
Hush, no more, be silent all.
Thomas Betterton/Henry Purcell: Fairy Queen (1692).
Jeżeli wchodziło się w okres intensywnego gromadzenia prywatnej fonoteki muzyki klasycznej w połowie lat 90, rynek dostarczał aż nadto pokus i wrażeń. Gdy obierało się azymut na wykonania historycznie poinformowane, było się w raju. Zaś mieszkańcy Polski mieli podwójną frajdę, mogąc od kilku zaledwie lat przebierać w pełnej ofercie zachodnich koncernów. Ograniczeniem – i to sporym – był tylko stan konta. Lecz dla studenta z dobrym stypendium był to czas żniw i ostatecznego przerzucenia się ze zgrywanych z radia i płyt kolegów kaset magnetofonowych na własne, błyszczące kompakty. Niestety, czas bezpowrotnie stracony.
Lata 80 i 90 na świecie to szczyt eksploatacji nowego formatu: płyty CD. Wielkie wytwórnie z łatwością przerzucił się na produkcję w tej technologii, odbiorcy byli zachwyceni brzmieniem, pojemnością trwałością i rozmiarami nośników. Zbiory koneserów muzyki klasycznej mogły rozrastać się w nieskończoność bez obaw o brak miejsca na półkach, sklepy płytowe mogły eksponować na raz więcej towaru. Jednocześnie międzynarodową furorę zaczynał robić ruch muzyki dawnej – wielkie firmy tworzyły na wyścigi osobne podkatalogi dedykowane tylko tej branży, powstawały też wytwórnie poświęcone wyłącznie muzyce dawnej. Ten świat, cudownie przejrzysty i namacalny, zasługuje na stosowne upamiętnienie. Gdyż tak się składa, iż od dobrych piętnastu lat głoszona jest oficjalnie śmierć formatu CD, katalogi wielkich i małych firm stanowią zalęknioną kupkę chaosu w oczekiwaniu na lepsze czasy, a co ważniejsi wykonawcy wciąż przecież modnego HIP albo zaginęli na rynku, albo przeszli do mniejszych firm, albo pozakładali własne. Jeżeli się człowiek bardzo uprze, dotrze z pewnym wysiłkiem do ruin tamtego świata, do zaułków i przystani dla najwytrwalszych. Lecz tego, co było, próżno wypatrywać nawet na portalach oferujących streaming mp3 czy wave. Oto moje wspomnienie o minionym raju melomana z odchyłem na instrumenty z epoki.
Podstawę osobistej fonoteki zawierającej najwartościowsze dzieła historii muzyki dawnej w znakomitych wykonaniach stanowiły katalogi gigantów zatrudniających najważniejsze nazwiska w branży. Deutsche Grammophon rozwinęło na bogato swoją markę Archiv, z takimi flagowcami, jak John Eliot Gardiner (Monteverdi Choir, English Baroque Soloists, Orchestre Revolutionaire et Romantique), Trevor Pinnock (English Concert, nagrania solowe), Reinhard Goebel (Musica Antiqua Köln), później zaś Paul McCreesh (Gabrieli Consort & Players) oraz Marc Minkowski (Les Musiciens du Louvre). Dostarczali oni potężnej dawki obowiązkowych wykonań muzyki Gabrielego, Monteverdiego, Vivaldiego, Bacha, Haendla, Rameau, Glucka, Mozarta i wielu innych. Decca uczyniła to samo z marką L’oiseau-Lyre, zatrudniając Christophera Hogwooda (Academy of Ancient Music), Emmę Kirkby (wraz z Consort of Musicke), Christophe’a Rousseta i Philippa Picketa. Sam Hogwood nagrywał całe zestawy symfonii Mozarta, Beethovena, Haydna, oratoria Haendla, klasyczne koncerty fortepianowe i wiele innych. Picket brylował w folkowo barwnym średniowieczu oraz rewelacyjnych produkcjach siedemnastowiecznych (Monteverdi, Purcell, Biber). Rousset miał pieczę nad muzyką klawesynową oraz operową.
EMI dysponowała skromnym, acz znaczącym katalogiem serii Reflexe, w której królował Andrew Parrott (Taverner Consort & Players) oraz Roger Norrington (London Classical Players). Prorocze realizacje muzyki 16 i 17 wieku tego pierwszego do dziś wyznaczają standardy w swojej dziedzinie. Norrington każdą kolejną płytą popychał dalej granicę niemożliwego, poza symfoniami i operami Mozarta nagrywając Brucknera, Wagnera, Smetanę i Brahmsa. Podobnie dobitnym ukłonem w stronę muzyki dawnej była seria Vivarte koncernu Sony. Własną wizję muzyki renesansowej realizował tam Paul van Nevel (Huelgas Ensemble), w baroku brylowała kanadyjska orkiestra Tafelmusik, dziewiętnastowieczną kameralistykę uprawiał zespół L’archibudelli. Warner wyodrębnił label Erato, gdzie przez pewien czas miał wczesnego Gardinera, wczesnego Minkowskiego, później zaś zespół Mala Punica oraz Williama Christie (Les Arts Florissants). Philips zapisal się w historii fonografii wydaniem produkcji Fransa Brüggena i Orkiestry 18 Wieku oraz epokowych dokonań Johna Eliota Gardinera: od bachowskiego Magnificat, przez Orfeusza Glucka, aż po symfonie Mozarta oraz Requiem Brahmsa, Verdiego i Fauré. Firma Auvidis pod szyldem Astree wydawała nagrania Jean-Claude Malgoire’a (La Grande Écurie et le Chambre du Roy), A Sei Voci czy Quatuor Mosaïque.
Całkowicie muzyce dawnej poświęcony był subkatalog Teldecu, Das Alte Werk: nagrywał tu legendarny i wszechstronny Nikolaus Harnoncourt (Concentus Musicus Wien), wyspecjalizowany we wczesnym baroku Stephen Stubbs (Tragicomedia) czy rewelacyjne w produkcjach barokowych Giardino Armonico a w późnoklasycznych Concerto Köln z Andreasem Staierem. Związany z Sony koncern BMG utrzymywał poświęcony zespołom HIP obszerny katalog Deutsche Harmonia Mundi, o ogromnej rozpiętości tematycznej: od średniowiecza (zespół Sequentia), przez renesans i wczesny barok (Consort of Musicke, Konrad Junghänel i Cantus Cölln), barok dojrzały (Tafelmusik, El ayre español) aż po pieśń romantyczną (Christoph Pregardien i Andreas Staier).
Na nowo rozkwitła francuska wytwórnia Harmonia Mundi, oferując słuchaczom najambitniejszy chyba katalog muzyki dawnej lat 80 i 90. Chorałowe kreacje Marcela Pérèsa (Ensemble Organum), renesansowe szaleństwa Dominique’a Visse’a (Ensemble Clement Janequin) widniały tam obok niezliczonych produkcji trzech barokowych gigantów: René Jacobsa (Concerto Vocale, później z orkiestrami niemieckimi), Philippe’a Herreweghe’a (La Chapelle Royale, Collegium Vocale, Orchestre des Champs Élysées) oraz Williama Christie (Les Arts Florrisants), w otoczeniu wielu innych zespołów i solistów. Z kolei pionierem wytwórni założonych przez samych wykonawców (plagi rynku dzisiejszego) był brytyjski Gimmel, poświęcony wyłącznie wykonaniom zespołu The Tallis Scholars. Przykładem zaś sukcesu nowo powstałej firmy zorientowanej na wykonania na instrumentach z epoki była Opus 111, gdzie karierę rozkręcały takie tuzy, jak Fabio Biondi (Europa Galante) Rinaldo Alessandrini (Concerto Italiano) czy Christoph Spering (Chorus Musicus, Das Neue Orchester).
Chaotyczna politykę repertuarową prowadził niemiecki Naxos, lecz i tam ukazywały się niezłe realizacje, w muzyce renesansu powierzone Jeremy’emu Summerly (Oxford Camerata), a w barokowej Davidowi Ash’owi (Scholars Baroque) oraz Herve Niquetowi (Concert Spirituel). Kilka kolejnych firm (Chandos, Hyperion, Divox i inne) dostarczało zacnego uzupełnienia powyższej oferty.
Co się stało, że tego wszystkiego już nie ma – nie wiem. Dość rzec, że Philips najpierw wykupił Gimmel, następnie przestał w ogóle wydawać muzykę, wtapiając się w katalogi Deutsche Grammophon i Dekki. Te dwa ostatnie koncerny, po rozstaniu z głównymi wykonawcami, zawiesiły i właściwie zaprzestał działalności w ramach serii Archiv i L’oiseau-Lyre. Opus 111 został sprzedany firmie Naïve i się w niej rozpłynął. Teldec, Erato, Deutsche Harmonia Mundi, Sony Vivarte – zniknęły lub działają w wymiarze szczątkowym. Katalog EMI Reflexe przeszedł pod szyld Virgin Classics, wydawany początkowo hojnie w reedycjach, obecnie w zaniku. Harmonia Mundi działa prężnie, lecz bez Peresa, Visse’a, Herreweghe’a i Christiego to już nie to samo. Pochodnię ambicji wydała się tu przejąć Alpha, ostatnio jednak również mało wydajna. Herreweghe, Savall, Gardiner i McCreesh założyli własne wytwórnie, zjadając własne ogony, nagrywając po raz kolejny swoje płyty sprzed lat (pasje Bacha, Requiem Brahmsa, Missa Solemnis Beethovena…). Przestała istnieć orkiestra London Classical Players, zasilając szeregi Orchestra of the Age of Enlightenment w katalogu Virgin Classics, następnie Signum. Nie istnieje żadna „stajnia” grupująca większą grupę wykonawców-pewniaków, wydająca regularnie ich płyty w ramach ambitnej polityki repertuarowej. Zaistnieli nowi koryfeusze sceny HIP (Anima Eterna, Ensemble Matheus, L’Arpeggiata, Musica Atenea, Il pomo d’oro, Le Concert d’Astrée…), lecz ich aktywność fonograficzna daleka jest od rozmachu poprzedników. Wszystko w imię fałszywie pojętego kryzysu rynku fonograficznego i od lat wieszczonej śmierci płyty kompaktowej. Triumfalna dominacja muzyki w sieci również się w tym przypadku nie sprawdziła – 80% tego, co stoi na moich półkach nie można znaleźć ani na YouTube, ani na platformach mp3.
A mi najzwyczajniej szkoda tych czasów, gdy z wypiekami na twarzy śledziłem zapowiedzi wydawnicze ważnych dla mnie katalogów, regularnie popadając w euforię na punkcie kolejnych znakomitych wykonań moich zaufanych wykonawców. Oraz czasów, gdy wytwórnie finansowały zespołom nagrania na potęgę. Drogie koncerny – jesteście rynkowe tchórze, brak wam odwagi w podjęciu artystycznego i finansowego ryzyka i tyle. Śmierć CD nie ma tu nic do rzeczy. Kreowanie i sprzedawanie wyłącznie celebrytów to ślepa uliczka.
Pomedytuję nad tym, słuchając niedostępnego na rynku albumu Andrew Parrotta Una Stravaganza dei Medici (EMI Reflexe) z mojej kolekcji białych kruków historycznej CD-teki.
Jedna myśl na temat “Stravaganza”