Granduca

Bernardo Buontalenti: projekt kostiumu dla Jacopo Periego na wykonanie Intermediów La Pellegrina.

Rzeczy, które aktualnie nie były hobbitom potrzebne, ale których woleli nie wyrzucać.

J.R.R. Tolkien o znaczeniu słowa Mathom.

W przyrodzie nic nie ginie. W muzyce dawnej i nowej recykling jest jednym z kół zamachowych kreatywności, i wcale nie trzeba się tego wstydzić! Jerzy Fryderyk Haendel złożył swojego Rinalda praktycznie z samych części zapasowych, pochodzących z wcześniejszych swoich dzieł – i powstała opera znakomita, a sukces premiery londyńskiej był olbrzymi. Jan Sebastian Bach postąpił podobnie w przypadku Weihnachts-Oratorium, małych i Wielkiej mszy i wielu innych utworów, wykazując godzien szacunku zmysł praktyczny, niedopuszczający do marnowania się dobrego materiału muzycznego.

Osobną sprawą jest recykling wykraczający poza warsztat jednego autora. Bach przysposabiał po swojemu dzieła Vivaldiego i Pergolesego, dominującą modą w pierwszej połowie 18 wieku była forma operowego (i oratoryjnego, na przykład u Haendla) pasticcia – składanki arii kilku kompozytorów wystawianej jako nowe dzieło, pod szyldem nowego libretta. Zaś kariera przetwórcza, jaką robiły te czy inne, niepozorne wydawałoby się muzyczne miniatury, przyprawić mogłaby o zawstydzenie najbardziej dziś wzięte standardy jazzowe. O przygodach Bitwy Janequina pisałem już w jednym z poprzednich wpisów, o niebywałej wędrówce przez kraje i stulecia piosenki zwanej La Mantovana pisać jeszcze będę. Tu zaś skupię się na innym moim faworycie: O che nuovo miracolo Emilia de’ Cavalieri, finale słynnych Intermediów do sztuki Girolamo Bargagliego La Pellegrina, będących oprawą legendarnego ślubu Wielkiego Księcia Ferdynanda I (byłego kardynała, od 14 roku życia!) i Krystyny Lotaryńskiej na dworze Medyceuszy we Florencji w 1589 roku. To znakomita okazja do poszperania w recyklingowych maszkietach siedemnastego stulecia.

Dla przypomnienia: impreza weselna w 1589 roku, jedna z najwystawniejszych w epoce, reżyserowana przez architekta, inżyniera, rzeźbiarza, projektanta kostiumów etc. Bernarda Buontalenti (1531-1608), w części artystycznej zgromadziła 60 wysokiej klasy śpiewaków, kilkudziesięciu wybitnych instrumentalistów grających na czym tylko można było wówczas zagrać (skrzypce, cynki, puzony, liry da braccio, wiole, puzony, kilka odmian lutni, psałterium i inne), tancerzy, scenografów, aktorów, statystów itp etc. Jak to całe towarzystwo odpaliło na finał trwającego kilka godzin przedstawienia niepozorną, pięciogłosową partyturę O che nuovo miracolo, z naprzemienną przydawką w postaci tria śpiewaczek-wirtuozek – efekt można sobie tylko wystawić w wyobraźni, lub też posiłkować się kilkoma współczesnymi nagraniami, z których najbardziej cenić wciąż wypada dokonanie Andrew Parrotta z 1986 roku (TU z wizją, od 2’30’). Tym bardziej musiało to robić wrażenie na zebranych gościach oraz na samych wykonawcach – zwykle tego typu utwory prezentowało się w gronie nieprzekraczającym dziesięciu osób. Dowodem na chęć utrwalenia tak wspaniałego momentu była nobilitująca decyzja o natychmiastowym wydaniu drukiem komedii Bargagliego (Siena, 1589) oraz praktycznie całości muzyki tych uroczystości, co miało miejsce w Wenecji, w 1591 roku, pod tytułem Intermedi e Concerti. Znajdziemy tam kompozycje tak prominentnych postaci, jak Cristofano Malvezzi (15 utworów), Luca Marenzio (8), Emilio de’ Cavalieri (2), Giovanni Bardi (2), Giuliuo Caccini, Jacopo Peri i Antonio Archilei (po jednym).

No i się zaczęło. Z całego, kolosalnego zbioru, zawierającego skrajnie wyrafinowane solowe i kameralne popisy twórcze (np. efekt podwójnego echa w fantastycznej wprost arii Dunque fra torbid’onde napisanej i wykonywanej przez Periego), jak i monumentalne fasady brzmieniowe na siedem chórów (O fortunato giorno Malvezziego), to właśnie proste w fakturze O che nuovo miracolo zrobiło najbardziej zawrotną karierę, przetwarzane na różne sposoby przez kolejnych mistrzów, zwykle pod nazwą Ballo del Granduca. Co ciekawe, trzygłosowe wstawki kobiece oryginału były już wówczas pomijane, podobnie jak wściekle zmienna pulsacja tactus (metrum) kolejnych wersów, którego proporcje mogą spędzać sen z powiek wszystkim dzisiejszym wykonawcom oryginalnej myśli Cavalieriego. Najwidoczniej wyrazistość melodii, rytmu i harmonii początkowego motywu utworu stanowiła dla poszczególnych opracowań najbardziej istotną inspirację.

Mamy zatem odniesienia odległe, ledwie napomykające, acz znamienne, jak La Fiorentina autorstwa Lodovico Grossi da Viadana (1660-1627) z 1610 roku, na ośmiogłosowy zespół instrumentalny w dwóch chórach (TU ciekawe wykonanie na krumhornach, lecz możliwości jest znacznie więcej). Adriano Banchieri (1568-1634) w zbiorze Il virtuoso ritrovo academico z 1626 roku zawarł Aria del Gran Duca, na sopran/tenor, bas, dwoje skrzypiec i basso continuo, z tekstem O belissimi capelli. Tenże Banchieri oraz Tarquino Merula (1595-1665) napisali niezależnie od siebie msze w manierze concertato, każda na trzy głosy i basso continuo, na motywach Ballo. Mamy szereg transkrypcji i wariacji na instrumenty klawiszowe, autorstwa Pietera Corneta (1575-1633), czy najsłynniejszą – Jana Pieterszona Sweelincka (1562-1621). Mamy rewelacyjny przekład na sordellino (rodzaj dud neapolitańskich) Giovanniego Lorenza Baldano (1576-1660). Oraz ponad setkę (!) innych przeróbek – w tym na przykład współczesną mieszankę wizji Sweelincka i oryginału Cavalieriego na klawesyn i wirginał.

A niedawno znalazłem moje ulubione jak dotąd opracowanie tematu, od razu trafiając na świetne wykonanie. Pochodzi z Il Quarto Libro di Varie Sonate Giovanniego Battisty Buonamente (1595-1642) z 1626 roku i operuje fakturą trzygłosową (tu smyczki, lecz Buonamente dopuszczał także użycie cynku i puzonu). Posłuchajcie i się uśmiechnijcie, że świat jest piękny.

Bądźmy jak hobbici, doceniajmy muzyczne mathomy! 🙂

Hopsasa

A-HA: Take on me, fragment grafiki z klipu, 1985.

Jeśli nie bierze 22 dźwięków od góry do dołu równie swobodnie, nie będzie mógł uważać się za prawdziwy bas.

Luigi Zenobi: Lettera a N.N., Neapol c. 1601.

Tak w muzyce pop, jak i klasycznej, głos basowy nigdy nie był szczególnie promowany, a już na pewno nie informacjami o liczbie oktaw w skali. Uniknął w ten sposób żenującego wyścigu, widocznego zwłaszcza w show-biznesie, epatującego przeważnie zafałszowanymi danymi dotyczącymi tej czy innej wokalistki pop. Jeżeli było się basem, zwykle wystarczało w zupełności mniej niż dwie oktawy (20-22 dźwięki), by z powodzeniem wykonać prawie wszystko, co na bas napisane zostało kiedyś i dzisiaj, w operze, kościele i na estradzie. Śpiewak dysponujący swobodnymi dwiema oktawami mógł zyskać już niezłą renomę, a przypadki jeszcze rozleglejszych możliwości wymieniane są w historii muzyki z podziwem i ilustrowane zachowanymi do dziś, specjalnie dla nich pisanymi kompozycjami. Skala w tych kompozycjach nigdy jednak nie przekroczyła dwóch oktaw i seksty, co i tak czyni owe dzieła niewykonalnymi dla 99% współczesnych śpiewaków klasycznych. Ile to jest dwie oktawy i seksta? Odrobinę więcej, niż refren hitu, który wszyscy znamy: Take on me norweskiego zespołu A-HA, który zaczyna się od dźwięku A oktawy wielkiej i przechodzi stopniowo aż do e oktawy dwukreślnej – dwie oktawy i kwintę wyżej. Seksta byłaby jeszcze ton ponad tym zakresem. Wspaniały Morten Harket, lider zespołu, baryton, używa jednak w tym przypadku przynajmniej trzech rejestrów: basowego, tenorowego oraz falsetu. Und hier ist der Hund begraben, dwie oktawy i kwinta bez użycia falsetu to w śpiewie estradowym sfera raczej marzeń niż rzeczywistości.

W muzyce klasycznej, zwłaszcza zaś w muzyce dawnej, używanie wielu rejestrów było na porządku dziennym. Falset był jednak domeną renesansowych sopranistów i późniejszych amatorów, a profesjonalne głosy tenorowe, barytonowe i basowe w najwyższych punktach skali używały swego rodzaju mikstury rejestru głowowego i podstawowego, piersiowego. Znamy jednak unikalne przypadki naturalnie szerokiej skali, wymykające się kategoriom klasycznym, klasyfikowane zwykle jako nietypowe basy, i o nich jest ten wpis. Z uwagi na swoje nieludzkie wprost umiejętności hasania po rejestrach i interwałach, przychodzi wobec nich na myśl określenie, pochodzące z początku 17 wieku: bastardi. „Bastarda” była techniką gry na instrumentach basowych, polegająca właśnie na dużych skokach w rozległej skali i częstej zmianie rejestrów. Opowieść ta będzie więc o wokalnych bastardach minionych stuleci, w tym dwóch księżach, dla których pisali najwięksi czarodzieje dźwięków ich czasów.

Wielki włoski kompozytor Giulio Caccini (1545-1618), zwany Rzymianinem, lecz działający w kręgu tak zwanej Cameraty Florenckiej, przyczynił się do ogromnych przemian stylistycznych w komponowaniu muzyki, co dziś identyfikujemy jako początek stylu barokowego. Na ten okres – przełom 16 i 17 wieku – datujemy też pojawienie się wybitnych śpiewaków, określanych jako mieszanka basa i tenora. Utwory dla nich pisane notowane są zwykle przy użyciu dwóch różnych kluczy, tenorowego i basowego, i zawierają frazy przeznaczone na zmianę to dla rejestru niskiego, to wysokiego. Dwie tak zanotowane „arie” zwracają szczególną uwagę w drugim z przełomowych zbiorów kompozycji autorstwa Cacciniego, Nuove musiche e nuova maniera di scriverle, z roku 1614, obie w dodatku najeżone są wirtuozowskimi pasażami wyrafinowanych ozdobników. W jednej z tych arii, bardziej rozbudowanej Io, che l’età solea viver nel fango, kulminacją jest rulada szybkich nut zaczynająca się od niskiego G, wdrapująca się o dwie oktawy do g oktawy razkreślnej, by opaść ponownie o dwie oktawy i kwartę, do niskiego D. Druga, Deh chi d’alloro, jest nieco tylko skromniejsza: zawiera huragan szybkich nut biegnących przez dwie oktawy i tercję, od razkreślnego f do wielkiego D. W innych, już nie tak ekstremalnych ariach basowych tego samego zbioru, Caccini poszerza jeszcze dolny zakres skali do wielkiego C, co w ogólnym rozrachunku daje obraz śpiewaka dysponującego dwiema oktawami i kwintą. Dla kogo przeznaczone były te wyczyny, nie wiemy ze stuprocentową pewnością. Sam był sprawnym śpiewakiem, więc możliwe, że pisał te popisy dla siebie. Walory łączenia skali basa i tenora przypisywano wówczas również innemu wielkiemu kompozytorowi Cameraty Florenckiej, ale i śpiewakowi, Jacopo Periemu (1561-1633), zwanemu Wytwornisiem – możliwe, iż to właśnie on mógł podołać olimpijskim wyzwaniom starszego kolegi. Nie istnieje dziś żadne nagranie Io, che l’età, interpretacji Deh chi d’alloro możemy posłuchać w wykonaniu Joela Frederiksena.

Henry Purcell (1659-1695), najwybitniejszy kompozytor angielski wszech czasów, nie pisał zwykle szczególnie wymagających względem skali dzieł wokalnych. Wyjątkiem były fragmenty solowe tworzone dla anglikańskiego księdza Johna Gostlinga (1644-1733), ulubionego śpiewaka króla Karola II Stuarta. Była to muzyka sakralna, zwana anthems, polegająca na naprzemiennym występowaniu odcinków chóralnych i solowych, z towarzyszeniem małego zespołu instrumentalnego. W jednym takim utworze, They that go down to the sea in ships, partia basowa jest eksponowana już od samego początku, choć rozciąga się akurat ostrożnie „tylko” na przestrzeni dwóch oktaw i tonu – od niskiego D do razkreślnego e. Pełen pokaz możliwości Gostlinga – oktawę i kwartę – dostajemy dopiero w innym anthem, I Will Give Thanks Unto Thee, O Lord, fragment z basowym solo mamy w TYM nagraniu w momencie między 6’24” a 7’44”.

Jerzy Fryderyk Haendel (1685-1759), wzorem wielu swych rodaków-poprzedników, odbył w młodości owocną podróż do Włoch, by podpatrywać znakomitych kolegów, uczyć się stylu operowego i zdobywać pierwsze szlify i kontakty. Odwiedził wszystkie główne miasta-ośrodki muzyczne, w każdym komponując dzieła uwzględniające możliwości pierwszoligowych wykonawców, których tam spotykał. Tak się złożyło, że w Neapolu zetknął się z księdzem Domenico Antonio Manną (1665-1728), basem świeżo przybyłym z Rzymu. Owocem ich współpracy jest serenata Aci, Galateo e Polifemo (1708), w której Manna kreował rolę Polifema, która to rola z kolei zawiera tour de force wszystkich basowych arii haendlowskich: Fra l’ombre e gl’orrori, najeżoną ciągłymi skokami w górę i w dół, zwieńczonymi dwuipółoktawowym saltem z razkreślnego a na wielkie D. To największy skok w historii opery klasycznej. Fantastycznie wykonuje go David Thomas na nagraniu z 1987 roku dla Harmonii Mundi. Skalowo, o ton, pobija ten wyczyn tylko kantata napisana przez Haendla prawdopodobnie dla tego samego śpiewaka – Nell africane selve, gdzie znajduje się fraza biegnąca na przestrzeni dwóch taktów od razkreślnego a do wielkiego Cis (TU w wykonaniu Raimunda Nolte, w 3’20”). To dwie oktawy i seksta. Szach-mat. Kurtyna.

Bo dalej było już tylko skromniej. Proporcje dynamiczne orkiestry względem śpiewaka oraz wymagana ekspresja wokalna uniemożliwiały sięganie po rozległą skalę jako komponent istotny dla kompozycji, zwłaszcza głosom niskim. U Mozarta mamy co prawda słynącą z dużych skoków partię Osmina z Uprowadzenia z Seraju, lecz w sumie wystarczają tu zaledwie dwie oktawy i tercja. Mamy nieco basowej wirtuozerii u Rossiniego, większe skoki interwałowe służą tu jednak raczej efektowi komicznemu niż szlachetnemu popisowi. Opera romantyczna, werystyczna i późniejsze przyniosły co prawda imponujące role basowe, lecz sama skala poszczególnych partii nie przekraczała zwykle dwóch oktaw, a po gwałtownych skokach i ruchliwych ozdobnikach pozostało tylko wspomnienie. Inne czasy, inni śpiewacy, inne kryteria wywoływania podziwu. Dziś pozostaje nam pielęgnować wspomnienie o historycznych księżach-bastardach, przy pięknych dźwiękach refrenu Take on me.

P.S. Mariah Carey ma na YT filmiki udowadniające naciągane pięć oktaw. Z czego pierwsza to właściwie dyszenie w mikrofon, a ostatnie dwie są klasycznym rejestrem „gwizdkowym” – efektownym i rzadkim, lecz spróbujcie nim zaśpiewać jakiś tekst 🙂