Happy Quarantine

Elliott, autor kanału Youtube ETJ English.

Jest tylko jeden sposób, żeby się przekonać…

Walu, podczas każdej nieudanej akcji. Blok Ekipa, 2013 – dziś.

Odliczając kolejne dni powszechnej kwarantanny, lockdown’u i social distancing’u, ma się do dyspozycji znacznie więcej czasu na przemierzanie rubieży może jeszcze nie dark- ale już i nie tego internetu, który się zwykle przemierzało. Od razu uczciwie zastrzegam: nie jestem z tych, co to się nudzą sami ze sobą zamknięci w domu, nie ubolewam szczególnie nad utratą sfery towarzyskiej, potrafię zredukować wszelakie swoje potrzeby bez uszczerbku na zdrowiu psychicznym. Pracuję normalnie, choć w trybie przygotowawczo-koncepcyjnym, dbam o pełnowartościowy pokarm dla ciała, choć obecnie w 100% własnoręcznie przygotowywany, oraz dla duszy, choć z wiadomych względów obecnie wyłącznie online (mogłem w końcu obejrzeć znakomitą Mszę dla miasta Arras z Gajosem, na którą wiecznie nie ma biletów!).

Skoro jednak odpadają włóczęgi po mieście, kawki, lunche i baseny, skoro odwołano wydarzenia muzyczne, do których właśnie bym się przygotowywał, skoro wreszcie wykonane już zostały ambitne prace z początków odosobnienia (porządek w mieszkaniu, w szafie, w papierach, płytach i książkach) – można bezkarnie pozwolić sobie na nurzanie się w guilty pleasures. Jedni z tej okazji zaliczają serial za serialem, inni pieką ciasto za ciastem; ja penetruję rejony Youtube’a, na które wcześniej nie miałbym czasu, chęci lub siły. Rejony może nie mroczne, może nawet nie aż tak żenujące – po prostu odległe od codziennego zalewu filmików politycznych czy talk shows czasu normalności. I tak od kilku tygodni miejsce porannych przejażdżek z Onetem czy irytowania się podłością panów Michalkiewicza i Gadowskiego, miejsce Jimmy Kimmel Show, The Late Show with Stephen Colbert czy Graham Norton Show zajmuje mi szereg kanałów o wiele bardziej niszowych i nikomu do życia niepotrzebnych…

Zacznijmy jednak od kanału jak najbardziej potrzebnego, acz dawno niewidzianego z racji nieco przygasłej aktywności. Z powodu COVID-19 oraz na potrzeby promocji wydanej właśnie książki nastąpiła tu jednak erupcja nowych produkcji: Dawid Myśliwiec, gospodarz kanału Uwaga Naukowy Bełkot oraz Wyłącznie Naukowy Bełkot wypuścił sporo nowych, niezmiennie ciekawych filmików. Cel osiągnął, książka stała się bestsellerem zanim trafiła do oficjalnej sprzedaży, acz pozostawił pewien niesmak, właśnie tą nachalną aktywnością ukierunkowaną na jeden cel: promocję biznesów. Wystąpił nawet w filmiku innego kultowego youtubera, od lat znęcającego się nad najsłabszymi polskimi filmami Mietka Mietczyńskiego (kanał Masochista) – modelowego wręcz lenia w zakresie regularności wrzucania filmów, a obecnie również jakoś powstałego z martwych. Mietka zaakceptowałem i ukochałem już dawno temu, jednak jego porażająca wprost nieruchawość każe o nim zapominać między jednym a drugim wrzutem. Co paradoksalnie nie wpływa mu na oglądalność, utrzymującą się od zawsze na maksymalnych obrotach. Przedostatni filmik, ten właśnie z udziałem Dawida, zaniżył jednak poziom, do którego mnie Mietek przyzwyczaił. Za to dzięki tej kombinacji autorów poczyniłem sobie pewne śledztwo (łatwe, bez przesady), by stwierdzić, iż nawet na pierwszy rzut oka niezależni i samodzielni twórcy polskiego Youtube’a grupują się w sitwy, a trop w tym przypadku wiedzie do wydawnictwa Altenberg, zarządzanego przez irytującego mnie z kolei Radka Kotarskiego (kanał Polimaty). No jakoś od razu blednie mi mir Naukowego Bełkotu, gdy uświadomię sobie, że kolaboruje on biznesowo z najbardziej nieznośnym dla mnie głosem (dosłownie głosem: nie do wytrzymania!) polskiego internetu spod znaku „znam się na wszystkim i zaraz wam o tym opowiem”. Jak ktoś nie wierzy, odsyłam do reklam pewnego banku…

Z tym większą ulgą przenoszę się więc w rejony wprost elizejskie jeżeli chodzi o brak pretensji i czysty przekaz, bez marketingu czy wymyślnych trików. Kanał (Nie)zapomniani, będący wcześniej częścią kanału Super Expressu, może początkowo szokować pewną nonszalancją podejścia do tematu oraz niemedialną nieporadnością osoby prowadzącego, Macieja Gąsiorowskiego. Zasada jest tu genialna w swojej prostocie: oto odbywamy kolejne wycieczki na cmentarze w poszukiwaniu grobów znanych niegdyś osób, słuchając ciekawostek dotyczących ich życia i okoliczności śmierci. Gąsiorowski prezentuje to jednak w sposób tak beznamiętny i sztywny, jakby pierwszy raz stał przed kamerą. Jednocześnie widać, że temat jest zapewne jego osobistą pasją i z rozkoszą nurzamy się razem z nim w tym cmentarnym podglądactwie. Guilty pleasure w całej swej okazałości: pokraczne, technicznie nieporadne, rozgrzebujące intymne szczegóły życiorysów znanych osób filmiki, a jednak w jakiś sposób hipnotyzujące swą nieskalaną głębszym zamysłem niewinnością. Poszczególne odcinki segregują przedstawiane mogiły celebrytów według zawodów, rodzajów chorób, dewiacji, wieku zejścia i wielu innych czynników. W tych okolicznościach nie dziwi już finałowa sentencja prowadzącego, przechadzającego się cmentarną alejką w najnowszym filmiku: „dziękuję za obejrzenie kolejnego odcinka (Nie)zapomnianych. W następnym pokażę wam obiecane groby osób, które zmarły na straszne choroby”. Kurtyna. Chcemy więcej.

Z kolei kanał Ahrelek Hodowca to już czysto prywatna inicjatywa, jakich wiele na polskim i światowym Youtube. Młody hodowca, w tym wypadku drobiu i ptaków egzotycznych, pokazuje nam swój beztroski świat. Świat magicznie prosty, przejrzysty i swojski. Świat właściwie pozbawiony większych zmartwień. Po prostu: kury zwykłe i ozdobne, przepiórki chińskie i japońskie, papugi – faliste, nierozłączki, łąkówki, lilianki, nimfy i rozelle, bażanty, kuropatwy, gołębie mewki i cukrówki, kaczki mandarynki. Wokół tego dobytku stale trzeba chodzić, budować im woliery i czyścić je sezonowo, doglądać ptactwa, przygotowywać lęgi, wykluwać jajka w inkubatorze i cieszyć się pisklętami… Ahrelek, czyli Arkadiusz Glenc, bardzo młody i zupełnie nierolniczej urody gospodarz z miejscowości Rydułtowy, mówi ze swadą i charakterystycznym dla Ślązaków uroczym akcentem (próbował nawet nagrywać całe odcinki gwarą, ale na szczęście zaprzestał, to już nie ten efekt). Mówi tak, jakby poza jego wolierami życie nie istniało, jakby nie istniał świat większych miejscowości i metropolii, jakby nie było kin, teatrów, oper i bibliotek, starbucksów i costa coffee. I to jest magiczne. Nie ukrywam, że uzależniłem się nieco od jego promiennej twarzy mówiącej na początku każdego filmiku „witam was w koLEJnym filmiku na MOim kanale, z tej strony Ahrelek…”. Cierpliwego, wiernego widza czekają zaś takie klejnoty jak: „jak bardzo dobrze wiecie, jak na razie siedzą mi trzy samice na jajkach„. Dla mnie bomba i katharsis.

Do Ahrelka zawiodły mnie moje odwieczne fascynacje zwierzętami egzotycznymi. Nie zajmuje się on jednak dziedziną, która była mi szczególnie bliska; akwarystyką. W temacie tym wybieram już twórczość amerykańską, jako cechującą się stosownym rozmachem. Zwłaszcza kanały pewnych dwóch młodych wilków przykuwają ostatnio moją uwagę, dynamiczne i energiczne, stale w ruchu, stale podczas odkrywania nowych atrakcji na swoim podwórku i na całym praktycznie świecie. Poruszają one zresztą całe spektrum tematów pokrewnych, łącznie z fascynującą terrarystyką. Jeden z nich to CoralFish12g, hollywoodzko atrakcyjny i pewny siebie, acz wciąż pełen pasji i zacięcia. Drugi to chłopak z sąsiedztwa, o nieodpartym uroku: Paul Cuffaro – typ, którego wszędzie pełno, zawsze i nieodmiennie zafascynowany tym, co właśnie widzi lub robi. Obaj panowie są jednak tylko przystawką wobec majestatu Króla: można zachwycać się najnowocześniejszymi technologiami, można zwiedzać olśniewające miejsca, można stawać na rzęsach, a nie będzie się tak epickim, jak Big Rich, właściciel azylu dla ryb, które przerosły (dosłownie) możliwości swoich pierwszych właścicieli: Ohio Fish Rescue. To jedyne takie miejsce w sieci i na świecie, w całości poświęcone opiece nad zbyt wielkimi mieszkańcami domowych akwariów. Dom, garaż i podwórko Big Richa, nawet przydomowy basen, zaadoptowane zostały na zbiorniki dla sumów, paku, arowan, gurami, płaszczek i innych kolosów. Wystarczy dać mu sygnał z dowolnej części kraju, a ekipa rusza po kolejnego pacjenta, kręcąc stosowny filmik przy okazji. Nad wszystkim zaś powiewa, jak sztandar godzien najgrubszej ryby, legendarna fryzura Big Richa: tego się nie da odzobaczyć.

Wracając na bardziej stabilny grunt, muszę wymienić jeszcze dostarczające mi jakże potrzebnej lekcji pokory lingwistycznej filmiki Elliotta, z kanału ETJ English, reklamującego płatne kursy i konwersacje z języka angielskiego. To człowiek, który zdecydowanie wie, jak bardzo jest przystojny oraz doskonale zdaje sobie sprawę, jak medialnie opłaca się trwać przy specyficznie, wąsko pojętym brytyjskim akcencie. Można go oglądać i słuchać godzinami, choć nie ukrywam, często przekazywana przez niego wiedza ucieka mi gdzieś drugim uchem. Hipnotyzujące doświadczenie, klucz do sukcesu wszystkiego, co brytyjskie w kulturze masowej ostatnich stu lat. Plus te przymrużone, migdałowe oczy.

Żeby zaś nie było zbyt górnolotnie – każdy poniedziałek to od wielu już tygodni oczekiwanie na nową produkcję Bartosza Walaszka spod znaku Blok Ekipy, na kanale Spinkafilmstudio. Nie załapałem się na falę popularności Walaszka jako autora Kapitana Bomby czy duetu Figo Fagot – wszelkie moje próby zmierzenia się z tym materiałem spełzły na niczym. Za to maestrii wykonania Blok Ekipy – od scenariusza i dialogów, przez postać graficzną do rewelacyjnej pracy głosem – bronić będę jak niepodległości. Kpiarstwo najwyższych lotów, o czym świadczyć może fakt, iż środowisko przedstawione w tej kreskówce potrafi brać ją zupełnie na serio. Jednym z odgałęzień serialu jest vlog prowadzony przez Spejsona, sympatycznego osiłka z paczki trzech przyjaciół z Grochowa. Zaś w jednym z jego ostatnich odsłon poruszony jest, a jakże, temat obecnej kwarantanny. Nic dodać, nic ująć.

A wszystko to znacznie jest bardziej ciekawe niż kolejne muzyczne produkcje domowe z dzielonym na kilka części ekranem. 🙂

Drop niezwyczajny

Roman Hayeck-Green, odtwórca epizodycznej roli Owena w drugim sezonie Sex Education, 2020.

I guess that I wish I could be a normal kid. With a normal dick. And a normal dad.

Adam w rozmowie z Otisem, Sex Education, odcinek 1, seria 1, 2019.

Sukces dwóch sezonów netflixowego serialu Sex Education jest zjawiskiem tyleż silnym, co świeżym. Odtwórcy głównych ról nie zdążyli jeszcze rozlać się po talk shows po obu stronach oceanu, ale w sieci już huczy od zachwytów, peanów i laurek. Mniej jest ocen sceptycznych, gdyż naprawdę trudno się do czegoś bardzo istotnego przyczepić. Chwytliwy tytuł mógłby nasuwać skojarzenia z edukacyjnymi cyklami produkowanymi ongiś przez BBC (w moim przekonaniu okropnymi i szkodliwymi), lecz nic bardziej mylnego – dostajemy szokujący barwnością i śmiałością pełnowartościowy serial fabularny, w którym tytułowa seks edukacja jest tylko (lub aż) prowokacyjnym pretekstem do ukazania losów i życia wewnętrznego bohaterów – 16/17-letnich uczniów małomiasteczkowej szkoły, ich nauczycieli i rodziców. Choć koniec końców, po zatoczeniu koła wracamy jednak do refleksji, że wciągając się w owe losy odbiorca nabywa przy okazji sporo obyczajowo-fizjologicznej wiedzy. Ten wpis nie jest zresztą recenzją samego serialu. Jest zachwytem nad mnogością wspomnianych bohaterów, a bardziej jeszcze: nad rewelacyjnym castingiem.

To co nam bowiem daje serial Netflixa, poza chwytliwą konwencją „szkoła i dom + o seksie bez pruderii”, zgrabną, niezbyt głęboką fabułą, rewelacyjnymi lokalizacjami, scenografią i kostiumami, to kalejdoskop sylwetek świetnych, głównie młodych aktorów, których trudnych imion i nazwisk trzeba się będzie od dziś sumiennie uczyć, by śledzić na bieżąco czołówkę branżową przyszłości. Ćwicząc zatem takie unikaty jak Ncuti Gatwa czy Chinenye Ezeudu, przypatrzmy się wielości i różnorodności aktorskiego piękna, jakim nas w serialu uraczono. Z góry przepraszam, że moje zachwyty będą czysto estetyczne, powierzchowne. O umiejętnościach aktorskich już wspominałem – są bez zarzutu, właściwie bez wyjątku. Tu skupię się na stronie wizualnej obsady, gdyż doprawdy jest w czym się pławić.

Zaczynając od dziewczyn: młodą generację reprezentują na pierwszym planie Emma Mackey (Maeve), Patricia Allison (Ola) oraz Aimee Lou Wood (Aimee). Emma jest odkryciem samym w sobie. Momentami łudząco podobna do Margot Robbie (ta ostatnia została niedawno z Emmą pomylona przez fanów), lecz posiada charyzmę i magnetyzm, obok których trudno przejść obojętnie. Nie musi wiele mówić, gra spojrzeniem, skąpą mimiką, oszczędnym gestem. Uczta dla oka. Z kolei Patricia dysponuje urodą, od której wzroku nie można oderwać, delikatną, drobną a bardzo wyrazistą. Właściwie nie musi grać, jest sobą, jest piękna, jest naturalna. Aimee grająca… Aimee cudownie ogrywa aspekty urody, które ktoś mógłby poczytać za mankamenty: nadwyraziste oczy, cofniętą brodę czy wydatne uzębienie. Lecz jak ona to robi! Przykuwa uwagę mimo kreowania niezbyt rozgarniętej postaci. W dodatku wszyscy koledzy z planu w wywiadach są zgodni, że Aimee jest najweselszym członkiem ekipy, rozśmieszając każdego i wszędzie.

Są też przepiękne dziewczyny dalszego planu – na przykład kasta „nietykalnych”, a w niej Mimi Keene (Ruby) i Simone Ashley (Olivia). Jest bliska pierwszemu planowi Tanya Reynolds (Lily), posiadaczka najwybitniejszej szyi, jaką widzieliście w tym pokoleniu oraz najchlubniejszego dystansu do granej postaci, pokracznej i zaburzonej choć ogromnie sympatycznej. Jest zjawiskowej urody Lilly Newmark w epizodycznej roli chłodnej les nastolatki Ruthie. Drugi sezon wprowadza także posągową postać Viv (Chinenye Ezeudu), dumną nosicielkę rozmiaru xxl do pary z równie imponującym mózgiem. Docenić należy również przemykające w tle piękności, takie jak niewiele starsza od powyższych bohaterek recepcjonistka kliniki aborcyjnej z trzeciego epizodu pierwszej serii (Lily Frazer).

Wśród uczniów roi się od wszelakich typów męskiej urody. Asa Butterfield, grający nieśmiałego i cherlawego Otisa (pseudonim „Sex Kid”), zdobywa nasze serca oceanem błękitu w oczach, hebanową czuprynką i niewinną, nietypową fizjonomią. Jego najlepszy przyjaciel, Eric (Ncuti Gatwa), to zjawisko samo w sobie, państwo w państwie, opowieść w opowieści. Począwszy od niebanalnej sylwetki, przez arsenał gestów odmalowujących jawnie queerowego nastolatka, aż po nieskończenie mimiczną twarz – wszystko to każe nam uwielbiać tę postać i tego aktora. Jego śmiech jest epicki, jego zaśpiew w mowie unikalny, ciało zaś posłuszne każdej oddawanej emocji. Co ciekawe, to właściwie jedyny aktor w tym serialu, którego wiek znacznie odbiega od granej postaci: Ncuti ma 27 lat. Osobną kategorię stanowią kostiumy Erica, czysta perwersja.

Adama – życiowego pechowca, osiłka, agresora i posiadacza legendarnego przyrodzenia gra rewelacyjnie przekonujący Connor Swindells. Mam wielkie obawy, że stanie się ofiarą swojej roli w przestrzeni publicznej. W dodatku jest świetnie podobny do swojego serialowego ojca. No i prywatnie jest chłopakiem… Aimee Lou Wood! Najlepsze ciało serii należy zaś niewątpliwie do Kedara Williamsa-Stirlinga (Jackson), lecz nawet i bez tego mógłby uchodzić za obiekt westchnień za samą tylko twarz i stosownie wyciszoną ekspresję. Bohater drugiej serii, Rahim (Sami Outalbali), to z kolei gotowa ikona LGBT+, nie dość że piękny, to jeszcze małomówny, odważny i szlachetny. Mamy jeszcze ciekawą postać niepełnosprawnego Isaaca (George Robinson), na którego niekwestionowany charme cieniem kładzie się tylko niezbyt szlachetna metodologia zdobycia serca Maeve. Członek grupy „nietykalnych”, kolejny przedstawiciel LGBT+, Anwar (Chaneil Kular), ujmuje kontrastem słodkiej powierzchowności i paskudnego charakteru. W galerii typów nie mogło też zabraknąć amerykańskiego blond osiłka, w postaci sympatycznego i nierzucającego się w oczy Steve’a (Chris Jenks). W drugiej serii wprowadzono dodatkowo włoską nutę, obiekt westchnień Viv, lowelasa Dexa (Lino Facioli). Wypełnił on lukę po zniknięciu innego delikwenta, typa brytyjskiego łobuza Seana, brata Maeve (Edward Bluemel). Spośród zaś armii epizodycznych uczniowskich postaci zdecydowanie faworyzuję Romana Hayeck-Greena (Owen), który całą swą młodzieńczą urodę poświęca roli niezbyt rozgarniętego szkolnego brzydala.

Pokolenie nauczycieli i rodziców reprezentują zdecydowanie fascynujące aktorki. Króluje legendarna Gillian Anderson (doktor Jean Milburn), kipiąca hiperbrytyjską sztywnością w komplecie z olśniewającą urodą, grająca mamę Otisa. Obie mamy Jacksona – skandynawska z urody Hannah Waddingham (Sofia) oraz klasycznie afrykańska Sharon Duncan-Brewster (Roz) dopełniają się poprzez kontrast. Mama Adama, jednocześnie żona dyrektora szkoły (Samatha Spiro) jest chodzącym urokiem dojrzałej kobiety. Niewdzięczną rolę dostała piękna aktorka Anne-Marie Duff, tu grająca Erin, mamę-narkomankę Maeve, dając się przeobrazić w dość kontrowersyjną, również wizualnie, postać. Mama Erica to z kolei tradycyjna afrykańska pani domu, grana przez Doreene Blackstock, która rozkwita jedynie podczas nabożeństw wspólnoty parafialnej. Osobny hołd należy się urodzie nauczycielki Emily (urzekająca Rakhee Thakrar) oraz przewodniczącej rady szkoły – Maxine (hipnotyzująca T’Nia Miller). Epizodyczną, mocną rolę dojrzałej pacjentki kliniki aborcyjnej zagrała wytrawnej urody Lu Cornfield.

Męska część tego pokolenia nieco zaniża średnią atrakcyjności Sex Education, co wynagradza wyrazistością postaci. Mamy więc przede wszystkim antypatycznego choć wcale nie pokracznego wizualnie dyrektora Groffa (Alistair Petrie), jakby żywcem wziętego z kadr zarządzających Gwiazdą Śmierci w Gwiezdnych wojnach (tymczasem niespodzianka – zagrał generała Rebelii Davitsa Dravena w Rogue One!). Pokracznym nazwać musimy za to postać wielce sympatyczną, pana Hendricksa, graną przez charyzmatycznego Jimiego Howicka. W drugim sezonie zestawiono go w parę ze śliczną Emily, co dało efekt z początku komiczny, później coraz bardziej romantyczny. Kontrowersyjną, skandynawską urodę ma nowa miłość doktor Jean, hydraulik Jakob (Mikael Persbrandt), ojciec Oli. Gra go świetnie i z dystansem do własnych warunków fizycznych. Ojca Erica gra postawny i przystojny Deobia Oparei, zaś wujka Rahima, Yousefa, mniej wyrazisty George Georgiou. Last but not least, w ojca Otisa, Remiego, wciela się niejednoznacznie przystojny James Purefoy.

Realizatorzy serialu nie szczędzili statystów i aktorów dalszego planu w scenach zbiorowych, więc tych kolorowych postaci można znaleźć o wiele więcej. Ich różnorodność olśniewa, ich koherentność z granymi rolami zachwyca, ich świeżość ekranowa daje ucztę dla oka. Cała obsada miała świadomość, iż z uwagi na poruszaną tematykę będą grali również ciałem, często obnażonym (najśmielej wychodzi to w sezonie pierwszym). A to tylko jeden z aspektów, za które powinniśmy docenić Sex Education jako nowe zjawisko współczesnej pop kultury.

Drop zwyczajny (Otis tarda), dostojny, jeden z najcięższych latających ptaków, wyginął w Polsce w 1989 roku. Jego brytyjski imiennik, filigranowy Otis Milburn, urodził się już w nowym millenium i raczej można mu wróżyć jeszcze długi serialowy żywot. Pierwszy toczy w okresie godowym bardzo zacięte walki samców. Drugi dąży do ugody i apeluje do zrozumienia mechanizmów pomagających uniknąć niepotrzebnej seksualnej agresji i frustracji. Te dwie, jak i szereg pośrednich strategii matrymonialnych, możemy podziwiać na małym ekranie dzięki rojącemu się od kolorowych ptaków serialowi Sex Education. Chwała mu za to. Kogo irytuje fabuła, niech chociaż doceni castingowe perełki realizatorów tego przeboju. Ja doceniam.

Szczerze, to sam już czasem nie wiem komu kibicować w tych nieprzyzwoicie atrakcyjnych sercowych rozgrywkach.

Jednostka smutku

Wacław Kisielewski i Marek Tomaszewski z Marleną Dietrich przed koncertem w Sali Kongresowej w Warszawie, 1966.

Cause if the bugler starts to play, we too must dance.

Bjoern K. Ulvaeus: Soldiers (1981).

Zacznijmy od oświadczenia: nie lubię walców. Trącą myszką, są pretensjonalne, schematyczne, kroki może opanować byle chłystek, na studniówce trzeba je tańczyć z nauczycielkami, kojarzą się z kiczem produkcji André Rieu, odzwierciedlają to co najpłytsze w kulturze mieszczańskiej – muzyczną naftalinę, dźwiękową klatkę dla wrażliwego umysłu. Są wyrostkiem robaczkowym wśród muzycznych tkanek ostatnich dwóch stuleci, prowadzą donikąd, stanowią esencję jałowości, a mimo to… – wciąż są. Wszędzie, stale, czy tego się chce czy nie. Prowadzi to naturalnie do sytuacji, w której człowiek znajduje w końcu i takie spośród nich, które wzbudzają bardziej pozytywne, osobiste skojarzenia. Oczywiście ogromne znaczenie ma tu pamięć sytuacyjna, okoliczności, w jakich te utwory się poznało. W tym swoim nielubieniu walców zdarzyło mi się więc utrwalić w pamięci kilka wyjątków.

Nigdy dość podkreślania wpływu duetu Marek & Vacek na kształtowanie się mojej wczesnej wyobraźni muzycznej, a w ich repertuarze walce pojawiały się regularnie. Ani Chopin, ani Strauss nie zrobiły na mnie jednak takiego wrażenia, jak ich imponujące opracowanie walca z Fausta Gounoda. To był mój pierwszy walc, w którym usłyszałem coś więcej niż tylko „umpapa” salonu wiedeńsko-paryskiego. To był walc diaboliczny, valse macabre, walc hemiolowy (choć nie miałem jeszcze pojęcia, czym jest hemiola), walc totalny w sile wyrazu. Dość powiedzieć, że do dziś nie poczyniłem starań, by polubić jego wersję oryginalną. Marek i Wacek zawładnęli nim dla mnie po wsze czasy. Nagranie tej kompozycji pojawiło się na wyjątkowym albumie – The Last Concert, będącym zapisem live występu w Wilhelmsbad z 1986 roku, roku tragicznej śmierci Wacława Kisielewskiego… Utwory z tego albumu niezmiernie rzadko można dziś spotkać w sieci, Faust-Walzer znalazłem właściwie tylko TUTAJ (trzeba go odnaleźć na liście ścieżek).

Album Marka i Wacka ukazał się w Polsce w 1987 roku, gdy w krajowym radiu i telewizji królował inny walc. W późnych latach 80 media mocno promowały postać Michała Bajora, a wraz z nim hit nad hity: Walc na tysiąc pas. Cover piosenki Jacques’a Brela, w tym przypadku przebijający oryginał tak tłumaczeniem (Młynarski!), jak i charyzmatycznym wykonaniem, zrobił na mojej jedenastoletniej wrażliwości wrażenie ogromne. Utwór – wokalny! – posiadał pierwiastek wyczynowej wirtuozerii, a to imponowało, nawet gdy kręciło się nosem na manierę wykonawczą Bajora (tu akurat mało słyszalną). Sportowe zmierzenie się z artykulacją sylab w coraz szybszym tempie powodowało znacznie większe zainteresowanie niż rachityczny Walc Embarras Ireny Santor czy zmanierowany i niezrozumiały dla dziecka Grande Valse Brillante Ewy Demarczyk. Po latach natknąłem się na wywiad z Bajorem, w którym szczerze przyznawał, że utwór ten pozwolił mu opamiętać się w bezkrytycznym alkoholizmie, że w pewnym momencie po prostu nie dało się wyśpiewać tych sylab po kilku głębszych wychylonych przed wyjściem na estradę…

Niecałe dziesięć lat później poczyniłem kolejny wyłom w swoim konsekwentnym unikaniu twórczości walcopodobnej. Nastąpiło to za sprawą Hectora Berlioza i jego nieśmiertelnej Symfonii fantastycznej. Choć właściwie to bardziej za sprawą Rogera Norringtona i jego pierwszego w historii fonografii nagrania dzieła na instrumentach z epoki. To było moje pierwsze zetknięcie się z tą partyturą, chłonąłem w zachwycie każdą nutę tak krystalicznie przejrzystego brzmieniowo nagrania. To jednak, co działo się ze mną gdy zaczynał się Walc (czyli część druga: Un bal), nazwać można stanem najwyższej szczęśliwości, takiej młodzieńczej, beztroskiej radości życia. To jedna z niewielu kompozycji, którą preferuję słuchać w ciągu dnia, w pełnym świetle słonecznym, przy pogodnym niebie, najchętniej z otwartymi oknami, dzieląc się tymi dźwiękami z całym osiedlem, regionem, światem… Po latach Sir Roger w sposób zupełnie arogancki zignorował moją prośbę o złożenie autografu na egzemplarzu płyty z tym nagraniem. Jego sprawa. Potwierdza to tylko brutalną prawdę, iż nie powinniśmy przypisywać samych dobrych cech ludziom, którzy sprawiają nam tyle frajdy aktywnością na bliskich nam polach.

Musiało minąć kolejne dziesięć lat nim zachwyciłem się kolejnym walcem. Zaproszony na projekt operowy do czeskiego Znojmo, zostałem zakwaterowany w komfortowym hotelu, nomen omen, Prestige. Już pierwszego dnia, w hotelowej restauracji, podczas obiadu przywitały mnie dźwięki, które rozpoznawałem podświadomie jako zasłyszane w młodym wieku, lecz dopiero teraz dotarły do mnie z całym ciężarem swego mrocznego piękna. I tak już zostały, przez resztę czasu spędzonego w hotelu – podczas przelotnej kawy przy barze, kolacji po całych dniach prób i spektakli, rozmów z przyjaciółmi-współwykonawcami… Ay, ay ay ay… Take this waltz Leonarda Cohena do przejmującego wiersza Federico Garcíi Lorki (Pequeño vals vienés) to coś więcej niż prosta melodia i akompaniament z taniego keyboardu. Pomyśleć, że artysta ten bardziej był ceniony swego czasu w Polsce niż w rodzinnej Kanadzie – może polskie pochodzenie ojca artysty zaważyło na tej sytuacji. W umownej skali smutku, której jednostką jest jeden Cohen, walc ów zyskałby najwyższe noty, gdyby nie amerykański artysta o imieniu Tom Waits.

Przez ponad dekadę współpracy z jedną z szacownych instytucji narodowych miałem w zwyczaju zachodzić po pracy na kawę i coś słodkiego do jednej z kilku sieciowych kawiarni, różnych na przestrzeni lat. Puszczana tam muzyka, zwykle powtarzana przez kilka tygodni, mocno utrwalała moje wspomnienia o tamtym czasie. W jednym z tych lokali, oprócz nastrojowego fado i kilkunastu niewartych wzmianki piosenek poznałem po raz pierwszy (wiem, późno) fenomen postaci Toma Waitsa. I to od razu w jego najbardziej turpistycznej brzmieniowo postaci – przejmująco smutnym walcu Innocent when you dream. To, że wpisałem tu ten tytuł, jest efektem mozolnych poszukiwań w sieci – pierwsze zetknięcie z pieśnią odbyło się wyłącznie na poziomie naskórkowym, na zasadzie: dlaczego ten człowiek ma jakiś problem i koniecznie musi o nim opowiedzieć w tak koszmarny sposób w obecności osób konsumujących spokojnie ciastko i kawę? Z wizyty na wizytę utwór i jego wykonanie przenikało mi skórę i trzewia coraz bardziej, stając się niechcący jednym z ważniejszych walców sytuacyjnych mego życia. A fakt, że ma naprawdę dołujący tekst, tylko pogłębia jego doniosłość. I to przybijanie gwoździ akordami barowego pianina… 11 Cohenów w dziesięciostopniowej skali.

Kojarzona z zupełnie innym, beztroskim przekazem artystycznym nieodżałowana grupa Abba towarzyszyła mi muzycznie od zawsze. Rozpadli się gdy miałem prawie siedem lat, lecz ich zdjęcia wisiały jeszcze długo nad moim łóżkiem, Under attack było na mojej pierwszej kasecie-składance, słuchanej do nieprzytomności na pierwszym walkmanie, a teledysk do Head over heels – obok powtórek legendarnego występu w w Studio 2 z 1976 roku – wbił mi się w pamięć jako jedno z emocjonalnie ważniejszych wspomnień telewizyjnych Polski stanu wojennego. Oba wspomniane utwory pochodzą z albumu Visitors, ostatniego w karierze zespołu, według wielu – najlepszego, a na pewno najbardziej melancholijnego. Najmniej promowaną piosenkę z Visitors poznałem jednak całkiem niedawno, przypadkiem, jako podpowiedź Youtube’a podczas resentymentalnych wędrówek po dyskografii zespołu po powrocie z projekcji Mamma Mia 2. Soldiers, bo o niej mowa, nie doczekała się teledysku, nie bywa włączana w kompilacje, nie jest wymieniana jednym tchem z pierwszorzędnymi hitami Abby. A jednak ma w sobie wiele piękna, świetny riff gitarowy, smutny tekst i piękny wokal Agnethy. No i jest walcem. Technicznie rzecz biorąc, odmianą zwaną military waltz, co zbliża go charakterem do naszego poczciwego poloneza. Tak czy owak, gdy się ten song raz usłyszy, długo nie można się od niego uwolnić. Jeżeli zaś komuś zdarzy się mieć przesyt hitami Abby, warto wrócić do tej piosenki: jest… inna. Potwierdza, po latach, wielkość tego kwartetu, w którym każdy miał ważną rolę do odegrania, a czas weryfikuje ich piosenkę po piosence jako małe arcydzieła.

Z powyższego zestawienia wynika, iż pierwsze trzy walce mojego życia miały charakter witalny, czasem demoniczny, kolejne trzy to już domena jednostek skali smutku. Abbie przyznaję umiarkowane trzy Coheny. Czy pojawią się kolejne pozycje tej wyliczanki? Nie zanosi się. Lecz przecież nie odgonię, gdy sytuacja będzie sprzyjająca.

Po prostu, ay ay ay, nie cierpię walców. 🙂

Olej palmową

Sępica (Psittrichas fulgidus).

Ich weiß, daß deine Seele ebenso schwarz als dein Gesicht ist.

Sarastro do Monostatosa, Mozart-Schikaneder: Czarodziejski flet, 1791.

Czerń jest zawsze na czasie. Czerń jest modna. Czerń jest mroczna. Czerń się kojarzy. Czerń wyszczupla. Czerń to subkultury, ponurość, gotyckie klimaty. Czerń to gorycz lukrecji. Czerń w modzie to klasa, zaprzeczenie krzykliwości. Czerń to nicość i próżnia. Czerń to kruk, gawron, kawka, kos i szpak. Czerń to negatywowe zamienniki białych milusińskich: bociana i łabędzia. Czarny jest węgiel, żyzna gleba, smoła i asfalt. Czarne jest antynomią białego. Czarno się pisze na białym. Czarne w szachach ruszają zawsze drugie. Dusza Monostatosa jest równie czarna jak jego oblicze. Czarny Otello udusił Desdemonę. Czarną polewką załatwiało się sprawy matrymonialne. Czarne są sutanny księży i strój Dartha Vadera. Bywamy w czarnej dupie, ogarnia nas czarna rozpacz. Czarnej magii wolimy unikać, w przeciwieństwie do Zawiszy Czarnego. Lubimy słuchać czarnych płyt. Przejmujemy się czarnym kotem przebiegającym nam drogę. Wszystko może nam się kojarzyć z czernią tyko nie papugi. O, proszę państwa, to by dopiero było – czarna ara lub amazonka.

A jednak. Bardziej wtajemniczeni w arkana ptasiej egzotyki zetknęli się z pewnością z fenomenem kakadu palmowej, zwanej żałobnicą (Probosciger aterrimus), niezwykle rzadkiego gatunku o nietypowym dla papug, czarnym upierzeniu. Imponujące to zaiste stworzenie, jedno z większych z rzędu papugowatych, wielkości małej kury, z niedługim ogonem, potężnym dziobem, śmiesznym czubem i uroczymi, czerwonymi, nagimi policzkami. Występuje w Nowej Gwinei oraz na Półwyspie York i stanowi sztandarowy przykład unikalnej wśród papug czerni. Sztandarowy nie znaczy jednak jedyny, gdyby bowiem poszperać głębiej, znajdziemy jeszcze dziesięć innych gatunków o czarnym upierzeniu. Bardzo pięknych gatunków.

Żałobnica palmowa należy do rodziny kakaduowatych. I tak się składa, że w tej to rodzinie, związanej z kontynentem australijskim, występuje najwięcej czarnych gatunków papug. Mamy bowiem niewielkich rozmiarów żałobnicę brunatną o pięknym czerwonym akcencie pod ogonem oraz bardziej imponującą kakadu Banksa – jedyną kakadu wykazującą znaczący dymorfizm płciowy: samica pod ogonem ma rdzawe prążki, a kosmos jej czarnych piór na głowie i piersi upstrzony jest żółtymi gwiazdami, podczas gdy samiec dysponuje jednolicie czarnym kostiumem z czerwonymi plamami na ogonie. Kolejne trzy czarne gatunki kakadu pochodzą z rodzaju zanda i są do siebie dość podobne: czarne pióra miewają większe lub mniejsze obramowania w jasnym kolorze, a na głowie występują żółtawe „policzki” z piór. Największa z nich, żałobnica żółtosterna (Zanda funerea) jest również z nich najliczniejsza, kolejne dwie zagrożone są wyginięciem, zwłaszcza po kolejnych wielkich pożarach w Australii: żałobnica eukaliptusowa (Zanda latirostris) oraz żałobnica białosterna (Zanda baudinii).

W poszukiwaniu kolejnych księżniczek ciemności, przenosimy się z Australii w pobliże wybrzeży Afryki, a właściwie na Madagaskar, Seszele i Komory. Rezydują tam trzy gatunki papug z rodzaju Coracopsis. Papuzica duża, zwana wazą dużą (Coracopsis vasa), dorównuje wielkością wspomnianym kakadu – dorasta do 50 centymetrów długości i pół kilograma wagi. Dwie pozostałe, o połowę mniejsze, bywały uznawane za jeden gatunek, lecz obecnie się je wyodrębnia. To papuzica mała (Coracopsis nigra) oraz papuzica seszelska (Coracopsis barklyi). Papuzice są najczarniejszymi z czarnych, na ich piórach nie występują akcenty w innym kolorze. Ciekawostką natomiast jest, iż samica papuzicy wielkiej w okresie lęgowym zyskuje dość upiorny wygląd łysiejąc na głowie i ukazując na niej pomarańczową skórę. Gdy nadmienimy, iż rodzaj Coracopsis należy do podrodziny sępic (Psittrichasinae), wszystko staje się jasne. 🙂

Jeżeli zaś zechcemy poznać jedynego poza papuzicami przedstawiciela sępic, z rodzaju Psittrichas, musimy wrócić do ojczyzny kakadu palmowej, Nowej Gwinei. Tam swoją ojczyznę ma sępica (Psittrichas fulgidus), zwana papugą Pesqueta. Sporych rozmiarów (do 800 gramów), przejawia faktyczne podobieństwo nagiej głowy do głowy sępa, poniżej zaś olśniewa kontrastowym upierzeniem, gdzie czerń graniczy z nasyconym karmazynem. Ten groźny wygląd nie przekłada się na zwyczaje papugi, żywi się ona głównie owocami i nektarem, co czyni ją podobną do znanych i lubianych lor.

A skoro o lorach mowa – najbarwniejszych z barwnych, zwykle czerwono-zielono-granatowo-pomarańczowo-żółtych klejnotach bijących kolorami po oczach, to i wśród nich znajdziemy czarną… owcę. I nie musimy wcale ruszać się z Nowej Gwinei, a od sępic wskakujemy tylko jedno pięterko taksonomiczne wyżej, do rodziny papug wschodnich (Psittaculidae). I już jesteśmy w domu, czyli w podrodzinie papug wschodnich (Psittaculinae), do której należy lora czarna (Chalcopsitta atra). Niewielka (ćwierć kilograma), liczna, acz pozbawiona barw, które mogłyby szokować. Dominuje czerń, a w zależności od podgatunku pojawiają się także niewielkie plamy innych kolorów: czerwieni, brązu, żółci.

Tych jedenaście przykładów spośród 387 gatunków papug stanowi chlubne odstępstwo od stereotypu, jakim jest krzykliwie, kiczowato wręcz ubarwiona ara, amazonka czy lora. Ich wyjątkowość podnosi jeszcze fakt, iż – mimo ogromnych możliwości w zakresie manipulacji kolorami – nie udało się dotąd uzyskać czarnych mutacji popularnych w hodowli papug, takich jak papużki faliste, nimfy, nierozłączki, rozelle czy aleksandretty. Większość z tych czarnych klejnotów jest zagrożona w naturalnym środowisku, a w ogrodach zoologicznych i prywatnych hodowlach spotkać można praktycznie tylko kakadu palmową i żałobnicę żółtosterną. W świecie pełnym przerysowanych bodźców z wiekiem człowiek dorasta do tego, by docenić piękno tych mrocznych, skromnych barw. A stąd już tylko krok, by pokochać rodzime kruki, gawrony i kawki.

Kawę oczywiście piję bez mleka. 🙂

52.

Marjorie Eaton, odtwórczyni roli Imperatora w oryginalnej wersji Imperium kontratakuje, 1980.

„Vespers of Sorrow” to jest soundtrack mojej dorosłości.

Komentarz Unovis pod wpisem Weltschmerzetto.

W ostatnich godzinach 2019 roku nie sposób nie rzucić okiem na bilans tej jakże spontanicznie i beztrosko zapoczątkowanej przygody z poważnym blogiem, pierwszym w życiu wyzwaniem publicystycznym tej skali. Nigdy bym nie uwierzył, że przez trochę ponad dwa miesiące uleje mi się tyle słowa pisanego!

Wystartowałem 25 października, publikując praktycznie co dzień-dwa. Od tego czasu, łącznie z niniejszym liczba wpisów osiągnęła pięćdziesiąt dwa. To suma tyleż znaczna co znacząca, zależało mi na niej z jednego względu: równając się z liczbą tygodni w roku pozwala na dokonanie sprytnej elipsy zwalniającej mnie z kontynuacji w 2020 roku morderczego tempa powstawania wpisów. Możemy się bowiem umówić, że zachowamy ilościową tendencję, w związku z czym można się spodziewać kolejnych tekstów tym razem w odstępach tygodniowych. WordPress szacuje pod każdym wpisem czas czytania danego tekstu – wynosił on od dwóch do dwunastu minut, co w sumie dało 271 minut dla wszystkich artykułów.

Z tychże 52 wpisów prawie połowa (24) poświęcona była muzyce klasycznej. W tym spotkać można było podzieloną na cztery odcinki wyliczankę głównych nagrań dzieł orkiestrowych i wokalno-instrumentalnych muzyki od czasów Beethovena do drugiej wojny światowej z udziałem instrumentów z epoki (Hip(g)nosis, Resound, Śpieworaj, Coda) oraz trzy recenzje koncertowe (Rehab, Fricassée, Syntagma). Pozostałe dotykały rozmaitych aspektów związanych z formami i idiomami (Tombeauraiders, Omnipotens, Colossea, Evolutio), z konkretną tematyką (Patroness, Angelologia, Endor, Magnificat), z oddźwiękiem i losami poszczególnych kompozycji (Frerelelelan, Granduca, Recyklang), z losami samych muzyków (Morituri, Musici, Barista), elementami wykonawstwa (Hopsasa, Chronologistyka) czy sytuacją rynku fonograficznego (Stravaganza).

Osiem tekstów dotyczyło bliskiej mi tematyki fenomenu Gwiezdnych wojen: Junoesque, Mynocycki, Harvest, Downgrade, Bi-Wan, Wiarusy, Wayfinder oraz Outfits. Z filmem i literaturą powiązane były kolejne artykuły: L’usurpateur, Cappriccio, Paesaggio, Unbeliever. Konkretnym postaciom świata sztuki kiedyś i dziś poświęcone zostały wpisy Fillu, Satagee, Faute, Murr, Basilissa, Robby, Miriam oraz Gelosia. Zdarzyły się wynurzenia dotyczące ornitologii (Saxicola, Aves), garść wspomnień z młodości (Koks, Weltschmerzetto, Kowale) oraz rzucanie motywów kulturowych na specyficzny kontekst (Centuriae, 1.11.11). Oczywiście część tekstów zawiera wtręty z innych kategorii, więc czasem ich przyporządkowanie jest dość umowne.

Takie proporcje tematyczne powinny się utrzymać w przyszłości. Podobnie niezmienna pozostanie konstrukcja wpisów oraz brak kolorów w zamieszczanych ilustracjach. Modyfikacji ulegnie za to sposób tworzenia tytułów wpisów – w pierwszym roku istnienia bloga było to zawsze jedno słowo, w drugim więc powinny pojawić się tytuły złożone z dwóch wyrazów. 🙂

Wszystkim czytającym życzę w 2020 roku satysfakcji z konsekwentnej realizacji planów, jakie by śmiałe i szalone one nie były. Proszę również o łaskawe przymknięcie oka podczas lektury kolejnych tekstów. Sobie zaś życzę cholernie dużo wytrwałości.

Ma gavte la nata! 🙂

Gelosia

Eadweard Muybridge: skaczący chłopcy, 1887.

Jeśli Kalina poskarżyła się na kochanka, Staś też miał mu za złe.

Janusz Morgenstern o związku Kaliny Jędrusik i Stanisława Dygata.

Carlo Gesualdo (1566-1613), uosobienie mroku w historii muzyki, był postacią wyjątkową jeszcze w czasach, w których żył i działał, potem legenda jego tylko rosła i mroczniała. Przede wszystkim fascynujące w nim było umiłowanie muzyki, nieprzeciętne nawet dla wykształconego szlachcica przełomu 16 i 17 wieku. Do tego dochodzi jeszcze twórczość własna – śmiała, bezkompromisowa, łamiąca ówczesne reguły, uosobienie manieryzmu w muzyce. Zostawił po sobie sześć ksiąg madrygałów, dwie księgi motetów oraz wstrząsające Responsoria na Wielki Tydzień. Stać go było na prywatne finansowanie wydań drukiem własnych kompozycji i mógł mieć w nosie krytyczny odbiór tych dzieł. Madrygały z Piątej i Szóstej księgi to muzyczny odlot, zestawienia harmonii niespotykane przed 19 stuleciem, prowadzenie głosów karkołomne acz retoryczne, wybór tekstów krążący wokół tematu śmierci – niby wówczas typowego środka zastępczego dla określenia miłosnej ekstazy, lecz jakoś przy tej muzyce mocno grobowo nacechowanego. Responsoria na Wielką Sobotę to czysta muzyka sfer, sztuka absolutna, oderwana od tu i teraz, porównywalna tylko z Kunst der Fuge w swojej uniwersalności. Można je zagrać przy pomocy zespołu saksofonów i będzie miała wciąż swoją siłę rażenia. Słuchanie Gesualda, wykonywanie Gesualda, to obcowanie z metafizyką w swej najprawdziwszej esencji.

16 października 1590 roku dwudziestoczteroletni Carlo Gesualdo zamarkował wyjazd na polowanie – swoją drugą ulubioną rozrywkę poza muzyką – by przydybać na gorącym uczynku żonę, Marię d’Avalos i jej kochanka, Fabrizio Carafę. Co uczyniwszy, osobiście dokonał mordu na obojgu, a świadkowie tej sceny wspominają, iż wracał się jeszcze upewnić, iż Carafa rzeczywiście nie żyje, dźgając wielokrotnie zwłoki księcia Andrii. Po dokonaniu czynu Carlo wyjechał na jakiś czas schronić się przed gniewem rodziny kochanka żony, dopóki w wyniku procesu sądowego nie został oczyszczony z zarzutów, jako mąż działający w afekcie.

Eadweard Muybridge (1830-1904) położył podwaliny pod cały współczesny przemysł filmowy, wykonując w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych 19 wieku kolosalną pracę dokumentacyjną w zakresie fotografii ludzi i zwierząt. Brzmi niewinnie, lecz on to robił w sposób imponujący, produkując setki i tysiące ujęć obiektów ożywionych, zaspokajając niespożytą ludzką ciekawość, jak wyglądają kolejne stadia ułożenia ciała konia w galopie, chłopców skaczących jeden przez drugiego czy kobiety schodzącej po schodach. Efekty swoich wysiłków opublikował w monumentalnym wydawnictwie Animal Locomotion (1887), o kolosalnym wręcz wpływie na świat nauk przyrodniczych, fotografii, filmu i sztuki w ogóle. Część tych serii zdjęć można było już w czasach gdy były zrobione oglądać w ruchu, dzięki wynalezionej przez Muybridge’a w 1880 roku maszynie – zoopraksiskopie. Artysta nie poprzestawał na ugładzonej rzeczywistości: fascynowało go ludzkie ciało pozbawione ubrań (dzięki czemu zdjęcia te są ponadczasowe), ale również i obarczone ułomnościami, takimi jak otyłość czy niepełnosprawność. Z perspektywy czasu możemy powiedzieć, iż jego prace stanowiły niezbędne laboratorium dla wszystkich późniejszych filmowców, oswojonych dzięki nim z podstawowymi elementami zachowania się ciała przed kamerą.

17 października 1874 roku, Czterdziestoczteroletni Eadweard Muybridge stanął u drzwi majora Harry’ego Larkinsa w San Francisco. Ze słowami „Dobry wieczór, majorze. Oto moja odpowiedź na wiadomość, którą wysłałeś mojej żonie” strzelił nieszczęśnikowi prosto w serce. Między majorem a żoną Muybridge’a, Florą Stone, od dwóch lat (czyli praktycznie od momentu ślubu Eadwearda i Flory) kwitł romans, wynikiem którego było dziecko, oficjalnie będące synem z prawego łoża. Muybridge przejrzał na oczy przypadkiem, odkrywając dopisek na zdjęciu w korespondencji kochanków. Został aresztowany, lecz w wyniku procesu uniewinniono go jako działającego w afekcie.

Stanisław Dygat (1914-1978) nie wsławił się światowej klasy dziełami ani dorobkiem mającym wpływ na ludzkość globalnie. Choć jego rodzina utrzymywała, że jest spokrewniona z samym Edgarem Degas, był artystą o polskim, lokalnym znaczeniu. Zasłynął wczesną powieścią Jezioro Bodeńskie (1946), był autorem także kilku innych książek i opowiadań, jak również scenariuszy filmowych i felietonów prasowych. W 1955 roku poznał Kalinę Jędrusik, miłość swego życia, dla której zostawił poprzednią żonę. Mówiono później, że to on stworzył Kalinę jako publiczną seksbombę, co byłoby prawdopodobnie jego największą zasługą dla świata kultury. Jego siostra, Danuta, została z kolei żoną i powierniczką jednego z największych kompozytorów dwudziestego wieku, Witolda Lutosławskiego. Małżeństwo z Kaliną stanowiło nieprzerwany ciąg zdrad i romansów za obopólną zgodą, a przyzwalające w większości reakcje Dygata na kolejnych kochanków stały się legendarne w kulturalnym światku Warszawy. Sam również miał pozwolenie na miłostki na boku, choć korzystał z niego sporadycznie. Co do szczęścia panującego w takim układzie zdania świadków są podzielone. Dominuje opinia, iż byli parą kochających się przyjaciół, a Jędrusik po śmierci Dygata rzeczywiście zapadła się w sobie.

Mam spory kłopot z przypadkami, gdy osoby tak ogromnie zasłużone dla ludzkości jak Gesualdo i Muybridge wykazują odstępstwa od norm zachowania powodujące śmierć drugiego człowieka. Mam spory kłopot z akceptacją uniewinnień i wytłumaczeń dla takich zachowań. Prawda pozostaje jednak nieubłagana: gdyby Gesualdo spędził resztę życia w więzieniu (lub gdyby dosięgła go zemsta rodziny Carafa), nie dałby światu ani jednego madrygału, motetu ni responsorium. Gdyby Muybridge’a odizolowano od społeczeństwa w 1874 roku, znalibyśmy tylko jego wczesne fotografie krajobrazowe i kilka pierwszych prób zdjęć seryjnych koni w galopie. Czy popełnione czyny rzutowały na charakter ich twórczości? Z całą pewnością nie. Gesualdo nie od razu po 1590 komponował rzeczy mroczne, Muybridge zatopił się w metodycznej pracy dokumentalisty. U obu we wcześniejszych latach zdiagnozowano pewien rodzaj psychicznych odchyleń, co u Gesualda eskalowało w późnym wieku do większych rozmiarów (wyciął własnoręcznie praktycznie cały las wokół swego zamku), i może to właśnie było przyczyną tak porywczych reakcji na odkrycie zdrady u swoich żon. Ogromna szkoda, że nie mogli sobie pozwolić na dystans i racjonalne postępowanie, że akurat oni nie byli Dygatami swoich czasów. Jakkolwiek by się ludzkości nie przysłużyli – morderstwa będą się kładły cieniem na ich życiorysach. Czynienie z tychże morderstw części ich legendy wyrządza krzywdę temu, co po sobie pozostawili. Ja wiem, zbrodnia to bardzo atrakcyjny komponent biografii nowoczesnego artysty. Niemniej: szkoda.

Pozostaje ich spuścizna. Nigdy dość kontemplowania dzieł Gesualda, nigdy dość zdumienia nad nowatorskością pomysłów Muybridge’a. Choćby w TAKIM zestawieniu, ożywiającym duchy sprzed 135 lat, coś wspaniałego…

Wszystkim mającym kłopot z dochowaniem wierności życzę raczej rozwiązań rodem z domu Kaliny i Stanisława.

Aves

Czako, studium z natury, ołówek, praca własna, 1988.

The most animated, cheerful little creatures you can possibly imagine.

Opis papużki falistej autorstwa Johna Goulda – człowieka, który sprowadził pierwszą parę tych ptaków do Europy (1840).

Ptaki, dumni potomkowie dinozaurów, fascynowały mnie odkąd tylko pamiętam. Jako dziecko dążyłem do jak najbliższego kontaktu zarówno z tymi za oknem, jak i pierzastą fauną dostępną człowiekowi w domu i zagrodzie. Wydawało mi się, że chów/hodowla pięknych, egzotycznych papug i wikłaczy stanie się moją pasją lub wręcz profesją w dorosłym życiu. Nic takiego się nie stało, wyrosłem z chorobliwej potrzeby trzymania ptaków w klatkach i wolierach i na razie nie zanosi się na prędką realizację dziecięcych marzeń, mimo że podaż wszelkiej egzotyki na dzisiejszym rynku jest nieporównywalna ze skromną ofertą lat osiemdziesiątych w Polsce. Co pozostało, to wspomnienia z tych bliższych kontaktów z posiadaczami upierzenia, socjologicznie pouczająca retrospekcja, którą zamieszczam poniżej, ku przestrodze rodziców pociech, które zbyt natarczywie dopominają się o nabycie jakiegokolwiek zwierzaka.

Pierwszym ptakiem w domu był bastard, czyli mieszaniec kanarka ze szczygłem. Nazywał się Kuba, miał buro-ciemne ubarwienie i mieszkał w mikroskopijnej klatce – profesjonalnie przeznaczonej dla kanarków. Wyjaśnienie dla obrońców zwierząt: kanarki samce, żeby pięknie śpiewały, trzyma się w maleńkich klatkach z dwiema żerdkami o stosownym rozstawieniu. Zapewnia to ptakowi odpowiednio dużo ruchu (skacze systematycznie z jednej żerdki na drugą z nieukrywaną radością) oraz pomaga skupić na podstawowej czynności, jaką jest śpiew. Warunkiem jest, by nie widział innych samców w pobliżu, za to wskazane jest, by ich słyszał. Kuba śpiewał przeciętnie, ale bardzo go hołubiliśmy. Nie pamiętam, czy odszedł naturalnie, czy został przez rodziców oddany. Pamiętam, że piętro wyżej mieszkał nobliwy sąsiad, posiadacz takiej samej mikroskopijnej posesji z kanarkiem oraz czegoś znacznie bardziej dla mnie – wówczas kilkulatka – atrakcyjnego: sporej klatki z parą papużek falistych, w dodatku rozmnażających się w załączonej budce lęgowej. Wolno mi było odwiedzać go czasami, by podziwiać tę parkę, co doprowadziło do obietnicy otrzymania jednego z dzieci papużek. W ten sposób w domu pojawiła się Frida.

Frida była kobaltową samiczką, bardzo przyjazną i oswojoną, która szybko zdobyła serca wszystkich domowników. Miała własną klatkę (pamiętam moment jej kupowania i urządzania, w oczekiwaniu na lokatora), latem była z nią wywieszana za okno, co uwielbiała – miała żywy kontakt wzrokowy i dźwiękowy z podwórkowych ptactwem. Ponieważ marzyło mi się własne papużkowe potomstwo, dokupiliśmy Fridzie samczyka, biało-niebiesko-szarego i zawiesiliśmy budkę lęgową. Gdy nakryłem tę parkę na kopulacji, niczego nie świadom uznałem, że następuje jakaś przemoc domowa i zgoniłem agresora z ukochanej Fridy. Rodzice mieli niezły ubaw, ja zaś może w ten sposób wpłynąłem na wynik zalotów: parka doczekała się jajek, z nich jednak nic się nie wykluło. Samczyk wkrótce wyzionął ducha, Frida została oddana innemu sąsiadowi, jej miejsce zajął bladoczerwony kanarek. Ten śpiewał jeszcze słabiej niż Kuba, za to mieliśmy sporo frajdy wypuszczając go z klatki na loty po pokoju. Kanarek zniknął po jakimś czasie, oddany w dobre ręce.

Tymczasem zacząłem marzyć o rynkowej nowości – nimfie. Jeden ze sklepów zoologicznych w mieście zaczął właśnie oferować te piękne papugi, dużo większe od falistych i od nierozłączek, pięknie ubarwione – w klasycznej postaci od szarego ciała z białymi i czarnymi elementami odcinała się wyraźnie żółta głowa z czerwonym „policzkiem” i pięknym czubem. Zaopatrzeni w większą klatkę nabyliśmy młodego samca (pamiętam, jak sprzedawca, uzbrojony w rękawicę, łapał nam go w sklepie), który zżył się z naszą rodziną na dobre. Nazwaliśmy go Czako – dość abstrakcyjnie, bo niby czym miał przypominać nakrycie głowy polskiego ułana… Czako nauczył się naśladować kilka słów, gwizdał melodie, siadywał ojcu na ramieniu, był domownikiem z prawdziwego zdarzenia. W weekendy dostawał swoje ulubione smakołyki: gotowane ziemniaki i koperek. To przy nim spędziłem liczne godziny na obserwacji detali upierzenia, odtwarzając je później w rysunkach; to jego pióra (papugi wymieniają upierzenie dwa razy w roku) zbierałem z pieczołowitością, by później wtykając je w model z plasteliny odtworzyć praktycznie całą papugę – czym wprawiałem w podziw gości rodziców, którzy pierwszy raz widzieli podobną rzecz na oczy. Czako dostał w końcu partnerkę, nimfę wariacji perlistej, niestety padła w ciągu kilku dni od przyniesienia do domu. Drugie podejście było bardziej udane, bialutka Linda przetrwała skutecznie kilka lat, choć nigdy nie wyjaśniło się, czy jest samicą, para nie doczekała się bowiem jaj, a Linda nigdy nie oswoiła się tak jak Czako. Obie papugi przeżyły przeprowadzkę do nowego mieszkania i spędziły kilka lat w moim pokoju. Czako zgasł w wieku ośmiu lat, Lindę wymieniłem na parkę papużek falistych odmiany „standard” – jakości wystawowej i w kolorze szarym. To były ostatnie ptaki w naszej domowej menażerii, również ostatecznie oddane komuś w opiekę.

Tymczasem, jeszcze w poprzednim mieszkaniu, uaktywnił się wspomniany drugi sąsiad. Zrealizował on to, o czym sam marzyłem: wydzielił fragment strychu na ptaszarnię, małą klitkę wypełnioną klatkami dla papug (nimf, kóz, łąkówek i rozelli białolicych), zeberek, amadyn wspaniałych, ryżowców i astryldów trzcinowych. Zazdrościłem mu tej hodowli, ale odwiedzałem regularnie i czasem wspólnie bywaliśmy na targu z egzotyką, jaki odbywał się raz w tygodniu w Chorzowie. Ja byłem podrostkiem, on – prostym emigrantem ze Lwowa, w podeszłym wieku. Naszym jedynym wspólnym tematem były te ptaki. W pewnym momencie zaraził mnie zamiłowaniem do zeberek – prześlicznych drobiazgów spokrewnionych z naszym wróblem, bardzo popularnych wśród hodowców. Kupiłem od niego samiczkę, w sklepie zaś samca i urządziłem im mieszkanie w… akwarium po rybkach, wysypując dno piaskiem, wstawiając malowniczą gałąź oraz budkę lęgową. Ptaszki, mimo trudnych warunków, złożyły jajka, z których wykluło się jedno pisklę. Byłem zachwycony i dumny, niestety młodziak padł po kilku dniach, podobnie uczyniła wkrótce potem samiczka, samca oddałem do sklepu. Pozostałem w poczuciu, że to, co kochałem najbardziej, nie odwdzięcza mi się tym samym, przynajmniej na niwie efektów hodowlanych. Przerzuciłem się na ryby akwariowe, co trwało dwa-trzy lata. Cała przygoda z ptakami i rybami zakończyła się gdy byłem w liceum, wspomnianymi wystawowymi papużkami falistymi – po drodze był jeszcze pies, który odszedł mając zaledwie dziesięć miesięcy, z powodu niedopilnowania szczepień. Fatum i same nieszczęścia, podparte skrajną nieodpowiedzialnością w obchodzeniu się ze zwierzętami. Jedyne, co mogłem zrobić dla siebie i dla wszelkiej fauny, to zaprzestać z nią kontaktu.

Jako dorosły podjąłem temat tylko raz, zakładając akwarium z białymi skalarami. Dobrała się para, wytłukła pozostałe ryby, złożyła dwa razy ikrę, za każdym razem ją zjadając, po czym odeszła z przyczyn naturalnych (jak mniemam). To wystarczyło, dziękuję bardzo.

Mimo tych, jak by nie patrzeć, porażek, pozostał mi ogromny sentyment do ptaków egzotycznych i spora wiedza na ich temat wyniesiona z lektury książek i atlasów. Jeżeli kiedykolwiek wrócę do bliższego z nimi kontaktu, upewnię się, że czynię to z najmniejszą dla nich szkodą, zapewniając maksymalny komfort w ich ulotnym życiu. Nieodparty urok niektórych gatunków (oczywiście tych od pokoleń hodowanych przez człowieka) powoduje estetyczną pokusę posiadania skromnej ptaszarni, miłej dla oka i ucha. Na pewno jednak nie na siłę. Odpowiedzialnie. Dumni potomkowie dinozaurów zasługują na szacunek.

A Frida była oczywiście na cześć pani Lyngstad z zespołu ABBA. 🙂

Miriam

Miriam Margolyes.

Arnold Schwarzenegger is a pig of a man.

Miriam Margolyes o współpracy na planie filmu I stanie się koniec (1999). Fragment wywiadu dla Guardiana, 2016.

Miłośnikom ekranizacji sagi o Harrym Potterze z pewnością zapadła w pamięć scena z drugiego filmu, Komnaty tajemnic, podczas której klasa Harry’ego odbywa lekcję zielarstwa przesadzając wrzeszczące mandragory. Wykładowcą jest niekonwencjonalna i bezpardonowa profesor Pomona Sprout, bez wątpienia jedna z sympatyczniejszych postaci całej epopei, mimo że niemająca większego wpływu na losy bohaterów. Dla widzów Wielkiej Brytanii, USA i Australii scena ta miała dodatkowy pieprzyk, znali bowiem dobrze aktorkę odtwarzającą rolę profesor Sprout. I wiedzieli, że jej obsadzenie stanowi niezły castingowy oksymoron.

Miriam Margolyes długo przebijała się do głównego nurtu aktorów-celebrytów. Urodzona w 1941 roku w Oxfordzie, w rodzinie szkocko-żydowskiej o korzeniach polsko-białoruskich, jeszcze w latach osiemdziesiątych, odtwarzając drugoplanowe role w kultowej serii komediowej Czarna Żmija, znana była wyłącznie wąskiemu gronu związanemu raczej ze środowiskiem teatralnym. Przez całe życie grała niezwykle dużo, lecz głównie na scenie i sporo jako aktorka głosowa. „Jeżeli się wygląda jak ja, pracuje się głównie jako aktor głosowy” – wyznała w talk show Johnny’ego Carsona w 1989 roku. Carson kurtuazyjnie zareagował „podoba mi się to ciało” – „jest twoje” odparowała Miriam. Szybkość i celność podobnych reakcji dała jej wkrótce większą sławę niż jej kreacje na scenie czy ekranie.

Tymczasem brylowała na deskach teatralnych choćby w ułożonym przez siebie monodramie Dickens’ Women, gdzie grała 23 różne postaci kobiece z powieści tego autora czy w roli tytułowej w Madame Rubinstein, sztuce opowiadającej o legendarnej rywalizacji dwóch potentatek branży kosmetycznej – Heleny Rubinstein i Elisabeth Arden. W wywiadzie udzielonym telewizji śniadaniowej przyznała później, iż zaproszenie do tej ostatniej roli bardzo ją stresowało, gdyż Rubinstein była niezwykle elegancką kobietą, którą ona sama nie jest. Stwierdziła to umorusana porcją lodów, jaką została poczęstowana (nie było tego w planie, lecz wymogła to) przez prowadzących program. Mimo że zagrała dziesiątki epizodów w filmach, w tym u samego Scorsese w Wieku niewinności (1993), to dopiero rola Pomony Sprout otworzyła jej drzwi do światowej rozpoznawalności jako aktorki filmowej. To zaś wiązało się z częstszym udziałem w licznych talk show, a to z kolei odkryło Miriam jako główną zawadiaczkę telewizyjnych salonów.

Miriam stała się wręcz maskotką tych programów. Pewniaczką w swojej kategorii. Pierwiastkiem ożywiającym kostyczne konwencje, burzącym stereotypy i przekraczającym granice pruderii i smaku. Proszę sobie bowiem wyobrazić korpulentną jejmość bardzo niskiego wzrostu, o bardzo nietypowej i wyrazistej urodzie, z aureolą splątanych, siwych włosów i parą ogromnych, niewinnych oczu, wypowiadającą tonem oczywistym, klasyczną, starej daty angielszczyzną o kryształowej dykcji kwestie powodujące więdnięcie uszu i wywołujące zażenowanie/skrępowanie/zmieszanie u słuchających. Miriam równie bezpretensjonalnie opowiada o swoich rolach, o sympatii bądź nie do kolegów z planu i ze sceny, o swym niezrozumieniu dla wielu zjawisk współczesnej kultury masowej, o konieczności badań prewencyjnych jelita grubego, co ruguje pozostałych gości za nawyki językowe, snuje anegdoty o puszczaniu wiatrów, krwi miesięcznej na scenariuszu, z którym przyszła na przesłuchanie czy przygodnym seksie ze spotkanym w parku marynarzem. „Well, I fart a lot” odpowiada, gdy widownia reaguje szokiem na opowieść o „najgłośniejszym pierdnięciu, jakie można sobie wyobrazić” (określenie prowadzącego program, Grahama Nortona) w wyjątkowo długiej kolejce do WC podczas jednej z imprez celebryckich.

Zapraszający doskonale wiedzą, na co się decydują. Ważą korzyści. Zdają sobie sprawę, że w tym opakowaniu mogą sobie pozwolić na wiele więcej, niż gdyby historie takie opowiadał ktoś bez miriamowego mandatu na kontrowersje i bez jej dorobku. Miriam każdą szokującą wypowiedź o innych celebrytach natychmiast uzasadnia przekonującym i bazującym na jej kolosalnym doświadczeniu w show-biznesie wytłumaczeniem. A doświadczenie to obejmuje kilka dekad zawodowego kursowania między trzema kontynentami: Europą, Australią (gdzie otrzymała obywatelstwo w roku 2013) i Ameryką Północną. Jest żywą kopalnią anegdot, a jej perfekcyjnej angielszczyzny możnaby słuchać godzinami. O takich aktorach mówi się, że mogliby czytać książkę telefoniczną i byłaby to wybitna kreacja – Miriam się nie patyczkuje i zamiast książki telefonicznej wybiera pieprzne historie z życia nie zawsze wyższych sfer. Widownia pokochała ją właśnie za to i z utęsknieniem wypatruje kolejnego pojawienia się u Grahama Nortona (gdzie zapraszana jest najczęściej).

Oczywiście za maską telewizyjnego wesołka stoi wrażliwa kobieta z krwi i kości, której życie nie oszczędzało, która miewa napady melancholii. Która ma wyraziste poglądy polityczne, będąc członkinią laburzystów nieprzebierającą w słowach po zwycięstwie Borisa Johnsona w ostatnich wyborach. Która, będąc Żydówką, wspiera dążenia Palestyny do niepodległości. „I adore being Jewish but I’m not a believer in God” – stwierdza w wywiadach bez mrugnięcia okiem.

Od 1967 roku (!) żyje w związku z Heather Sutherland, australijską profesorką filologii indonezyjskiej.

Uwielbiam Miriam Margolyes, jest uosobieniem ecowskiego „ma gavte la nata”.

Outfits

Carrie Fisher jako Księżniczka Leia, Imperium kontratakuje, 1980.

Wciąż kazali mi zrzucać wagę. Chcieli zatrudnić tylko część mnie, jakieś 3/4.

Carrie Fisher o warunkach w umowach z Lucasfilm.

Pytacie, ile strojów mogła mieć Księżniczka Leia Organa łącznie we wszystkich epizodach Gwiezdnych wojen? Myślicie, że pamiętacie je wszystkie? Że było ich dosłownie kilka? Odpowiedź brzmi: piętnaście! I niektóre naprawdę warte są solidnej wzmianki.

Nowa nadzieja, kinowy początek Sagi z 1977 roku, to dość monotonny kostiumowo epizod. Nic dziwnego – George Lucas chciał wyraźnie zarysować postaci bohaterów, związać widownię emocjonalnie nie tylko z aktorami, ale i z ich strojami. Nikt się tu nie może mierzyć z Benem Kenobi czy Chewbakką, którzy paradują przez całą Trylogię w jednej wersji szat/futra. Również Darth Vader, Gubernator Tarkin oraz ich oficerowie trzymają się w Epizodzie 4 jednego fasonu. Han Solo ma dwie stylówki (oryginalną oraz przebranie szturmowca), Luke o dwie więcej (farmerską, szturmowcową, kombinezon pilota, odświętną na wręczenie medalu). Leia przez cały film nosi jedną tylko, zwiewną, białą szatę, której niewątpliwym dopełnieniem jest podwójny nausznik włosów – znak rozpoznawczy postaci na wieki wieków. Przebiera się tylko raz, na sam koniec, w szaty bardziej oficjalne, z fryzurą bardziej twarzową, by wręczyć medale Luke’owi i Hanowi (pomijając Chewbakkę, co zostanie naprawione dopiero w Epizodzie 9). Co ciekawe, Lucas upierał się, że w kosmosie nie ma bielizny, więc pod kostiumami nie znajdziemy biustonosza.

W Imperium kontratakuje poznajemy księżniczkę w biało-beżowym, pikowanym kombinezonie roboczym, przydatnym w bazie Rebeliantów na zimowej planecie Hoth. Długo nie doceniałem tego kostiumu, lecz z czasem wydaje mi się on jednym z bardziej interesujących i dobrze noszonych przez Carrie Fisher. Widzimy ją w nim jeszcze później na pokładzie Sokoła oraz podczas ucieczki z Miasta Chmur. W samym mieście dostaje ona od Lando Calrissiana zwiewne, orientalne szaty w kolorze bordo: sindbady, tunikę i płaszcz. Wygląda pięknie, acz skromnie. Siła tego epizodu polega jednak na tym, iż właściwie nie pamiętamy kostiumów Lei, bardziej wciąga nas akcja i relacje między bohaterami. Fakt pozostaje faktem – W Imperium kontratakuje Leia nosi wyłącznie spodnie.

Powrót Jedi przynosi największe zróżnicowanie kostiumów Lei. Zaczynamy od niespodzianki – księżniczka przybyła pod przebraniem do pałacu Jabby, by uwolnić ukochanego Hana. Przebraniem tym jest strój łowcy nagród, Boushha, przynętą jest Chewbacca, elementem perswazji zaś ręczny detonator. Plan upada podczas rozmrażania Hana z karbonitu, Leia zostaje zdemaskowana i pozbawiona kostiumu. Dosłownie. W następnych scenach widzimy ją bowiem w odzieniu, które wkrótce stało się kultowe, nie tylko dla wyznawców Star Wars. Księżniczka Organa staje się oto niewolnicą Jabby, trzymaną przez niego na łańcuchu uwiązanym do szyi, eksponującą ogromną większość niewyobrażalnie seksownego ciała, zakrytego jedynie tak zwanym „metalowym bikini„, z dwoma fragmentami materiału u pasa. To o tym stroju opowiadała Carrie Fisher gdy wspominała spotkanie z fanem: „powiedział mi: myślałem o Tobie każdego dnia odkąd miałem 12 lat do skończenia 25! Każdego? Tak, czasem nawet cztery razy!”. Sama aktorka miała stosowny dystans do przedmiotowego traktowania jej ciała w tym kostiumie; bardziej skupiała się na nienawidzeniu postaci Jabby, odczuwając nielichą satysfakcję podczas kręcenia sceny duszenia go łańcuchem. Po skutecznej ucieczce i powrocie do bazy Rebeliantów księżniczka szykuje się do akcji wyłączenia ochrony drugiej Gwiazdy Śmierci na księżycu Endor, co skutkuje założeniem skromnego, szarego kostiumu z kamuflującym ponczo w zielonych odcieniach moro. W nim też mogłaby zakończyć udział w tym filmie, całując się z oniemiałym Hanem po wygranej bitwie. Tymczasem jednak zostaje przechwycona przez wojownicze Ewoki jako ni to gość, ni bogini, ni więzień, w związku z czym otrzymujemy najsłabszą kreację w całej starej Trylogii – zarówno lniany przyodziew, jak i rozpuszczone, zbyt długie włosy, dodają lat i ujmują czaru jednej z najpiękniejszych kobiet w galaktyce. Mimo że następuje kolejny zwrot akcji i Leia wraca do kostiumu z ponczo, na sam koniec widzimy ją znowu w zgrzebnym worku, w scenie – o zgrozo – radosnej imprezy po zwycięstwie nad imperium.

Księżniczka Organa, już jako generał, wraca po latach w Przebudzeniu Mocy (2015), odziana w dwa kostiumy. Pierwszy, nazwany przez Carrie Fisher „pracownicą stacji benzynowej„, to szara koszula i spodnie oraz fioletowa kamizelka. Drugi to już gustowna, ciemna suknia z filcowym płaszczem, zwieńczona fryzurą, którą niezawodna odtwórczyni Lei nazwała z kolei „dupą pawiana”. W Ostatnim Jedi (2017) ubrano Leię w szaty zachwycające krojem i wzbudzające szacunek stonowaną kolorystyką. To dwa różne kostiumy, choć bardzo do siebie podobne. W jednym krząta się na mostku kapitańskim i odbywa niesławną wycieczkę w przestrzeń kosmiczną, w drugim prezentuje najpiękniejsze swoje ujęcie w całej Sadze – moment refleksji u wrót bazy Rebeliantów na Crait. Mało kto pamięta jednak o trzecim stroju Lei w tym epizodzie: zaistniał on na krótko w scenie, w której bunt Poe Damerona zostaje stłumiony poprzez strzał z ogłuszacza za sprawą Generał Organy w… sukni szpitalnej, po cudownym ocaleniu z kosmicznej próżni. Najnowszy, ostatni epizod Sagi Skywalker. Odrodzenie – przywrócił Carrie Fisher z martwych (odeszła w 2016 roku), używając archiwalnych zdjęć z Przebudzenia Mocy. Leia ma tu bordowo-grafitowy kostium, ostatni, w jakim ją zapamiętamy.

Wszystkie powyższe kreacje dają w sumie czternaście outfitów. Gdzie piętnasty, zapytacie? Ano w Epizodzie 3, Zemście Sithów – w ostatnich scenach nowo narodzona Leia mości się w gustownym beciku, na ręku przybranych rodziców, którzy dadzą jej przybrane nazwisko: Organa…

Firma Kenner wypuściła w latach 1977-1985 pięć różnych figurek księżniczki: klasyczną z Nowej nadziei, w stroju z Hoth, z Miasta Chmur, w przebraniu Boushh oraz tę w ponczo. Późniejsze figurki firmy Hasbro nadrobiły wszystkie pozostałe kreacje Lei, choć – jak u pozostałych postaci – zatraciły pierwotnego ducha zabawek Star Wars. Do dziś zapaleni kolekcjonerzy prześcigają się w rekonstrukcjach figurki Lei w metalowym bikini, takiej, jaka mogła się pojawić w serii Kennera w latach 80. Z kolei firmy Kotobukiya, Sideshow Collectibles oraz Gentle Giant prześcigają się w kolejnych hiperrealistycznych przedstawieniach Lei z poszczególnych filmów, znacznie większych rozmiarami od wspomnianych zabawek. Patrząc na twarz Carrie Fisher, oddaną w nich z ogromną pieczołowitością, można zrozumieć jej wypowiedź, sygnalizującą zarówno radość, jak i piętno: „księżniczka Leia to ja”.

Polskie podróbki figurek z lat 80 wzorowały się tylko na tej pierwszej kennerowskiej, za to w trzech różnych wersjach producenckich i wielu wariantach kolorystycznych.

Wayfinder

C-3PO to jedyna postać, która kreowana była przez tego samego aktora – Anthony’ego Danielsa – we wszystkich dziewięciu częściach Gwiezdnych wojen.

Control, control, you must learn control!

Yoda, podczas treningu Luke’a Skywalkera. Imperium kontratakuje, 1980.

Wciąż jest za wcześnie, by pisać uczone elaboraty na temat wartości zarówno Skywalker. Odrodzenie, jak i całej nowej trylogii Gwiezdnych wojen. Dzisiejsza premiera ostatniego, dziewiątego rozdziału tej epopei, kończy erę rozpoczętą w 1977 roku pojawieniem się Nowej nadziei. Trzy trylogie, kręcone bez chronologicznej kolejności, wydają się stanowić mimo wszystko bardzo wyraziste, osobne historie, tak w warstwie scenariusza, jak przede wszystkim – realizacji. Jako dozgonny fan Oryginalnej Trylogii oraz bezwzględny prequelosceptyk, stworzone przez Disneya trzy ostatnie filmy przyjąłem z ulgą ale i rezerwą. Z ulgą, gdyż trzymają poziom. Z rezerwą, gdyż nie jestem pewien ani intencji autorów, ani kierunku, w jakim zmierzają losy przedstawionych w nich postaci. Z tej właśnie perspektywy mogę na gorąco ocenić całą już nowa trylogię, z zastrzeżeniem, że ocena ta może się przecież zmienić z czasem. Podejdę zaś do tego ostrożnie i bezpiecznie, od strony drogi, jaką przebyli bohaterowie epizodów 7-9. Znamy bowiem dobrze losy Luke’a, Hana, Lei, Obi-Wana i Dartha Vadera z epizodów 4-6, wiemy co nimi powodowało, do czego dążyli, co osiągnęli i – przede wszystkim – co stało w kulturowym tle tej opowieści. Wyjątkowo czytelny, acz wykonany w nieakceptowalnej konwencji, jest również przekaz George’a Lucasa w historii, jaką opowiedział nam w rozdziałach 1-3. Tymczasem mam problem, jeżeli chodzi o kierunek, w jakim zmierza scenariusz ostatniej trylogii, mimo świetnej strony wizualnej mającej pewien problem ze swoimi rozedrganymi emocjonalnie bohaterami.

Zacznijmy od Finna. Jego przemiana z wątpiącego szturmowca w uciekiniera, który dołącza do Rebelii w Przebudzeniu Mocy robi początkowo wrażenie. Następnie, jeszcze w tym samym filmie, staje i tak sobie stoi już do końca. Nie pomaga ani danie mu na chwilę do ręki miecza świetlnego, ani próba obdarzenia go głębszymi rozterkami – czy aby na pewno warto ryzykować wszystko dla walki z Imperium, ani przypięcie do kożucha jego postaci kwiatka żenady, czyli Rose Tico. Nawet tak wyczekiwany przez niektórych romans, lub przynajmniej bromance z Poe nie dochodzi do skutku. Do końca nie dowiemy się, dokąd przemieniony Finn zmierza. Wiemy, że troszczy się wciąż o Rey oraz że na koniec gania za nią, by jej coś ważnego powiedzieć, lecz nikt się nie dowie co to jest.

Poe Dameron miał zadatki na głównego rozrabiakę trylogii, autora najdowcipniejszych ripost, może zbyt prędkiego w czynie, za to z ogromnym serduchem dla sprawy, o którą walczy. Niestety, realizatorzy chyba sami przestraszyli się potencjału, jaki daje taka postać w zestawieniu z grającym ją Oscarem Isaakiem, więc ze sceny na scenę, z epizodu na epizod, nastąpiło wygaszanie jego roli, aż do zupełnego sflaczenia akurat w momencie, gdy został dowódcą całego Ruchu Oporu.

Rey poznajemy jako miotającą się w poczuciu osamotnienia, obdarzoną niepospolitymi zdolnościami lecz kompletnie niewiedzącą czemu miałyby służyć dziewczynę ze strefy biedy prowincjonalnej planety. Miała przejść drogę podobną do Luke’a w starej trylogii, lecz scenarzyści obdarzyli ją o wiele większymi rozterkami, i ostatecznie główną walkę musi stoczyć sama ze sobą, rozwalając Imperium niejako przy okazji. Choć napisana historia sugeruje inaczej, jako postać Rey nie przechodzi żadnej przemiany. Stale się uczy, stale potyka, stale wątpi, w to wszystko wplatając niejasną relację z rywalem, Kylo Renem. Zakończenie tej relacji wywołało salwę śmiechu na widowni, poprzedzoną niedowierzaniem w scenie tuż przed tym. Pokonania odradzającego się Zła dokonuje zaś w sposób mało wiarygodny, bez należytego spiętrzenia napięcia i bez uczucia triumfalnej ulgi u oglądających gdy do owego zwycięstwa dochodzi. Ot, przypomniała sobie, że w sumie po to nakręcono tę trylogię, zrobiła więc co do niej należało i wróciła do swoich spraw. W tych okolicznościach dowiedzenie się szokujących informacji o swoim pochodzeniu nie ma żadnej, ale to żadnej siły rażenia (w porównaniu z kultowym odpowiednikiem w Imperium kontratakuje).

Kylo Ren zanosił się na główną mroczną postać nowych filmów, lecz do końca pozostał jak jego miecz: chropawy, dziwaczny i niedokończony. Obdarzony wyjątkową zdolnością do panowania nad Mocą miewa co chwila momenty dziecinnej wręcz słabości. Aspirujący do przywództwa, wciąż popełnia kardynalne błędy. Wiemy na pewno tylko jedno: dąży do zniszczenia wszystkiego – łącznie z tymi, których kocha – co stanie mu na drodze do zdobycia władzy nad Galaktyką. Nowym elementem jest zaś, iż właściwie otwarcie deklaruje zniszczenie również swoich protektorów i przyjaciół, a ewentualne ukrywanie tego przed nimi trwa raczej krótko – kolejno zabija własnego ojca, Snoke’a, jego gwardzistów, członków założonego przez siebie zakonu Ren oraz próbuje unicestwić niespodziewanie powróconego z martwych Palpatine’a. Co dziwne, to Kylo przechodzi największą przemianę w całej nowej trylogii, lecz czyni to mozolnie i niekonsekwentnie, a gdy to już następuje – nobody cares.

Starzy bohaterowie padają ofiarami swojej roli – są starzy. Starsi, niż aktorzy, którzy wrócili, by ich zagrać. Czy naprawdę konieczne było aż tak spowolnić ich czas reakcji, ruchy, sposób mówienia względem tego, w czym brylowali u Lucasa – karabinowego wręcz tempa, za którym aż chciało się nadążać, na granicy zadyszki? Czy potrzebny był teraz aż taki kontrast między nimi a nowym pokoleniem? Nie ma nic smutniejszego, niż widok zramolałego Hana Solo, zdziwaczałego lumpen-Luke’a, dojącego krowy morskie, czy dostojnej pensjonariuszki galaktycznego domu spokojnej starości, Generał Lei Organy – tej samej, która 20 lat wcześniej, paradując w szpanerskim metalowym bikini, gołymi rękami udusiła piętnastokrotnie od niej większego spasionego gangstera? Z tej trójki przynajmniej Markowi Hamillowi pozwolono wykazać się, gdy na chwilę ster opowieści powierzono lekkomyślnemu Rianowi Johnsonowi – jednak scena walki hologramicznego Luke’a z realnym Kylo Renem w Ostatnim Jedi wzbudza tyleż opinii entuzjastycznych co krytykujących tak nietypowy zamysł. O pomyśle, by w tym samym filmie Leia polatała sobie w kosmosie, łaskawie zmilczę. Jej rola zza grobu w Skywalker. Odrodzenie została sklecona w miarę zgrabnie jak na materiał, którym dysponowali realizatorzy. A i udział Hana Solo w ostatnim epizodzie nie drażnił tak, jak by mógł. Warto wspomnieć o powrocie Lando Calrissiana – Billy Dee Williams grając go tutaj miał więcej lat niż Sebastian Shaw w Powrocie Jedi (Vader po zdjęciu maski) czy Christopher Lee w trylogii prequeli – i wypada naprawdę korzystnie w tych okolicznościach. No i, last but not least, wzruszający jest powrót ducha Yody (niekomputerowego, lalkowego) w Ostatnim Jedi. Wnosi niewiele, a cieszy.

Stara gwardia drugiego planu: C-3PO, R2-D2 oraz Chewbacca mają do odegrania role marginalne. Najwięcej udziela się Chewie, choć jest to Wookie grubiej ciosany i mniej interesujący, niż ten z Oryginalnej Trylogii. C-3PO w pierwszych dwóch częściach jest skandalicznie sprowadzony do kompletnego tła, jeszcze mniej do powiedzenia ma tylko R2-D2. Przypomnijmy – epizody 4-6 były opowiedziane w pewnym sensie z perspektywy tych dwóch postaci, a ich barwne komentarze i udział w akcjach stanowiły istotną część atmosfery starych, dobrych Gwiezdnych wojen. Skywalker. Odrodzenie przyniósł rehabilitację roli C-3PO, o pięć epizodów za późno (spłycenie tej postaci w prequelach to osobna, smutna historia). Dodano za to legion nowych postaci drugoplanowych, ludzi, stworów i robotów, jakby miało to mieć jakieś znaczenie dla pozytywnego odbioru filmów przez nową generację fanów. Droidy BB-8 i D-O, sympatyczna lecz bezproduktywna Maz Kanata, kompletnie pozbawione znaczenia Rose, Jannah czy Zori gmatwają i tak już poplątany scenariusz, a ich wątki prowadzą donikąd.

Zadziwiająco spójnie trzyma się za to strona Najwyższego Porządku, lecz i tu losy postaci kończą się w groteskowo nieracjonalny sposób. Kapitan Phasma (epizody 7 i 8) miałaby pewien potencjał, gdyby dla Finna przeszła na Jasną Stronę zamiast ścigać go z uporem godnym lepszej sprawy. Kapitan Canady (epizod 8) to rewelacyjny wulkan „złej” energii; niestety ginie w tej samej scenie, w której go poznajemy. Generał Hux, świetnie zagrany, mógłby być najbardziej tragiczną postacią całej trylogii, dożywa nawet ostatniego epizodu, dostaje bardzo ciekawy plot twist, po czym kończy jak ostatni pętak, zupełnie bez sensu. Wybitny potencjał ma postać Snoke’a, jako wielkiego manipulatora i bezwzględnego, zdemoralizowanego przywódcy. Zabicie go przez Riana Johnsona w scenariuszu Ostatniego Jedi – swoją drogą jest to świetnie nakręcona scena – spowodowało chaos i niedowierzanie w całej opowieści. Wszystko trzeba było zacząć od nowa, czyli sięgnąć po rzekomego pewniaka: powróconego z martwych Imperatora. Ian McDiarmid, uwolniony z niezgrabnych rąk Lucasa, mógł zrobić tylko jedno – sprostać roli. Sceny z jego udziałem są mroczne i przekonujące, czy wystarczyło to jednak, by zrównoważyć niepozostawiające wątpliwości, mistrzowskie zakończenie Powrotu Jedi – śmiem wątpić.

Brak przekonującego scenariusza jest zdecydowanie największym minusem nowej trylogii. Świetna przeważnie reżyserska i wizualna realizacja oraz miłość całej ekipy do świata Star Wars – największym plusem. Owszem, wyciąłbym ten czy ów plener, usunął wiele postaci (nie, nie gości kasyna Canto Bight z Ostatniego Jedi – raczej tamtejsze koniowate stwory i poświęcony im zmarnowany czas, jak również dziwne plemię świętujące sobie na środku pustyni w ostatnim filmie), jednak w zakresie realizacji – nie ma porównania do przesłodzonej bajki epizodów 1-3. Nie zawodzi oczywiście muzyka (a John Williams ma w Epizodzie 9 w końcu swoje cameo!), podoba się dźwięk (niepokoi tylko moda na obniżanie i zwiększanie wolumenu głosom „groźnym” – Palpatine jest tu już wręcz drażniący a gwiezdne niszczyciele buczą jak szalone). Mamy również szereg wzruszających nawiązań do starej trylogii: od powiedzonek („I have bad feeling about this”, „I love you – I know”) po symboliczne artefakty (kostki z kokpitu Sokoła Millenium, order dla Chewbakki, którego nie dostał w Epizodzie 4). Mamy w ostatnim epizodzie olśniewającą, krótką retrospekcję Lei szkolonej w sztuce Jedi przez Luke’a (o ile pamiętam, nastroje i oczekiwania w latach 80 były takie, że trylogia sequeli skupi się właśnie na tej historii). Mamy rozsądną proporcję efektów komputerowych do tych z udziałem modeli i prawdziwych dekoracji. Mamy plejadę świetnych aktorów w dobrych reżyserskich rękach. Mamy dużo dobrych dialogów, sporo humoru. Jeżeli machniemy więc ręką na brak ciężaru gatunkowego idei spajającej trzy nowe filmy, jeżeli przymkniemy oko na geriatryczną grę starszyzny, jeżeli przyjmiemy jako zło konieczne kilka drugoplanowych postaci, mamy szansę wynieść z kina sporo frajdy. Powrotu do fenomenu z lat 1977-1983 nie ma i nie będzie. Nie w tej galaktyce. I nie jest to wina Disneya, że odgrzewa nam tego kotleta. Dobrze wiemy, że pragnęliśmy tego odgrzania, żeby sobie ponarzekać i przełknąć co podają. Ambitne, wielowarstwowe kino komercyjne kręci się dzisiaj pod innymi szyldami. Rozstańmy się z bohaterami odległej galaktyki bez gniewu i pretensji. George Lucas już w poprzedniej trylogii zasugerował nam, że tak bogatego podłoża kulturowego jak w oryginalnych Gwiezdnych wojnach nie ma co oczekiwać.

Co znamienne – tego samego dnia, co u nas Epizod 9, miał światową premierę siódmy odcinek Mandalorianina – serialu aktorskiego z uniwersum Gwiezdnych wojen. Po kilku słabszych częściach wraca on do początkowego, świetnego poziomu. I chyba zaczyna tam świtać jakaś ciekawa droga do przebycia. This is the way. I have spoken.

A emocji związanych z oglądaniem Sagi w latach 80 nikt mi przecież nie odbierze. 🙂