVD, 2008). Dysponujemy też całkiem przyzwoitym przeglądem oper Gaetano Donizettiego na instrumentach z epoki. Łucję z Lammermoor zarejestrowała Hanover Band pod Charlesem Mackerrasem (1997). Trzech innych nagrań dokonała niestrudzona Orchestra of the Age of Enlightenment, pod dyrekcją Marka Eldera: Imelda de Lambertazzi (2007), Maria di Rohan (2009) oraz Les Martyrs (2014). Vincenzo Belliniego natomiast reprezentują przede wszystkim dwa nagrania Normy – DVD Europa Galante pod Fabio Biondim z June Anderson (2001) oraz La Scintilla pod Antoninim z Cecilią Bartoli (2012). W 2007 roku La Scintilla pod Alessandro de Marchim, z Cecilią Bartoli, zarejestrowała także Lunatyczkę. Trzy sceny operowe – z Normy, Pirata oraz Bianki i Fernanda – nagrała Jane Eaglen z Orchestra of the Age of Enlightenment pod Markiem Elderem (1995).

Dzieła Hectora Berlioza na głosy, chór i orkiestrę to przeważnie ciężka romantyczna artyleria. Ich wykonania przy użyciu instrumentów z epoki zdarzają się rzadko, lecz regularnie. Poza wspomnianą wcześniej symfonią Romeo i Julia, możemy cieszyć się operami: Potępienie Fausta wydano na DVD w wykonaniu Les Siècles i François-Xaviera Rotha (2019), Trojan zaś, również na DVD, w wykonaniu Orchestre Révolutionnaire Et Romantique i Johna Eliota Gardinera (2003). Popularny cykl pieśni z orkiestrą Les nuits d’été nagrał Philippe Herreweghe z Orchestre Des Champs Elysées (1994, wraz z kantatą Herminie), Marc Minkowski z Les Musiciens du Louvre (2011) oraz François-Xavier Roth i Les Siècles. Oratorium Dzieciństwo Chrystusa zarejestrował Philippe Herreweghe z Orchestre Des Champs Elysées (1996), a młodzieńczą Mszę uroczystą – John Eliot Gardiner z Orchestre Révolutionnaire Et Romantique.

Mało kto wie, iż Feliks Mendelssohn-Bartholdy napisał w młodości singspiel pod tytułem Wesele Camacha – możemy go posłuchać w wykonaniu Anima Eterna pod dyrekcją Josa van Immerseela (1993). Muzykę do sztuki Racine’a Athalia nagrał Christoph Spering i Das Neue Orchester (2003). Popularną muzykę do Snu nocy letniej uwiecznili Philippe Herreweghe z Orchestre Des Champs Elysées (1994) i Frans Brüggen z Orkiestrą 18 wieku (1997). Lecz wśród nagrań HIP królują dwa oratoria Mendelssohna: Eliasz (Herreweghe 1993, Daniel 1997, Spering 2009, Hagel 2011, Hengelbrock 2015, Rademann 2015) oraz Paulus (Spering 1995, Herreweghe 1996, Hagel 2008). Psalm 42 na chór z orkiestrą nagrał Philippe Herreweghe (2001). O Symfonii Lobgesang wspominałem w poprzednim wpisie.

Dostępnych jest kilka nagrań dzieł oratoryjnych Roberta Schumanna. Jego Raj i Peri oraz Requiem für Mignon wydał John Eliot Gardiner z Orchestre Révolutionnaire Et Romantique (1997). Requiem Des-dur posłuchamy w wykonaniu Christopha Speringa i Das Neue Orchester (2013). Missa Sacra nagrał Balthasar-Neumann-Ensemble pod Thomasem Hengelbrockiem (2018). Baśń muzyczną Pielgrzymka Róży doczekała się trzech wykonań: Christopha Speringa z Das Neue Orchester (dwa razy, 1998 i 2013) oraz Facundo Agudina z L’Orchestre Musique des Lumières (2013). Wielka szkoda, że wycofano z katalogu nagranie pięknego dzieła, Scen z Fausta Goethego, w interpretacji Philippe’a Herreweghe’a i Orchestre Des Champs Elysées (1998).

Ważną pozycją na rynku fonograficznym stało się ongiś nagranie romantycznych uwertur operowych Webera, Schuberta, Berlioza, Mendelssohna, Schumanna i Wagnera z udziałem London Classical Players i Rogera Norringtona (1990). Po latach do tej składankowej konwencji dołączyły albumy arii operowych Cecilii Bartoli z La Scintilla (2007: Bellini, Hummel, Mendelssohn, Garcia, Halévy, Malibran, Pacini, Persiani, Rossi), Natalie Dessay z Concerto Köln (2007: Donizetti, Bellini, Verdi), Véronique Gens z Les Talens Lyriques (2011: Méhul, Kreutzer, Salieri, Meyerbeer, Mermet, Berlioz, Saint-Saëns, Massenet, Verdi) oraz Simone Kermes z Concerto Köln (2013: Rossini, Mercadante, Bellini, Donizetti, Verdi).

Wiele dalszych wykonań i nagrań planowanych jest w najbliższych latach, niektóre spektakle operowe dostępne są bez wydania, na Youtube (na przykład Westalka Spontiniego pod Rhorerem). Wciąż czekamy na wiele oper Rossiniego, Donizettiego i Belliniego, na Niemą z Portici Aubera, na Żydówkę Halévy’ego, na Beatrycze i Benedykta oraz Benvenuto Celliniego Berlioza, na dzieła Meyerbeera…

Tymczasem wyliczanka będzie kontynuowana, względem ostatniego okresu objętego historycznym wykonawstwem: od połowy 19 stulecia do drugiej wojny światowej.

Recyklang

John Walsh, wydanie arii z Rinalda Haendla (Londyn, 1711).

Oprócz „De profundis” jest w mo­jej partyturze kilka cytatów chorało­wych; stosuję też autocytaty: trzy tak­ty „Te Deum” i w samym finale dwu­krotnie „Dies Irae” z „Requiem”.

Krzysztof Penderecki o operze Czarna Maska (1986)

Mało było kompozytorów barokowych z taką smykałką do ponownego użycia raz napisanych nut, co Jerzy Fryderyk Haendel (1685-1759). Sprzyjały mu dwie okoliczności: po pierwsze – zapożyczenia, w tym autocytaty, były czymś jak najbardziej dozwolonym, a nawet mile widzianym; po drugie – Haendel, przynajmniej w młodości, przemieszczał się geograficznie w stopniu wystarczającym, by mieć pewność, że słucha go wciąż nowa publiczność, nieznająca jego wcześniejszych dokonań. Trzecią przesłanką było tempo, w jakim należało komponować, by sprostać oczekiwaniom i zamówieniom, czwartą zaś po prostu chęć ocalenia muzyki, którą słuchacze bądź sam autor uznali za zbyt dobrą, by miała zabrzmieć tylko raz. Przerabiał więc Haendel swoje wcześniejsze dzieła podczas tworzenia kolejnych, podróżując z rodzimej Saksonii do słonecznej Italii (tam odwiedzając różne ośrodki: Florencję, Rzym, Neapol, Wenecję, w każdym komponując ważne utwory), by ostatecznie osiąść na Wyspach Brytyjskich (Londyn, Cannons, wypad do Dublina). Arcydzieło, którym zadebiutował na rynku angielskim – opera Rinaldo z roku 1711 – jest najlepszym przykładem demonstrującym muzyczny recykling w niczym nie uwłaczający wartości dzieła.

Nigdy nie poznamy rzeczywistej skali zapożyczeń użytych w partyturze Rinalda, a to z uwagi na zaginięcie trzech kompletnych oper Haendla z czasów hamburskich: Nero (1705), Florindo i Daphne (obie 1708). Poniższy wykaz można by więc zapewne poszerzyć o kilka-kilkanaście kolejnych punktów. Bez tego wygląda on jednak wystarczająco imponująco: na 41 muzycznych numerów, 17 ma swoje źródło we wcześniejszych utworach kompozytora, w tym niektóre w aż kilku. Warto im się bliżej przyjrzeć, w kolejności występowania w partyturze Rinalda.

Już pierwsza część uwertury opery jest zapożyczeniem z dramatycznej, wieloczęściowej kantaty na dwa soprany i smyczki Aminta e Filide, wystawionej w 1708 roku w Rzymie, w ramach słynnej Accademia dell’ Arcadia, arystokratycznego stowarzyszenia kulturalnego, do którego należały takie postaci, jak królowa szwedzka Krystyna czy wdowa po Janie III Sobieskim, Maria Kazimiera d’Arquien. Oryginał nie posiadał partii altówki, lecz tonacja pozostała ta sama, F-dur. Haendel nie poprzestał na tym jednym zapożyczeniu z kantaty: sopranowa aria Almireny Combatti da forte posiada pewne motywy przejęte z Fu scherzo z rzymskiego pierwowzoru, ponownie zachowując tę samą tonację (B-dur), w dalszej części opery sytuacji takich będzie więcej.

Majestatyczna barytonowa aria Argantesa Sibillar gli angui d’Aletto (D-dur) jest żywcem przejętą muzyką z arii Polifema z serenaty Aci, Galatea e Polifemo (Neapol, 1708). Ta jednak była również zapożyczeniem, lub też rozbudowaniem motywów z tenorowej arii Dell’ Iberia z opery Rodrigo (Florencja, 1707). Zanim zaś znalazła się w Rinaldzie, jej instrumentalne fanfary użyte zostały w chórze Di timpani e trombe z opery Agrippina (Wenecja, 1709) a większa porcja materiału w basowej arii Pende il ben (B-dur) z rozbudowanej kantaty scenicznej Apollo e Dafne (Wenecja-Hanover, 1709-10). Inna aria Argantesa, Vieni, o cara (d-moll) to parafraza środkowej arii sopranowego motetu Saeviat tellus (Rzym, 1707), Stelle fidae (e-moll).

Niewielkie, gdyż tylko motywiczne pokrewieństwo wykazuje radosna sopranowa aria Armidy Molto voglio (C-dur) z chórem Chi ben ama (D-dur), kończącym wspomnianą już serenatę Aci, Galatea e Polifemo. Z kolei pogodny duet Rinalda i Almireny Scherzano sul tuo volto jest przepisany wprost z kantaty Clori, Tirsi e Fileno (Rzym, 1707), wliczając tekst i tonację (A-dur). Jeden z największych hitów opery, altowa aria Rinalda Cara sposa (e-moll), zawiera drobne motywy pochodzące z ensemblowego Dominus a dextris (d-moll) z psalmu Dixit Dominus (Rzym, 1707), tenorowego Caro figlio z oratorium La Resurrezione (Rzym 1708) oraz basowego Cara pianta (g-moll) z Apollo e Dafne.

Inna wielka aria Rinalda, Venti turbini (G-dur) czerpie nieco motywicznie z sopranowej Eia ergo (B-dur), fragmentu Salve regina (Rzym, 1707) oraz orkiestrowe przebiegi z basowej Mie piante (B-dur) z Apollo e Dafne. Bajeczna, sopranowa kołysanka syren Il vostro maggio wzięta jest w całości z sopranowej arii Se vago rio z kantaty Amina e Filide, obie arie napisane w e-moll. Najlepiej dziś rozpoznawalny fragment Rinalda – i jeden z najlepiej znanych utworów Haendla w ogóle – sopranowa aria Almireny Lascia, ch’io pianga to delikatnie tylko zmodyfikowana wersja sopranowej Lascia la spina z oratorium Il trionfo del Tempo (Rzym, 1707), która z kolei jest wokalną wersją instrumentalnej Sarabandy z opery Almira (Hamburg 1705). Wszystkie trzy fragmenty trzymają się tonacji F-dur. Kalką wcześniejszej arii jest również basowa Basta che sol Argantesa (d-moll), wzięta z opery Agrippina. Żywiołowy, krótki duet Rinalda i Armidy Fermati! przepisał Haendel z kantaty Clori, Tirsi e Fileno (oba w B-dur).

Rekordzistką jest aria Rinalda Abbruccio, avvampo (G-dur), mająca przynajmniej sześć poprzedniczek. Najwcześniej muzykę tę znaleźć można w tenorowej Ob dein Mund (C-dur) z opery Almira, następnie mamy wirtuozowską wstępną arię motetu sopranowego Saeviat tellus (D-dur), sopranową Pugneran con noi (C-dur) z opery Rodrigo oraz (o mniejszym pokrewieństwie) altową Benche tuoni (G-dur) z serenaty Aci, Galatea e Polifemo. Stawkę kończą sopranowa L’alma mia (B-dur) z opery Agrippina (tylko motywy) oraz basowa Spezza l’arco (D-dur) z Apollo e Dafne. Nie zdziwiłbym się, gdyby podobne przykłady znalazły się we wspomnianych zaginionych partyturach Nero, Florindo i Daphne. Wydaje się, że muzyka ta należała do faworytek kompozytora i publiczności.

Bohaterskie, choć roztańczone E’ un incendio Rinalda pokrywa się w partii orkiestrowej z sopranową Il dolce foco z opery Rodrigo oraz w dużo większym wymiarze z altową S’agita in mezzo all’onde z Aci, Galatea e Polifemo, w każdym z tych utworów trzymając się zdecydowanego F-dur. Czysta radość polimetrii w sopranowej arii Almireny Bel piacere (F-dur) to bliźniaczka sopranowej Bel piacere z opery Agrippina (G-dur). Bojowe, altowe Solo dal brando Rinalda (D-dur) zaczerpnięte jest z altowego Del mar fra l’onde (E-dur) z Aci, Galatea e Polifemo. Wieńczący zaś operę chór Vinto e sol ma swój odpowiednik w operze Rodrigo (L’amorosa dea) – oba napisane w B-dur.

Premiera Rinalda w 1711 roku w Londynie stała się wielkim sukcesem i przepustką do dalszej kariery kompozytora. Nie przeszkodziło mu to jednak przekomponować tej opery kompletnie podczas powtórzenia sześć oraz zwłaszcza dwadzieścia lat później, w 1717 i 1731 roku, z pozmienianymi dyspozycjami głosowymi poszczególnych partii, zmianą instrumentacji oraz implementacją arii z innych oper, napisanych w międzyczasie. Ale to już zupełnie inna historia, pokrewna tej z oratorium Trionfo del Tempo, które przebudowywane dwa razy, dało na przestrzeni pół wieku trzy odmienne wersje: 1707, 1737, 1757. Doprawdy, imponująca smykałka, do samego końca…

Krzysztof Penderecki mógłby się tu jeszcze sporo nauczyć. 🙂

HIP(g)nosis

Klarnety historyczne, koniec 18 wieku.

Je suis un crescendo de Beethoven.

Słowa przypisywane Hektorowi Berliozowi.

Światowy ruch muzyki dawnej, działający pod szyldem HIP (historical informed/inspired performance), postmodernistyczne zjawisko bez precedensu w historii wykonawstwa, święcąc triumfy od kilku dekad stanowi potężną i atrakcyjną artystycznie alternatywę dla tradycyjnych orkiestr i chórów w repertuarze bynajmniej nie tylko przedmozartowskim. I tak jak używanie dawnych instrumentów i technik gry/śpiewu, zostało w pełni zaakceptowane w repertuarze średniowiecznym, renesansowym i barokowym, a dzieła z tego zakresu oddane walkowerem zespołom specjalizującym się w ich wykonaniu, tak klasycyzm i wiek 19 stanowią wciąż pole gorącego sporu. Granica przyzwolenia przez długi czas leżała gdzieś w okolicach śmierci Bacha i Haendla, a im dalej w górę od niej, tym większy był opór odbiorców, krytyki i wykonawców „tradycyjnych”.

Ktoś, kto poważnie zaangażuje się w historyczne wykonawstwo nie może jednak poprzestać na repertuarze barokowym, a stawianie w tym temacie sztucznych granic kłóci się z ideą zbliżenia do oryginalnego brzmienia oraz do intencji przyświecających kompozytorom partytur powstałych w czasach minionych. Nie ma przecież znaczenia, czy chodzi o dzieła sprzed 1000, 300 czy 100 lat, dopóki wciąż istnieją dające się wychwycić różnice w instrumentarium i sposobach jego użycia względem tego, jakie słyszymy w dzisiejszych filharmoniach i operach. Najodważniejsi i najbardziej konsekwentni apologeci HIP dotarli już w swych projektach nagraniowych do czasów drugiej wojny światowej – i to jest obecnie obowiązująca granica dzieląca naszą estetykę wykonawczą od muzyki „dawnej”.

Z kolei poruszanie się po galaktyce istniejących nagrań historycznie poinformowanych wymaga dziś nie lada erudycji lub przynajmniej zastosowania konkretnych kluczy selekcjonujących tysiące albumów w konkretne kategorie. Dość wspomnieć, iż pierwsze orkiestry instrumentów z epoki powstawały już w latach 50-tych (Concentus Musicus Wien w 1953, Cappella Coloniensis w 1954, Leonhardt-Consort w 1955), oraz że pojawienie się formatu płyty CD zbiegło się w czasie z wybuchem zainteresowania nowszej fali zespołów z Anglii, Niemiec, Francji i później Włoch, by uświadomić sobie ilość zarejestrowanych przez nich dzieł. Sięganie po repertuar klasycyzmu zaczęło się już w latach 70 (Collegium Aureum, Capella Coloniensis, London Classical Players), a na przełomie 80 i 90 powstały wiodące zespoły dedykowane temu – i późniejszemu – repertuarowi: Wiener Akademie (1985), Orchestra of the Age of Enlightenment (1986), Anima Eterna (1987), Das Neue Orchester (1988), Orchestre Révolutionnaire et Romantique (1989), oraz Orchestre des Champs-Élysées (1991). Większość znanych wcześniej i powstałych później zespołów muzyki dawnej sięga dziś po dzieła klasycyzmu i romantyzmu z większą lub mniejszym regularnością, można uznać, iż mentalna bariera została przełamana, a filharmonie i teatry operowe zapraszają orkiestry HIP już nie tylko do wykonania Monteverdiego i Bacha, ale i Mozarta, Beethovena, Rossiniego, Brahmsa czy nawet Ravela!

Miałem to szczęście, iż wchodziłem w świat świadomego odbioru muzyki klasycznej od razu z wielkim w nim udziałem nagrań HIP. Przyjąłem tę estetykę jako coś dla mnie naturalnego, odrzucając najpierw wykonania baroku na instrumentach współczesnych, a następnie dając się wprowadzić zespołom, którym zaufałem, w repertuar pobachowski, pomozartowski i następnie poromantyczny. Nie jestem pod tym względem przypadkiem normalnym, niektóre moje wybory można wręcz uznać za irracjonalne. Odrzucam na przykład legendarne interpretacje uznawane nawet za wybitne artystycznie, jeżeli istnieją nagrania tych samych dzieł na instrumentach z epoki o poziomie przynajmniej nieurągającym przyzwoitości. Chętnie oddam wszystkie Mahlery z Jessye Norman za ich ekwiwalenty pod Herreweghe’em. Wiem, czysta herezja. Lecz stanąłem na tej drodze dobre ćwierć wieku temu i podążanie nią nigdy mnie dotąd nie zawiodło. Minusem takiej sytuacji jest długi czas oczekiwania na uzupełnienie kanonicznego repertuar 19 i początku 20 wieku, którego nagrania w nurcie HIP pojawiają się dużo rzadziej, niż kolejne bachowskie pasje czy haendlowskie oratoria. Jednak – pojawiają się i można po latach pokusić się o ich robocze podsumowanie przynajmniej w dwóch strategicznych dziedzinach: symfonicznej oraz oratoryjno-operowej. Tak, będzie to wpis sentymentalno-kronikarski w temacie dokonań HIP na terenie najbardziej kontrowersyjnym, z pominięciem Mozarta i Haydna jako w miarę z instrumentami dawnymi oswojonymi. Kameralistów i solistów muszę przeprosić, ogarnięcie powodzi nagrań 19-wiecznych sonat, triów, kwartetów etc. na instrumentach z epoki przekracza możliwości przeciętnego zjadacza klasycznego chleba. Przepraszam również wokalistów za brak ich nazwisk przy większości pozycji poniższego zestawienia – chodzi wszak przede wszystkim o instrumenty z epoki. Zatem do dzieła, dziś pierwsza porcja symfonii, koncertów, oper i oratoriów, dotycząca… jednego tylko kompozytora.

Najlepiej bowiem sytuacja fonograficznej egzekucji HIP repertuaru dziewiętnastowiecznego wygląda w przypadku symfonii, koncertów i dzieł wokalno-instrumentalnych Ludwiga van Beethovena – przyszłorocznego wielkiego jubilata, boga muzyków orkiestrowych nurtu historycznie poinformowanego. Zabrano się za nie już w latach 70, kiedy to Collegium Aureum nagrało dla Deutsche Harmonii Mundi Czwarty koncert fortepianowy (solista: Paul Badura-Skoda, 1973) dając następnie sensacyjną interpretację Koncertu potrójnego, z Franzjosefem Maierem, Annerem Bylsmą i Paulem Badura-Skodą (1974). To drugie nagranie nie zestarzało się do dziś, brzmieniowo oraz artystycznie, i przez czterdzieści lat pozostawało jedynym na rynku. W 1976 zespół poszedł za ciosem i nagrał Eroikę, w 1981 zaś Siódmą symfonię. Pierwszą orkiestrą HIP mogącą pochwalić się nagraniem kompletu symfonii jest The Hanover Band pod dyrekcją Roya Goodmana (Nimbus, 1982-1988). Nagrali oni również dwa koncerty fortepianowe (Pierwszy i Trzeci, 1982 i 1983) oraz osiem uwertur (1984-88). Tuż za nimi plasuje się komplet symfonii w wykonaniu Academy of Ancient Music pod dyrekcją Christophera Hogwooda dla Dekki (1985-1989, plus uwertury do Coriolana i Egmonta). W 1988 roku ten sam zespół wydał komplet koncertów fortepianowych Beethovena, ze Stevenem Lubinem jako solistą. Kolejny komplet symfonii wyszedł spod batuty Rogera Norringtona z jego London Classical Players dla EMI (1987-1989), z nieodzownym kompletem koncertów fortepianowych tuż po nim, zarejestrowanym w latach 1989-1990 (solista: Melvyn Tan). Do tego ostatniego dołączono również wykonanie Fantazji chorałowej na chór, fortepian i orkiestrę. Nagranie kompletu symfonii dla Philipsa, z uwerturami do Egmonta i Coriolana, zajęło Orkiestrze 18 Wieku Fransa Brüggena osiem lat: od 1985 do 1993. Za drugim razem, dla Glossy, wykonawcy ci zdecydowali się na rejestrację live, z koncertów w roku 2011. John Eliot Gardiner i jego Orchestre Révolutionnaire et Romantique uwinął się z symfoniami między 1994 a 1996 (Deutsche Grammophon), nagrywając również komplet koncertów fortepianowych z Robertem Levinem (plus Fantazja chorałowa) w latach 1997-1999. Mamy też komplet symfonii w towarzystwie wybranych uwertur w wykonaniu Anima Eterna pod Josem van Immerseelem (ZigZag, 2008), kolejny nagrała La Chambre Philharmonique pod Emmanuelem Krivine (Naïve 2011) oraz Tafelmusik pod Bruno Weilem (Tafelmusik Media, 2017). Tafelmusik dokonała również rejestracji kompletu koncertów fortepianowych z Josem van Immerseelem (Sony, 1996-98).

Do kompletu symfonii dąży obecnie Kammerorchester Basel pod Giovannim Antoninim (Sony, od 2005) oraz Wiener Akademie pod Martinem Haselböckiem (Alpha, od 2014), pojedyncze symfonie znamy z nagrań Jordiego Savalla (Trzecia, 1994), Charlesa Mackerrasa (Dziewiąta, 1994), Philippe’a Herreweghe’a (Dziewiąta, 1998), ponownie Fransa Brüggena (Trzecia, 2005), Christopha Speringa (Dziewiąta, 2008), ponownie Johna Eliota Gardinera (Piąta i Siódma, 2011, Druga i Ósma, 2014), Didiera Talpain (Pierwsza, 2012), Nikolausa Harnoncourta (Czwarta i Piąta, 2015) czy Masaaki Suzukiego (Dziewiąta, 2019). Najnowszy komplet koncertów fortepianowych wyszedł spod palców Ronalda Brautigama z towarzyszeniem Die Kölner Akademie (któraż to już orkiestra historyczna z Kolonii!) pod batutą Michaela Alexandra Willensa (BIS, 2017-18). Znamy nagrania Trzeciego koncertu z Marią João Pires i Orkiestrą 18 Wieku (NIFC, 2014), Czwartego z Gottliebem Wallischem i Wiener Akademie (Alpha, 2018) oraz koncertów nr 3, 4 i 5 w interpretacji Arthur Schoonderwoerda i Ensemble Cristofori (Alpha, 2005, 2008). Pierwsze po z górą 40 (!) latach latach interpretacje Koncertu potrójnego dały nam zespoły Kammerorchester Basel (Sony 2015, Carmignola, Gabeta, Lazić) oraz Insula Orchestra (Erato, 2019, Conunova, Clein, Kadouch). Koncert skrzypcowy Beethovena zaczął być nagrywany relatywnie późno: zarejestrowała go Stephanie Chase z Hanover Band (Nimbus, 1992), Monica Hugget z Orchestra Of The Age Of Enlightenment (Virgin, 1993), Vera Beths z Tafelmusik (1998), Thomas Zehetmair z Orkiestrą 18 wieku (1998), Viktoria Mullova z Orchestre Révolutionnaire et Romantique (Philips 2003), Patricia Kopatchinskaja z Orchestre des Champs-Élysées (2009) oraz Anton Steck z L’arpa festante (2017). Jego fortepianową przeróbkę utrwalił Arthur Schoonderwoerd z Ensemble Cristofori (Alpha, 2008) oraz Gottlieb Wallisch z Wiener Akademie w 2017. Całą muzykę do Tworów Prometeusza Nagrała Orkiestra 18 Wieku pod Fransem Brüggenem (Philips, 1996), co powtórzyła dopiero Armonia Atenea pod George’em Petrou w roku 2013 (Decca). W roku 2018 światło ujrzało nagranie kompletnej muzyki do Egmonta (plus dwie inne uwertury), z orkiestrą Wiener Akademie pod Martinem Haselböckiem (Alpha). Wszystko to stanowi ogromną dawkę symfonicznego Beethovena, nawet dla wybrednego odbiorcy.

Wokalna twórczość pana B. w wykonaniach na instrumentach z epoki przedstawia się równie imponująco. Należą do niej oczywiście wspomniane powyżej rejestracje Dziewiątej symfonii oraz Fantazji chorałowej (tu warto jeszcze dodać jej wykonania z Paulem Komenem i Cappella Coloniensis pod Bruno Weilem, DHM 2001 oraz z Bertrandem Chamayou i Insula Orchestra pod Laurence Equilbey, Erato 2019). Dołączyć do nich należy na pewno liczne wykonania monumentalnej Missa solemnis. Pierwszego dokonało niezawodne Collegium Aureum już w 1977 roku, kolejne pojawiły się w 1988 (Hanover Band, Goodman), 1990 i 2012 (Orchestre Révolutionnaire et Romantique, Gardiner), 1994 i 2012 (Orchestre des Champs-Élysées, Herreweghe), 2008 (Neue Orchester, Spering – tylko Kyrie, Credo i Agnus Dei), 2015 (Concentus Musicus Wien, Harnoncourt), 2017 (Orkiestra 18 Wieku, Reuss) i 2018 (Hofkapelle Stuttgart, Bernius oraz Bach Collegium Japan, Suzuki). Dużo skromniejszą dyskografię ma piękna, dramatyczna Msza C-dur – nagrali ją John Eliot Gardiner (Deutsche Grammophon, 1992), Richard Hickox (Chandos 2003) oraz Frieder Bernius (Carus, 2011).

Mało znane oratorium Chrystus na Górze Oliwnej doczekało się dwóch realizacji w nurcie HIP: Opus 111 wypuścił w 2000 roku wykonanie Christopha Speringa i jego Das Neue Orchester, zaś w 2007 roku Sony wydało nagranie Nikolausa Harnoncourta z Concentus Musicus Wien. Z kantat na chór i orkiestrę wymienić można nagrania Meerestille und Glückliche Fahrt (Gardiner 1992, Hickox 2003) oraz Elegischer Gesang (Hickox 2003).

Arie i sceny na głosy solowe z orkiestrą to mało poznana część twórczości mistrza z Bonn. Częściej wykonywana jest może scena Ah, perfido!, pozostałe znane są wyłącznie zapiekłym koneserom. Ah perfido uwieczniła Charlotte Margiono z Orchestre Révolutionnaire et Romantique (1992), Urszula Kryger z polską orkiestrą Concerto Polacco (2003) oraz Christiane Karg z Arcangelo (2014). Concerto Polacco wraz z Ensemble Philidor towarzyszyło również Adze Mikolaj, Urszuli Kryger, Lotharowi Odiniusowi oraz Pierre-Yves Pruvotowi podczas nagrania takich cymeliów, jak Primo amore, No non turbati, Ne’ giorni tuoi felici, Tremate empi, Soll ein Schuh, Wo welch ein Leben, Prüfung des Küssens czy Mit Mädeln sich vertragen (BNL, 2003). Dwie ostatnie z tych pozycji nagrał również Thomas Hampson z Concentus Musicus Wien (Warner 2005).

W końcu, last but not least: Fidelio. Zwana również Leonorą (w wersji oryginalnej). Jedyna opera Beethovena, wciąż nie mogąca doczekać się należytego szacunku wśród wykonawców i odbiorców. Szlaki przetarł tu John Eliot Gardiner z Orchestre Révolutionnaire et Romantique (Deutsche Grammophon 1997), z czasem dołączyli zaś z nagraniami DVD Martin Haselböck z Wiener Akademie (NCA, 2008) oraz René Jacobs z Freiburger Barockorchester (Harmonia Mundi 2019). To udane produkcje, ze świetnymi solistami, wystarczająco zachęcające do polubienia Beethovena operowego. Razem z powyższymi dziełami wokalnymi tworzą należytą przeciwwagę dla działu symfonicznego i koncertowego. Wszystko zaś uzupełniają setki nagrań sonat fortepianowych, skrzypcowych, wiolonczelowych oraz muzyki kameralnej na smyczki i instrumenty dęte, których niemożliwość wymienienia w całości zapowiadałem w pierwszych akapitach tego wpisu.

Z uwagi na przyszłoroczną 250 rocznicę urodzin Beethovena, należy spodziewać się wysypu kolejnych nagrań HIP. Już dziś dysponujemy właściwie kompletnym katalogiem jego dzieł wykonanych na instrumentach z epoki (pozostało do uzupełnienia kilka kantat na chór i orkiestrę oraz drobiazgi instrumentalne). Jedenaście kompletów symfonii (jeżeli liczyć dwa cykle kończące się wkrótce), dziesięć kompletnych Missa Solemnis czy pięć kompletów koncertów fortepianowych to niezły wynik, mający szansę jeszcze się poprawić.

Ciąg dalszy podsumowania nagrań HIP kolejnych kompozytorów 19 wieku – nastąpi. 🙂

Musici

Chórzyści-kastraci, zdjęcie anonimowe, 19 wiek.

Dwanaścioro śpiewaków trojga płci: mężczyzn, kobiet i kastratów…

Gioacchino Rossini na stronie tytułowej manuskryptu „Małej mszy uroczystej”, 1863.

Genderowa broda Cecilii Wurst – pardon: Bartoli – na okładce jej najnowszego albumu (Farinelli) to konsekwentny krok naprzód po albumie Sacrificium, będącym hołdem dla prawdopodobnie największych wirtuozów śpiewu, jacy stąpali po ziemi w historii kultury Zachodu. Krok jak najbardziej uzasadniony, Bartoli wydaje się być medialnym zjawiskiem porównywalnym do wielkich kastratów 18 i 19 wieku, niezależnie od dyskusji na temat jej techniki wokalnej. Jednocześnie artystka wykazuje się wyjątkową na tle swoich koleżanek i kolegów pokorą względem nagrywanego repertuaru, z postacią Farinellego mierząc się dopiero po trzech dekadach swej bajkowej kariery oraz po oddaniu czci kastratom en masse. Jest gotowa, przeszła długą drogę, od nastoletniej trzpiotki, wyśpiewującej radośnie ekstremalne trele w repertuarze rossiniowskim jako swego rodzaju maskotka na scenach i estradach świata, do świadomej, charyzmatycznej divy, kształtującej swój repertuar z żelazną konsekwencją odsłaniania najciekawszych kart historii opery i oratorium z udziałem wyłącznie orkiestr grających na instrumentach dawnych. Nagrać płytę poświęconą Farinellemu mogła już jako nastolatka. Robi to jako dojrzała wykonawczyni, mając za sobą dokonania w repertuarze vivaldiowskim, gluckowskim, rossiniowskim, albumy poświęcone Salieriemu i Steffaniemu, role w operach Haendla, Halevy’ego i Belliniego. Jedyną postacią, której wcześniej poświęciła album, była wielka Maria Malibran. Farinelli pojawia się w odpowiednim momencie, Cecilia jest gotowa dać nam kreację wybitną.

Postać największego kastrata w historii została przyswojona kulturze masowej przez widowiskowy film Gerarda Corbiau z 1994 roku, liczne książki (u nas przetłumaczono Farinellego Patricka Barbiera) oraz szereg albumów CD i programów koncertowych pod szyldem „arie dla Farinellego”. Sytuacja ta została wstępnie przygotowana przez powieść Krzyk w niebiosa Anny Rice (tej od Wywiadu z wampirem) z 1982 roku, zgrabnie uformowaną kryminalną intrygą dziejącą się w świecie kastratów-śpiewaków właśnie. Rosnący wówczas w siłę ruch wykonawstwa muzyki dawnej długo jednakże czekał na solistów zdolnych zmierzyć się z ekstremalnymi wymaganiami technicznymi, jakimi najeżone są arie pisane dla primi uomini (tak – obok terminu musico – nazywano kastratów w barokowej operze, dopiero potem pojawiły się primadonny). Dość powiedzieć, że na potrzeby filmu Corbiau połączono komputerowo głosy dwojga wykonawców: koloratury Ewy Małas-Godlewskiej oraz kontratenora o dźwięcznym rejestrze piersiowym, Dereka Lee Ragina. Datujące się na lata 80 próby zmierzenia się z repertuarem kastratów przez greckiego sopranistę Arisa Christofelisa wydają się dziś bardzo wątpliwym eksperymentem estetycznym. Dopiero pojawienie się takich wokalnych petard, jak Cecilia Bartoli, Ann Hallenberg czy Franco Fagioli (który jednakowoż jest techniczną kopią Bartoli) pozwala wydobyć z tych partytur zaklęte w nich szatańskie piękno.

Gdyż kastraci to nie byli operujący w większości rejestrem głowowym sopraniści-kontratenorzy czy alciści-kontratenorzy. Były to – w czasie największej świetności – niewyobrażalnie sprawne maszyny do śpiewania, powstałe na bazie zachowanego piersiowego timbre’u chłopięcego, wzmocnionego potężną siłą dorosłych płuc i ćwiczonej latami, dzień w dzień, techniki. Nikt w historii wokalistyki nie dysponował takim oddechem, swobodą w wyśpiewywaniu szybkich nut, modulowaniem trwających w nieskończoność nut długich czy też łatwością przemieszczania się między rejestrami rozległej skali głosu. Był to efekt nie tylko drastycznej operacji w wieku dziecięcym (jej okrucieństwo pogłębiała jeszcze najczęściej wymieniana oficjalna przyczyna kastracji: pogryzienie przez świnię), ale i morderczego treningu pod okiem surowych nauczycieli w renomowanych szkołach Neapolu jak również bezwzględnej selekcji, z tysięcy adeptów dopuszczającej do wielkich karier wyłącznie jednostki. Żeby pojawił się jeden Farinelli, musiało brutalnie odpaść 4000 anonimowych nieszczęśników, spędzających resztę swych dni jako instrumentaliści w orkiestrach, nauczyciele muzyki lub śpiewacy w małomiasteczkowych kapelach kościelnych. Gdy jednak któryś z wielkich kastratów z sukcesem wszedł na operowy rynek, stawał się celebrytą o niewyobrażalnej wprost sławie i kolosalnej fortunie. Uczy nas o tym historia nie tylko Farinellego, ale i wielu kastratów przed nim i po nim.

Właśnie: po nim. Film Corbiau krążył po Polsce z chwytliwym podtytułem Ostatni kastrat, co boleśnie mijało się z prawdą. W epoce przedinternetowej mało kto miał możliwości zweryfikowania tego marketingowego oszustwa, dziś dysponujemy licznymi, powszechnie dostępnymi danymi i bez problemu możemy sobie wystawić imponującą listę prominentnych postaci zapomnianego (?) świata kastratów. Ostatnia z tych postaci mogłaby być niańką Witolda Lutosławskiego (pan ów przeszedł na emeryturę w roku jego urodzenia, żyjąc jeszcze dalszych 9 lat, wcześniej zaś dokonał nagrań fonograficznych oraz spotkał się osobiście z autorem pierwszej monografii o kastratach z roku 1927). Poniżej przypominam plejadę najznamienitszych nazwisk tworzących historię wykonawstwa słynnych musici.

Kastraci pojawili się masowo na rynku wykonawczym w drugiej połowie 16 wieku, przejmując skutecznie partie pisane dotąd dla głosów chłopięcych, męskich falsetów i czasami kobiet. Z historią opery związani byli właściwie od jej początku – wszystkie role sopranowe w Orfeuszu Monteverdiego (Mantua,1607) kreowali właśnie kastraci, z Giovannim Gualberto Maglim (uczniem Cacciniego we Florencji) w potrójnej roli Muzyki, Proserpiny i Posłanki oraz Giovannim Marią Bacchinim w roli Eurydyki na czele. Znamy świadectwa histerycznych reakcji na śpiew rzymskiego kastrata Loreto Vittoriego (1604-1670), który przyjął święcenia kapłańskie i odprawiał msze wykonując jej liturgiczne części głosem tak anielskim, że wierni klaskali i tupali (!) po każdej najkrótszej odzywce. Jednak prawdziwa histeria zaczęła się dopiero pod koniec siedemnastego wieku, wraz z ukonstytuowaniem się stylu neapolitańskiego w operze oraz powszechnym dostępem do publicznych teatrów operowych. Kastraci objęli rządy na scenach Italii, Niemiec, Hiszpanii czy też Anglii, nie zdobywając ostatecznie tylko rynku francuskiego. W Rzymie skwapliwie korzystali z oficjalnego zakazu występu dla kobiet, kreując wszystkie role żeńskie i męskie. Około roku 1780 działało ich w świętym mieście około dwustu – dwustu profesjonalnych, w pełni wyszkolonych kastratów!

Wracając jednak do wieku 17, nie sposób nie wspomnieć wybitnego nazwiska związanego z Polską – Baldassare Ferri (1610-1680), którego królewicz Władysław ściągnął za młodu na dwór Zygmunta III i zatrzymał na własnym. Ten sopran o anielskim głosie, później członek kapeli królewskiej w Wiedniu, dorobił się ogromnej fortuny i tytułu szlacheckiego, dożywając swych dni w rodzinnej Italii. Innym wielkim nazwiskiem epoki był Siface (1653-1697), unieśmiertelniony okolicznościowym utworem klawesynowym Henry’ego Purcella, na wyjazd kastrata z Anglii – Sefauchi’s Farewell. Ciekawym przypadkiem jest Francesco Antonio Pistocchi (1659-1726) – nie tylko uznany śpiewak, ale i maestro di capella w Ansbach oraz założyciel szkoły śpiewu w Bolonii.

Osobną kategorią są kastraci związani z rozkwitem gatunku opera seria, która to epoka miała swój szczyt w drugiej ćwierci 18 wieku, ale pobrzmiewała jeszcze w latach dwudziestych wieku 19. To tu znajdziemy śpiewaków oper haendlowskich: Gaetano Baerenstadta (1687-1734, role premierowe w Giulio Cesare, Flavio oraz Ottone), Senesina (1680-1759, Rinaldo, Radamisto, Muzio, Floridante, Ottone, Flavio, Giulio Cesare, Tamerlano, Rodelinda, Scipione, Alessandro, Admeto, Riccardo Primo, Siroe, Tolomeo, Poro, Ezio, Sosarme, Orlando) czy Caffarellego (1710-1783, Faramondo, Serse), by wymienić tylko największych. Farinelli zaśpiewał w operze Haendla tylko raz, było to wznowienie produkcji Ottone. Kolejne wielkie nazwiska 18 wieku to Gaetano Guadagni (1728-1792), który zdążył kreować jeszcze wielkie role w oratoriach Haendla, by następnie śpiewać tytułową rolę w premierowym Orfeuszu Glucka, Giuseppe Tenducci (1736-1790), który uczył śpiewu samego Mozarta w Paryżu czy Giuseppe Millico (1737-1802), regularna gwiazda oper gluckowskich. Dla Venanzio Rauzziniego (1746-1810) Mozart napisał rolę w operze Lucio Silla oraz wirtuozowski motet Exsultate, jubilate. W ostatniej operze Mozarta – Łaskawości Tytusa (1791) – rolę Sekstusa śpiewał kastrat, Domenico Bedini. Jego kreację obserwować mogła z bliska młoda odtwórczyni roli Servilii, Antonina Campi-Miklaszewicz, jedyna Polka śpiewająca pod dyrekcją Mozarta.

W operach Mozarta mamy w sumie 9 ról w 6 operach pisanych z myślą o kastratach, u Rossiniego właściwie już tylko jedną, w operze Aureliano in Palmira. Kreował ją Giambattista Velluti (1780-1861), wielka gwiazda późnej opera seria, skandalista i bohater kronik towarzyskich, męska diva dziewiętnastego stulecia. Po latach owocnej kariery na kontynencie, w 1825 roku debiutował on w Londynie w operze Crociato in Egitto Giacomo Meyerbeera. Tam też dał ostatnie koncerty w 1829 roku, po czym wrócił do Włoch, śpiewając jeszcze w 1833 roku wznowienie Crociato we Florencji. Był to ostatni w ogóle publiczny występ kastrata tej miary. Sto lat po triumfach Farinellego na scenach Europy. W operach dawno już główne role powierzano tenorom, a nieliczne męskie partie kontraltowe kreowały wybitne śpiewaczki epoki. Nie był to jednak koniec samych kastratów. Rossini jeszcze w opisie swej Małej mszy uroczystej (1863) wzmiankował, iż pomyślał ją dla 12 śpiewaków „trojga płci”. Ostatnim przyczółkiem primi uomini, mimo bezwzględnego zakazu kastracji przyjętego we Włoszech w 1861 roku, stał się chór Kaplicy Sykstyńskiej w Rzymie, przedłużający żywot unikalnej sztuki musici o kilkadziesiąt kolejnych lat. Ostatnim naprawdę wielkim kastratem był Domenico Mustafa (1829-1912) – głos tak inspirujący, że Ryszard Wagner planował początkowo napisać rolę Klingsora w Parsifalu (1882) właśnie dla niego. Do 1902 roku był on dyrektorem Capella Sistina. Latami życia zahaczył o początki ery fonografii, lecz to nie on, a znacznie mniej sprawny głosowo Alessandro Moreschi (1858-1922) dostąpił zaszczytu bycia jedynym nagranym kastratem w historii. Nagrania te, pełne manieryzmów wokalnych epoki, stanowią jedyne świadectwo wielkości kilkunastu generacji największych śpiewaków, jacy żyli na naszej planecie. Jedni słyszą w nich parodię tychże, inni (w tym ja) potrafią wyłuskać z nich echa trzech stuleci olśniewającej tradycji. Przywrócenie pełnego jej blasku leży w rękach współczesnych wykonawców. Mając do dyspozycji tak pieczołowicie gromadzone zaplecze, Cecilia zrobi to dobrze, nie wątpię.

Tymczasem wsłuchajmy się w Moreschiego, łaskawym uchem rekonstruktora.

Morituri

David Bailly: Vanitas (1650).

Do tego dochodzą jeszcze przychody z pogrzebów, ale powietrze ostatnio w Lipsku jest zdrowe i jestem już na tym stratny 100 talarów.

J. S. Bach w liście do Georga Erdmanna, 1730.

Większy czy mniejszy talent artystyczny potrafi może zagwarantować symboliczną nieśmiertelność we wdzięcznej pamięci potomnych, lecz z całą pewnością nie gwarantuje długiego i beztroskiego życia na tym łez padole. Wręcz przeciwnie – historia muzyki roi się od lamentów nad przedwcześnie zgasłymi geniuszami: 26-letnim Pergolesim, 31-letnim Schubertem, 35-letnim Mozartem, 36-letnim Purcellem, 38-letnim Mendelssohnem, 39-letnim Chopinem, a i 46-letni Schumann, 51-letni Mahler, 53-letni Czajkowski czy 57-letni Beethoven do staruszków w dniu śmierci nie należeli. Do szczęściarzy wiodących długi żywot zaliczyć z kolei możemy innych kolosów: Franza Liszta (75), Guillaume’a de Machaut (77), Claudio Monteverdiego (77), Hildegardę z Bingen (81), Jean-Philippe’a Rameau (81), Johanna Adolfa Hassego (84), Georga Philippa Telemanna (86), Heinricha Schütza (87), Giuseppe Verdiego (87) Igora Strawińskiego (88) czy François-Josepha Gosseca (95). Jak widać – nie ma zasady ani hierarchii artystycznej wobec nieuchronności śmierci w konkretnym momencie.

Przyczyną zejścia przedwcześnie umarłych kompozytorów były głównie wszelkiego rodzaju paskudne, przewlekłe choroby oraz podejrzane sposoby ich leczenia. Napisano o tym tomy analiz i antologii. Mniej znane, choć medialnie znacznie ciekawsze są przypadki zejść nagłych, spowodowane własną ręką lub też z udziałem osób trzecich. Niektóre, trzeba przyznać, szokujące. Poniżej przytaczam sześć przykładów barokowych śmierci muzycznych w nietypowych okolicznościach.

Charles Fleury, Sieur de Blancrocher był paryskim lutnistą jakich wielu, o którym nikt by raczej dziś nie pamiętał, gdyby nie nadzwyczajny zbieg okoliczności związany z jego zgonem. Otóż poczciwina ów spadł był ze schodów tawerny, w której wcześniej pił na – nomen omen – umór z nie kim innym jak Johannem Jakobem Frobergerem, znakomitym klawesynistą i kompozytorem niemieckim, przebywającym akurat w Paryżu, a w którego ramionach dosłownie oddał ducha. Było to w listopadzie 1652 roku, a denat miał wówczas 47 lat. Frobergerem (lat 36) tak to wstrząsnęło, że napisał muzyczny „nagrobek” – Tombeau c-moll, fait à Paris sur la mort de Monsieur Blancrocher. Wydarzenie stało się powszechnie znaną historią, do tego stopnia, że jeszcze trzech innych kompozytorów unieśmiertelniło postać Blancrochera w dźwiękowych nagrobkach: lutniowych – François Dufaut i Denis Gaultier oraz klawesynowym Louis Couperin.

Włoski celebryta operowy Alessandro Stradella, autor wspaniałych, choć rzadko dziś granych dzieł, bon vivant i aferzysta, słynął z wdawania się w romanse z kobietami zamężnymi, co było przyczyną wielu kłopotów, procesów, wymuszonych ślubów i ucieczek z miast. Rzym opuścił udając się do Wenecji, stamtąd uciekał do Turynu, otarłszy się o śmierć z ręki płatnych zabójców przeniósł się do Genui, gdzie został ostatecznie zasztyletowany w 1682 roku przez braci dziewczyny, którą uwiódł. Nie dożył 43 urodzin.

Pięć lat później świat obiegła wieść o śmierci nadwornego monopolisty muzycznego Króla-Słońce, pupilka systemu i jednocześnie genialnego kompozytora, Jean-Baptiste Lully’ego – Włocha, który porzucił ojczyznę dla kariery w Paryżu i Wersalu. Był postacią kontrowersyjną, skandalistą, a łaski króla utracił, gdy na jaw wyszedł jego romans z królewskim paziem. W styczniu 1687 roku, podczas dyrygowania Te Deum na cześć króla, 54-letni kapelmistrz uderzył się ostro zakończoną laską dyrygencką w stopę. Gangrena zakończyła jego żywot w ciągu kilku tygodni. Lully jest bohaterem pięknego francuskiego filmu Król tańczy z 2000 roku.

Przypadek Lully’ego można by nazwać umownie niezamierzonym samobójstwem. Znany jest jednakowoż przypadek śmierci jak najbardziej zamierzonej, i to podszytej barwną anegdotą. Dotyczy on 33-letniego Jeremiasza Clarke’a, prominentnego kompozytora angielskiego epoki między Purcellem i Haendlem. W 1707 roku zakochał się on w swojej uczennicy, która z racji wysokiego stanu znajdowała się poza zasięgiem jego amorów. W porywie rozpaczy udał się nad porośnięty drzewami brzeg stawu i postanowił rzucić monetą, by zadecydować, czy lepiej się powiesić czy utopić. Moneta, rzucona do wody, utknęła w mule pionowo, zatem nieszczęśnik wrócił do domu i się po prostu zastrzelił.

Czterdziestu (według niektórych – trzydziestu czterech) lat dożył Leonardo Vinci, inny genialny twórca operowy z Włoch, związany ze słynnym ośrodkiem neapolitańskim, gdzie postrzegany był jako postać absolutnie czołowa. Mimo że działał też aktywnie w miejscowym bractwie różańcowym, nie opierał się życiowym pokusom, co zakończyło się przedwczesną śmiercią, najprawdopodobniej przez otrucie, z ręki zazdrosnego męża uwiedzionej obywatelki. Dziś obserwujemy prawdziwy renesans popularności oper Vinciego, jednakowoż po jego śmierci w 1730 roku szybko odszedł w zapomnienie.

Najdłużej ze wspomnianych tu pechowców żył Jean-Marie Leclair, zmarły w wieku 67 lat. Rocznik 1697, bóg francuskiej szkoły skrzypcowej, wybitny wirtuoz i kompozytor, autor dzieł na smyczki, ale i opery Scylla et Glaucus, wiódł żywot spokojny i tradycyjny aż do 1758 roku, kiedy to nabrał niechęci do świata i ludzi, odszedł od żony i zaszył się samotnie w domu nabytym w niezbyt bezpiecznej dzielnicy Paryża. Tam też, sześć lat później, został śmiertelnie ugodzony nożem, z przyczyn do dziś nieznanych oraz ręki niewiadomej. Ostatnie dwie kompozycje zostały wydane już po jego śmierci, w 1766 i 1767 roku.

To tylko wycinek kryminalnej kroniki artystycznej baroku, raczej ciekawostka niż seriozne memento mori. Uznałem, że to najlepsze, czym mogę uczcić w tegoroczne dziady. Wniosków końcowych nie będzie, może tylko życzenie, byśmy wszyscy dożyli późnej starości, unikając sztyletów, trucizn, niekontrolowanego pijaństwa oraz niezdrowych romansów. 🙂

Rehab

Eneasz opuszcza Dydonę. Włochy, 19 wiek.

Thus on the fatal Banks of Nile weeps the deceitful Crocodile.

Dydona do Eneasza (libretto N. Tate)

Istnieją w muzyce klasycznej dzieła grane w kółko, bez opamiętania, na umór. Dotyczy to również repertuaru barokowego. Już w latach 90-tych ubiegłego stulecia, ikona ruchu muzyki dawnej, Emma Kirkby wyrażała nadzieję, iż wiele ogrywanych do bólu barokowych hitów powinno zostać skutecznie wyeliminowanych z życia koncertowego na kilka dekad, by uchronić je od dewaluacji, a nasze uszy od degrengolady. Koncerty Brandenburskie, Mesjasz, Cztery pory roku i wiele, wiele innych dzieł granych na tysiącach koncertów rocznie stanowi wciąż żelazny repertuar zespołów muzyki dawnej na całym świecie. Zaprzyjaźniona oboistka barokowa (pozdrowienia!), od kilku sezonów biorąca udział w zagranicznych tournées z Pasją Mateuszową w okresie Wielkiego Postu, oznajmiła niedawno, że właśnie zagrała swoją 134 Pasję. Sytuacja wydaje się niestety rozwojowa – w sensie, że hity były grane, są grane i będą grane do końca świata, przy raczej pełnych salach oraz przeważnie przy wciąż nowym entuzjazmie wykonawców, nawet tych nieco zblazowanych.

Dydona i Eneasz Henry’ego Purcella z roku 1688 (80? 83? 87?) spełnia wszelkie kryteria hitu – choćby dla swych melodyjnych arii i chórów, odlotowej sceny z wiedźmami czy legendarnego, finałowego lamentu Dydony; w dodatku jest łakomym kąskiem tak dla wykonawców niedysponujących typowo operowym budżetem, jak i odbiorców niedysponujących wystarczającą cierpliwością, by wytrzymać kilkugodzinne przedstawienie/nagranie. Partytura ta, o wysokiej przecież randze artystycznej, w swej podstawowej formie wymaga bowiem właściwie tylko smyczków, basso continuo oraz kilkorga śpiewaków, a całość trwa mniej niż godzinę. Nic dziwnego, że jest to najpopularniejsze dzieło sceniczne Purcella, grane koncertowo i w formie spektakli przez zawodowców, półamatorów tudzież studentów uczelni muzycznych, a nagrania CD i DVD trudno zliczyć. Do wyboru, do koloru: wersje ascetyczne (śpiewacy wykonują po kilka ról oraz chóry, smyczki w pojedynczej obsadzie), na bogato (wielkie nazwiska, chór, duża orkiestra z dętymi, balet, wystawne scenografie) i te pośrodku. Na instrumentach z epoki i na współczesnych. Z Czarownicą mezzo i z czarownicą genderowo-tenorową, z Eneaszem tenorem i Eneaszem barytonem. Z wiedźmami-kobietami i wiedźmami-kontratenorami. Z Dydoną sopranową lub mezzosopranową. Z dodanymi fragmentami muzycznymi z innych dzieł lub bez żadnych dodatków, w tym ze zrekonstruowanym Prologiem lub bez. Pole do popisu dla dyrygenta i reżysera jest tu ogromne i to na szczęście osładza rutynę kolejnego wykonania tego niemiłosiernie eksploatowanego tytułu. Lecz w pewnym momencie i tak następuje przesyt i człowiek w naturalnym odruchu odmawia percepcji kolejnych interpretacji – jako uczyniłem i ja, dobrą dekadę temu.

Przyszedł jednak Pierwszy Światowy Dzień Opery, a z nim okazja, by wpaść na próbę generalną drugiej obsady Dydony realizowanej przez Polską Operę Królewską. Uznałem więc, że okres odstawienia tytułu miałem wystarczająco długi, by podjąć ryzyko sentymentalnego zmierzenia się z nim – zwłaszcza, że nigdy wcześniej nie widziałem Dydony na scenie. I tego, że wpadłem, zupełnie nie żałuję. Operacja rehab się udała, pacjent przeżył.

Polska Opera Królewska, rezydując w Teatrze Stanisławowskim w Warszawskich Łazienkach, postawiła na umiarkowany wariant obsadowy: kameralna orkiestra o nieznacznie powiększonej liczbie smyczków, z dodanym obojem i fletem prostym, soliści właściwie się nie dublujący (wyjątkiem – wiedźma/posłaniec), chór dwunastoosobowy z drobnymi partiami solowymi oraz zespół tańca historycznego Varsavia Galante. Dodany został zrekonstruowany Prolog zawierający sporą dawkę muzyki dla solistów, chóru, tancerzy i orkiestry, w tym znajome motywy (ale oczywiście z dostosowanymi tekstami) Trip it trip it z Fairy Queen czy How blest are shepherds z Króla Artura. Prolog cieszył ucho, wprowadzał postaci, których reżyserską kontynuacją były główne role już w samej operze, lecz gdy zabrzmiała w końcu właściwa muzyka Aktu Pierwszego, nagle Prolog wydał się zbędny i błahy. Wysiłek, choć szlachetny, chyba się nie opłacił, w miejsce Prologu wystarczyłaby aż nadto jakaś bardziej rozbudowana Sinfonia.

Szczęśliwie trzy akty Dydony przebiegły na wyrównanym, wysokim poziomie. Wielka ulga. Akcja toczyła się wartko, bez zbędnych przerw na zmiany dekoracji czy strojenie orkiestry, a często i bez dania czasu odbiorcy na bieżącą refleksję – z dobrym przeważnie skutkiem. Przestrzeń i akustyka Teatru Stanisławowskiego służyły spektaklowi wybornie. Tempa muzyczne zostały dobrane znakomicie, w tym kilka fragmentów każących stawać wykonawczyniom-sopranistkom na krańcu możliwości technicznych, co tylko tę wartkość akcji podsyciło. Głównym bohaterem wieczoru była zdecydowanie orkiestra Capella Regia, wydobywająca z partytury Purcella niezliczone niuanse i barwy (pyszne allegro z Uwertury!), absolutnie nie poprzestając na rutynowym przegraniu prostych przecież partii. Szczególne wyrazy uznania należą się wrażliwej na detale sekcji continuo, a już trzykrotne rozkładanie akordu wprowadzającego trzy różne „bolesne” wejścia Dydony przez Krzysztofa Garstkę mogę tylko odczytać jako intelektualną grę z widzem: już za pierwszym razem można było się poczuć nieswojo, że jak to, że za wcześnie, że już będzie Thy hand, Belinda? Dzięki temu zabiegowi, trzecie wejście, już TO właśnie, miało odpowiedni ciężar i głębię, a słuchacz był przygotowany na najlepsze (czyli na najgorsze).

Brawa należą się dla zespołu wokalnego w partiach chóralnych. Dykcja była bardzo przyzwoita, nośność znakomita, brzmienie spójne, modulowanie barw i nastrojów imponujące, gra aktorska i choreografia dobrze wkomponowane i świetnie wykonane. Ta dwunastka zuszek i zuchów stanowiła godnych partnerów wykonawców partii solowych. Ci zaś włożyli naprawdę dużo wysiłku w dostosowanie swoich możliwości do idiomu tej muzyki. Brylowała Marta Boberska jako Belinda, może nadto aktorsko pewna siebie, może nadto zuzannowa/despinowa, lecz wspaniale poprowadzona i głosowo w swoim żywiole. Eneasz Michała Janickiego miał momenty pełne blasku, ale i fragmenty nieco głuche i śpiewane bez przekonania. Jego prologowy Febus grzmiał za to barwą łudząco przypominającą najlepsze lata Andrzeja Klimczaka, legendy tego zespołu. Aneta Łukaszewicz, mezzosopran, podjęła ogromne ryzyko zmierzenia się z niewygodną partią sopranową i miała naprawdę piękne momenty, imponowała kontrolą wyprowadzanego dźwięku, lecz bywały i miejsca weryfikujące to ryzyko negatywnie, w tym finałowy lament. Prezentowała się za to wspaniale, posągowo, w olśniewającej białej sukni, co było jeszcze podkreślane stosownym oświetleniem. Godną niej wizualnie rywalką była Czarownica Małgorzaty Bartkowskiej, niestety śpiewaczka zdecydowała się nie modulować głosu w tej partii, a jej klasyczny timbre nie wystarczył do wyprodukowania u słuchacza wystarczającej ilości gęsiej skórki i dreszczy. To był zresztą jedyny moment, gdy i orkiestra nie uniosła do końca magii początku Drugiego Aktu, jednej z najbardziej fascynujących, mrocznych kart napisanych przez Purcella. Magia wróciła, gdy odezwały się dwie Wiedźmy, klasycznie już „nosujące”, w świetnych kostiumach i bardzo dobre aktorsko, wsparte szyderczym chórem złych duchów.

Reżyseria Natalii Kozłowskiej nie ingeruje w istotę dzieła, nie sięga po ryzykowne ani ekstrawaganckie pomysły, nie usiłuje wreszcie dać odpowiedzi na możliwe do postawienia „współczesne” pytania (na przykład: dlaczego wiedźmy stały się tym, kim się stały?), nie rozwija także wątku kłótni kochanków przed rozstaniem ani powodów tegoż rozstania. Mit to mit, konwencja to konwencja, nie ma potrzeby drążenia tematu. Całość sunie zgrabnie od początku do smutnego końca, nie pretenduje do miana moralitetu, zakłada, że widz zna dzieło i wie, czego się na końcu spodziewać. Może koniec ten, przy tym tempie akcji, przychodzi zbyt nagle, nieco nieprzygotowany, lecz gdy już przychodzi, czujemy estetyczną satysfakcję (świetny pomysł z opadnięciem zasłony, która pełni następnie rolę fal poruszających się w tle podczas lamentu, w które to fale Dydona zanurza się po jego odśpiewaniu). Nie mamy tu analizy wielkiego dramatu porzuconej królowej ani rozwodzenia się nad rozterkami Eneasza, nie mamy uniwersalnych dywagacji o wyższości powinności nad miłością i vice versa. Mamy zamierzoną przez Purcella muzyczną favolę na motywach antycznych. W odbiorze spektaklu pomagała na pewno piękna gra świateł (z małymi wyjątkami, gdy było zbyt rzęsiście) i znakomity wprost taniec zespołu Varsavia Galante. Nie pomagały natomiast niektóre kostiumy (na przykład tychże tancerzy oraz chóru), lecz to już można uznać za zwykłe czepialstwo.

Spektakl (a właściwie: próba generalna!) pokazuje niespodziewanie ogromny potencjał POK-u w zakresie opery barokowej. Czego do końca nie można powiedzieć o ich produkcjach mozartowskich, jest gotowe w Purcellu: pewne, dobrze prowadzone, świadomie kontrolowane głosy o pięknej barwie oraz iskrząca się od niuansów orkiestra. Zapowiadana w następnej kolejności Rodelinda Haendla ma szansę być naprawdę przyzwoitą produkcją. A tymczasem – warto się wybrać na Dydonę, póki tak ładnie grają.

Wszystkiego magicznego z okazji Dnia Opery 🙂